piątek, 30 grudnia 2016

Mariusz Ziomecki - Pójdź na sąd boży [recenzja]

Wydawnictwo Akurat
Warszawa 2016

Jestem skonfundowana. Okładka wprost krzyczy o frapującej intrydze, zaskakujących zwrotach akcji, nieoczekiwanym zakończeniu... Chyba przeczytałam inną książkę, gdyż żadna z powyższych obietnic nie została spełniona.
Książka jest jak kolejny rozdział pierwszej części: Umierasz i cię nie ma. W zasadzie to dobrze, poczucie ciągłości i płynności dobrze robi seriom kryminalnym. Z drugiej strony wszystko to, co autor miał do powiedzenia o swoim bohaterze, zostało już przedstawione w pierwszej części, postać ta się nie zmienia, nie ewaluuje, jest tam pewien nowy fakt, który nie znajduje w treści żadnego racjonalnego, prawdopodobnego uzasadnienia. 
Ilość morderstw nad Zalewem Zegrzyńskim też przyprawia o zawrót głowy, co krok to trup. Trochę demonizuję, ale wydaje mi się, że były podinspektor Roman Medyna to charakter jednotomowy, w zarysie ograniczony i nie powodujący wypieków na twarzy czytelników. 
Czepiam się, gdyż książka zwyczajnie nie przypadła mi do gustu, a powyższe argumenty, choć słabe i naciągane, mają potwierdzić moje stanowisko.
Medyna wraz z żoną Basią, byłą policyjną negocjatorką, rzucają warszawskie życie i stawiają pensjonat nad Zegrzem. Przeszłość o nich nie zapomina, co krok spotykają ich kolejne trudności. Tym razem nęka ich szantażysta, pojawia się też problematyczny braciszek oraz nowe zlecenie detektywistyczne od bogatego biznesmena, leżącego na łożu śmierci. Medyna nie może tracić czasu - musi wywiązać się z umowy z klientem, pomóc bratu, a także zadbać o własny dom, zagrożony przez nieznanego przestępcę. W co tym razem uwikłał się podinspektor, komu nadepnął na odcisk?
Do odkrycia w nowym tomie serii Ziomeckiego.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:


środa, 28 grudnia 2016

Szczepan Twardoch - Król [recenzja]

Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016

Myślałam o tym, by pogodzić się z twórczością Twardocha, by ją traktować należycie poważnie, tak, jak zapewne na to zasługuje. Przeszkadza mi jednak powtarzający się motyw (choć, co zrozumiałe - w każdej książce inny) nieodgadnionego/zła/każącego palca historii, który był i w Drachu (ziemia) i wraca w Królu (kaszalot). Cóż za misję umyślił sobie autor, że prześladuje czytelnika przestrogami, ostrzeżeniami? Dydaktyka na siłę...
Sama fabuła Króla jest porywająca, nic dziwnego, że jedna z telewizji już wykupiła prawa do jego ekranizacji.
Lata 30. XX wieku, Warszawa. Kino Miejskie przepełnia lokalna publiczność. Oto zawodnik Legii Warszawa - Andrzej Ziembiński (znany antysemita i nacjonalista) staje naprzeciw przedstawiciela Makabi Warszawa - Jakuba Szapiry. Atmosfera jest gęsta od emocji, nie tylko sportowych. Wzajemna niechęć, żal, stereotypy, a nade wszystko podziały, podziały, podziały, odmieniające się przez wszystkie możliwe przypadki.
Ta awanturnicza powieść bardzo dosadnie pokazuje narastające wówczas napięcie polityczne i etniczne, które za parę chwil miały wybuchnąć najtragiczniejszą wojną współczesnego świata.
Autor z pieczołowitością odmalował warszawski tygiel z eleganckimi ulicami i lokalami Śródmieścia, z tajemniczą i nieco egzotyczną żydowską dzielnicą, a także robotniczymi zaułkami, pełnymi nędzy i szemranych interesów.
Czytelnik śledzi perypetie ówczesnych mafiozów, odwiedza z nimi luksusowe domy schadzek, brudne szynki, maleńkie paszteciarnie, poznając co rusz kolejnego podejrzanego bohatera, który próbuje utrzymać się na powierzchni.
Pierwsze warszawskie auta, piękne i tajemnicze kobiety, kilka emancypantek jako żywo przypominających współczesne nam działaczki społeczne, hierarchia gangsterska , plus odniesienie do ówczesnej topografii miasta, z której nic już nie zostało.
W powieści autor sięga też po sprawdzony zabieg wybiegnięcia w przyszłość - historię Szapiry opowiada czterdzieści lat później izraelski emerytowany wojskowy, Mosze Inbar, który przed laty obserwował warszawski półświatek z całym jego kolorytem. Opowieść starca jest osnuta pewnym niepokojem i niedowierzaniem: pamięta przeszłość, jednak jego wzmianki o teraźniejszości każą być czytelnikowi ostrożnym w ocenie wspomnień, coś jest nie tak. Prawda wychodzi na jaw w finale (rzecz jasna), ale nim do niej dojdzie, wespół z Szapirą i Mojżeszem Bernsztajnem, któremu Szapiro zabił ojca, wchodzimy w coraz mętniejsze konszachty z ówczesnymi bandytami.
Na osobną uwagę zasługuje tutaj (według mnie największy atut książki) język jidysz w swej twardej, chropowatej warszawskiej odmianie, tak różnej od jidysz, jaki spotykam dzisiaj. Ukłony dla prof. Ewy Geller, która podjęła się tłumaczenia dialogów na język żydowski, bez jej wkładu powieść nie miałaby znamion wyjątkowości i niezwykłości. Twardoch konsultował także wszelkie tematy judaistyczne, co ustrzegło go przed błędami i śmieszności. Jak to dobrze, że można liczyć na konsultantów.
Powieść - scenariusz filmowy, wartka, emocjonalna, pełna akcji. Dla mnie najważniejsza jest tu robota prof. Geller, reszta to dodatek.

niedziela, 18 grudnia 2016

Karl Ove Knausgård - Moja walka. Powieść 5 [recenzja]

Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016

Kręcę głową z niedowierzaniem. Piąty tom, a ja wciąż w transie.
Krępuje mnie (drobnomieszczańskie naleciałości trzymają się mocno) ekscytacja czyimś życiem, bo wciąż odbieram ten cykl (na ile ulegam zabiegom promocyjnym wydawców?) jako silnie autobiograficzny. 
Za każdym razem, w nieustającym zdumieniu, pochłaniam kolejne strony, coraz bardziej zaangażowana w historię i jej twórcę.
Siłą autora jest prostota, pewna surowość języka, brak udziwnień, ulepszeń, przedstawianie sytuacji i emocji w bezpośredni sposób. Sprytny zabieg, zjednujący czytelnika w dwójnasób: z jednej strony podziwia się odwagę i sam koncept, a z drugiej zostaje zaspokojona odwieczna potrzeba igrzysk i chleba - sprawy intymne, mogące uchodzić za świętość zostają podane po prostu, bez sentymentu.
Wszystko to gra i plan, bon mot i sól attycka: przemyślana, dopracowana, zwielokrotniona i wywyższona przez autora, sterowana, obliczona na efekt opowieść o codzienności, odtworzonej aż do przesady. Jednak w tych detalach i niuansach jest siła. Knausgård pokazuje, że literatura jest wszędzie,w każdym elemencie codzienności. Potrzebny tylko zręczny komentator i interpretator, który umiejętnie przekształci zwyczajność w nadzwyczajność.
Autor nie robi nic nadzwyczajnego, a jednak czytelnik czuje się nadzwyczajnie. Może pisanie o troskach, obawach, własnych porażkach, błędach, pokazywanie strachu, emocji, dylematów jest tym, co wyróżnia cykl powieści Moja walka.
W końcu trawienie powszedniości, czynienie z niej literackiej bohaterki jest celnym zabiegiem.
Piąty tom to wciąż powracające rodzinne niesnaski, wewnętrzne dylematy, bohater zaczyna też studia, najpierw w rocznej szkole pisania, później kursy uniwersyteckie. Życie studenckie uderza mu do głowy, wielokrotnie zbacza z prostej drogi, błądzi, szuka pomysłu na siebie, frustruje się brakiem pomysłów na powieść. 
Odnosi wrażenie, że wszyscy wokół się rozwijają, pną do góry, wiedzą czego chcą, tylko on tkwi w miejscu, uczepiony własnych słabości i obaw. Znajomi z kursu wydają książki, czas płynie, a z wydawnictw przychodzą tylko odmowy. Karl Ove zaczyna szukać innego pomysłu na przyszłość, wciąż marząc o literackiej karierze...
Mimo głosów, że Moja walka jest rodzajem terapii czy innej kuracji osobowościowej - nie dbam o to. Warstwa literacka jest na tyle dobra, że wszelkie inne aspekty nie są jej potrzebne.
Knausgård trafił na właściwą ścieżkę. I dobrze. Czekam na szóstą część. Jak zwykle, z niecierpliwością.