niedziela, 24 marca 2013

Henry James – Księżna Casamassima [recenzja]


Nie umiem się do tej powieści przekonać, wolę twórczość Jamesa spod znaku Portretu damy czy Domu na Placu Waszyngtona. Tutaj zaś wykonuje autor pewne ćwiczenia fabularne, które do mnie nie trafiają.
Hiacynt Robinson, sierota wychowywana przez ubogą szwaczkę, wyrasta na socjalistę. Jego przeszłość jest niejasna, według legendy był owocem związku upadłej Francuzki i angielskiego lorda. I pewnie stąd też wzięła się powtarzająca co jakiś czas formuła, według której, dorastający w nędzy chłopak miał charakteryzować się wrodzonymi (sic!) arystokratycznymi manierami, odstając znacznie od okolicznych młodocianych. Hiacynt zobowiązując się do wykonywania rozkazów w swojej socjalizującej grupie spiskowej, jednoznacznie potwierdza zgodność własnych przekonań z tymi, wyznawanymi przez lewicujących. Jednak w godzinie próby traci te przekonania. Postawiony wobec obowiązku i danego słowa, naprzeciw własnych idei, podejmuje jednoznaczną decyzję, absolutnie nieodwracalną. 
Henry James zawsze głęboko, wnikliwie rysował charaktery postaci, tutaj ten aspekt uległ zaniedbaniu, bohaterowie bardziej podlegają celowi nadrzędnemu: socjalizm, rewolta, i to nieszczęsne podkreślanie obciążeń genetycznych. Mało ich samodzielności, więcej zaś odautorskich wskazań palcem, jak osiągnąć ów ostateczny cel, jednostka w służbie wyższej idei. Lekki bełkot.
Według mnie najbardziej udała się autorowi postać szarej, skromnej lady Aurory, która odkrywa prawdę o arystokracji podczas którejś rozmowy z Hiacyntem. Na przykładzie własnej rodziny obnaża gorzką prawdę o realiach i mechanizmach tam rządzących. Nic nie jest takim jak wygląda z zewnątrz. Tyle.
Dla amatorów twórczości Jamesa oraz dla tych, którzy lubią akcję ubraną w kostium schyłku XIX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz