wtorek, 30 marca 2021

Katarzyna Michalczak - Mam na imię nie mam [recenzja]


 Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2021


Nic nie jest takie jak być powinno. 

Szybko się o tym przekonujemy, bo niejedno z opowiadań to życzeniowa fantasmagoria, która w finale poraża brutalnym smutkiem ludzkiego nieszczęścia. 

Bo, mimo postulatów codziennych radości i normalności, pozostają one tylko w sferze życzeń. Tak naprawdę rodziny są dysfunkcyjne: ojcowie to przemocowi nieudacznicy i brutale, którzy tyranią kompensują sobie własne braki ("tatuś wisi nade mn a jak topór"). Matki są nieszczęśliwe, przepracowane, z całym domem na głowie ("Mamo, a dlaczego ty nigdy nie musisz spać po dyżurze? (...) - A kto by ci zrobił obiad, córciu?"). Dzieci zaś marzą o rodzicielskim cieple, uwadze, zaangażowaniu, miłości.

Najmocniej te dzieci wybrzmiewają mi w opowiadaniu "Wymarzona historia", w której nierozumiane, zaniedbywane przez matkę rodzeństwo tworzy sobie wewnętrzny obraz idealnej matki, jakże różny od prawdziwego.

Podobnie jest w "UFO" historii dodatkowo podkręconej scenerią lat 90. Lekarska córka, psychicznie porzucona przez rodziców zmaga się z samotnością, niezauważaniem, rodzinną przezroczystością, ale też izolacją od grup rówieśniczych, niepopularnością, która rzutuje na jej samoocenę i poczucie własnej wartości. 

Dzieciaki z opowiadań są głęboko nieszczęśliwe, czasem bite, czasem molestowane seksulanie, innym zaś razem katowane psychicznie, bądź traktowane jako zło konieczne. Sfera imaginacji jest dla nich szansą i ucieczką. Czasem poznajemy je po latach, gdy same są dorosłe i próbują niepowtarzać błędów własnych rodziców, nierzadko z marnym skutkiem. Młode pokolenie często używa języka skargi na zastany świat, tak popieprzony, że aż nieopisywalny.

Dziewczyny wkraczające w dorosłość napotykają przetrąconych partnerów, którzy poza chwilową fascynacją oferują im oziębłość, dystans i rezerwę, a finalnie mało elegancie rozstanie, czasem też z wątkiem przemocowym. Te dziewczyny mają kiepską pracę, marne zarobki, fatalną umowę, a do tego feedback pracowy oznajmujący, że są najsłabszym i niepotrzebnym ogniwem w zawodowym konglomeracie. Niespełnione, rozczarowane, mające problemy z przeżyciem do pierwszego, często obarczone dziećmi (bez tatusia lub z tatusiem dochodzącym), które kiedyś też zostawią je bez słowa, balansują na granicy sensu.

Niewesoła jest diagnoza społeczeństwa opisywanego przez Katarzynę Michalczyk. Ewidentnie mamy problem. Niejeden. Ten z tożsamością, empatią, widzeniem drugiego człowieka, panowaniem nad własnym ja (o ile gdzieś po drodze go nie zgubimy). Jakimś wyjściem jest ucieczka w ułudę i krainę marzeń. Gorzej, że kiedyś trzeba będzie zeskoczyć z uroczej chmurki, by chwilę pożyć naprawdę, a co wtedy?

niedziela, 28 marca 2021

Zyta Oryszyn - Najada [recenzja]

Wydawnictwo Drzazgi
Czersk 2021

W mitologii greckiej najada to nimfa wód lądowych: potoków, strumieni, jezior. 
W powieści Oryszyn najada to skradające się przeznaczenie: trapiące, ukradkowe, nieuchwytne, konspiracyjne, zawsze frustrujące, ale też intrygujące, mimo całej tej kasandrycznej lamówki.
Czytam i czuję (i z góry wiem), że poszczególne losy nie będą skąpane w blasku fortuny, do bohaterów nie będzie się uśmiechać opatrzność ni pojedyncze jej zrządzenie, dobry los nawet na krótki moment nie zaszczyci ich swym wyniosłym spojrzeniem. 
A mimo to lecę jak ćma do ognia, wiedząc, że katastrofa nieunikniona, ale za to jakże intrygująca!
Oryszyn jest odkryciem na wielką miarę. Te wszystkie porównania do Myśliwskiego, Redlińskiego czy Pilota biorą się chyba z bezsilności, bo Oryszyn nie powinno się z nikim porównywać. 
Bezsilność, że nie ma wzroców żeńskiej prozy wiejskiej/chłopskiej/ludowej. A we mnie budzi się niezgoda na te porównania, które z zasady chyba mają nadać nazwisku i tytułowi odpowieni ciężar.
Nie zgadzam się. Oryszyn sama sobie niech będzie kryterium i wskaźnikiem. Jej twórczość w pełni na to zasługuje.
Jaka jest wieś w "Najdzie"? Pamiętliwa i chodząca na kominki. Pracowita i bachusowata. Zabobonna i gnająca do plebana. Żyjąca z pracy na wsi i uciekająca do pracy w mieście. Są zdrady, sfary, utarczki (jak najbardziej cielesne), bijatyki, pijatyki, złe myśli i złe czyny.
Jest babka spędzajaca płody, której boją się całe wsie, jest samotność młodych (strach przed wykorzystaniem, mezaliansem, przegapieniem szansy), samotność starych - matka Białawska pisząca list do syna myśli o błędach jakie w życiu popełniła, na ile jej oschłość i introwertyczność wpłynęły na relacje z dziećmi, teściem, na ile odsunęły od niej bliskich. Te rozmyślania samotnej, przetrąconej pracą i ciężkim życiem kobiety są według mnie clou powieści. Mąż zamordowany w czasie wojny (ludzie pamiętają przeszłość, ta wojenna, choć mocno spychana na margines myśli wciąż żyje w pamięci mieszkańców), ona sama z małym synem i w  ciąży, ma do pomocy tylko teścia, wdowca, samotnika, żyjącego wspomnieniami i żalem za utraconym światem. Wyobraźmy sobie zatem sytuację kobiety wiejskiej w czasie wojny: małe dziecko, drugie dziecko w drodze, brak nadziei na powrót męża, strach i walka o byt, ciężka praca, która nie poczeka do jutra, która nie da odpocząć w dowolnym momencie. Ot, codzienne wiejskie życie zwyczajneh heroski.
Tej Białawskiej mi najbardziej żal, to jej postać najmocniej zapadła mi w pamięć i serce. Zwykła wiejska kobieta, która tyle musiała znieść, udźwignąć, przeżyć, a nikt przy niej nie był, nie pomógł, nie wsparł. Niepojęte dziś. Kiedyś mniej albo wcale. Samotność jako codzienność i zwyczajność i norma. Refleksja nad sobą widziana jako fanaberia i kaprys. 
Jest też para outsiderów, Marychna, córka Białawskiej i Sawka, specjalista z państwowej hodowli świn.  Oboje wrażliwi, w myślach ludzkich widziani jako inni, deprymujący. Mają swoje marzenia i pragnienia. Ciągnie ich do siebie, ale są przecież te mącące, przeklęte najady!
Oryszyn stworzyła witalną, tętniącą życiem i namiętnościami opowieść w której napięcie miesza się z przaśnością, regionalizmy skrzą się barwnością, a niepokój podsycany jest rodzajem przyśpiewu czy refrenu na który składają się historie kolejnych bohaterek: utrudzonych, pozostawionych samym sobie, stojących przed niewybieralnym wyborem czy zrzuconych na margines społeczności, twardej i bezwględnej. Takie bogactwo treści, charakterów, modeli świata.
Niezwykła książka, wielkie poruszenie.

Georgi Gospodinow - Fizyka smutku [recenzja]

 

Przekład: Magdalena Pytla

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2021


"Kim jestem? Czterdziestoczteroletnim mężczyzna, w piwnicy o grubych betonowych ścianach, dawnym schronie. Mówię, że mam czterdzieści cztery lata, ale dodajcie do tego wiek mojego dziadka, urodzonego w 1913 roku, wiek mojego ojca urodzonego pod koniec drugiej wielkiej wojny (...), dodajcie wiek innych ludzi zasiedlanych przeze mnie krócej lub dłużej (...). Dodajcie do tego wszystkiego niepoliczany wiek minotaura, który nigdy nie opuszczał domu mego ciała". 

Narrator, a zarazem spiritus movens powieściowych działań ma niezwykłe zdolności empatyczne, potrafi wczuć się w uczucia osób, których historię właśnie opowiada. Robi to na tyle sugestywnie, że wręcz staje się wspomnieniami, cudzymi historiami. Im narrator jest starszy tym trudniej mu przychodzi owo przenikanie, w dorosłości zmuszony jest wręcz skupować historie, które kolekcjonuje i które dają mu poczucie ciągłości niegdysiejszych umiejętności.

Między kolejnymi fragmentami bułgarskich skrawków (często komunistycznej) rzeczywistości pojawiają się opowieści o Minotaurze - porywające, olśniewające, odkrywcze. Jak bardzo zmieni się antyczna narracja gdy z potwora zrobimy ofiarę: samotną, zdradzoną, porzuconą? Bardzo interesujące są uwagi Gospodinowa, jego spojrzenia i stanowiska wobec dydaktyki płynącej z antyku. Szukanie stycznych z kontekstami świata współczesnego, transponowanie starożytnych tragedii na bliższe oku sytuacje z XX wieku nadają wątkowi tej świeżości i ciekawości, jaka czyni literaturę zapadającą w pamięć.

piątek, 26 marca 2021

Szmuel Josef Agnon - Przysięga wierności [recenzja]

 

Przekład: Piotr Paziński

Wydawnictwo: Nisza

Warszawa 2020


Najwspanialsza w tej powieści jest oniryczność, nienachalna, bardzo subtelna, niedopowiedziana, znakomicie wkomponowana w fabułę.

Po drugie: Jaffa początków XX wieku, już wtedy zjawiskowa, pachnąca cytrusami i wiatrem od morza, pełna chwilowych przybyszów, zapracowanych mieszkańców, szukajacych rozrywki młodych, którzy urządzali sobie spacery po wybrzeżu. 

Po trzecie: walka starego z nowym: utalentowowany, acz ubogi Jakob Rechnitz, dzięki pomocy konsula Ehrlicha kończy szkołę, zdobywa nagrodę i wyjeżdża do Jafy, by tam uczyć młodzież i rozwijać swą botaniczną pasję. Porzuca Europę, stary porządek, ruszając do kraju, którego wciąż nie ma, gdzie osadnicy i pionierzy budują miasta, walczą o każdą piędź pustyni i nie zawracają sobie głowy wydumanymi problemami zza morza. Wykształcony, skromny, nie wywższający się i lubiamy Jakob staje się atrakcyjnym towarzyszem rozmów, proszonych kolacji itp. Zderzenie światów jest jaskrawe - w Europie był tylko biednym chłopcem, polegających na wsparciu bogacza, tutaj jest równorzędnym, atrakcyjnym partnerem do działania i tworzenia nowego kraju. 

Po czwarte: uczucie. Dawna przysięga, piękna dziewczyna i decyzja co robić - czy niegdysiejsze ustalenia, jeszcze ze starego kontynentu mają moc w nowej rzeczywistości? Czy dla młodego człowieka z aspiracjami, marzeniami, możliwościami i otwartymi drzwiami kariery związek będzie końcem marzeń czy trampoliną do dalszych osiągnięć?

Po piąte: Ziemia Święta bez religii. Agnon, jeden z ojców literatury hebrajskiej wydał opowiadanie, które poza bladym wspomnieniem chanuki i pesachu nic nie ma wspólnego z religijnością. Umysły zajmuje praca, postęp, osiągi naukowe, rozwój portu, odkrywanie nowych gatunków roślin, nie zaś rozmodlenie i życie w przykazaniach. Z drugiej zaś strony (jak wspomina wspaniały tłumacz Piotr Paziński) jest tu bardzo czytelne nawiazania zarówno do "Pieśni nad pieśniami", jak i "Księgi Koheleta".

Agnon był mistrzem formy, znakomitym symbolistą, ale też sprawym twórcą modernistycznym, bo i za takiego go uważam. Wybornie operuje on metaforą, wciąż wciaga Czytelnika w nowe sidła przemyśleń i decyzji. 

Pozostawienie otwartej formuły w całej opowieści, ale również w przypadku finału daje wielką przestrzeń, otwiera przed Czytelnikiem nizemierzoną wręcz liczbę możliwości pokierowania losem bohaterów, co jest elementem bogactwa formy Agnonowego pisarstwa.

I na koniec: tłumacz. Piotr Paziński. To wystarcza za wszelkie pochlebstwa. 

Książka do wracania, smakowania, przeżywania wciaż na nowo. W tej ulotnej, przemijalnej, lotnej atmosferze jak ze snu.

Alice Feeney - Zabójcza przyjaźń [recenzja]

 

Przekład: Agnieszka Walulik

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021


Gdyby tak zostać przy tytule oryginału, byłoby lepiej. Mając na szali "His and hers" oraz "Zabójczą przyjaźń" nie mam specjalnych wątpliwości co do wyboru, postawiłabym na to pierwsze. A tutaj mamy jednoznacze skojarzenie, które zdradza na początek zbyt wiele, sugerując pewne zabiegi fabularne.

Idźmy dalej. 

Autorka polega na sprawdzanym i wykorzystywanym od lat patnecie, który dzieli relację i narrację między więcej niż jedną osobę (w tym mordercę, ukrytego za przemyśleniami i komentarzami do tego co dzieje się w fabule). Jest to zgrany zabieg, który dość się już opatrzył, jednak dla Autorki jest na tyle atrakcyjny, że wykorzystała go w tej powieści.

W małym miastecku Blackdown zostaje zamordowana szefowa fundacji dobroczynnej. Za fasadą profesjonalizmu kryła się zepsuta, przebiegła osoba, o czym wiedziało wielu. Nie tłumaczy to w żaden sposób jej końca, ale jasno wskazuje na obecność wrogów w jej życiu.

Sprawą zajmuje się nadkomisarz Jack Harper, zapuszczony, zblazowany i przegrany życiowo londyński emigrant, który prowincję traktuje z góry, myśląc, że tutaj nic mu się nie przytrafi. Okazuje się, że znał ofiarę. 

Skoro jest morderstwo, jest także zainteresowanie prasy. BBC wysyła do miasteczka Annę Andrews, dziennikarkę i prezenterkę, która pochodzi z Blackdown. Także ona znała zmarłą, także ona miała z nią relacje i wspólną przeszłość.

Gdy atmosfera wokół śmierci zaczyna gęstnieć, podejrzenia padają na coraz szerszy krąg. Morderca nie powiedział zaś ostatniego słowa.

Zdradzam, że będzie więcej niż jeden trup, choć sam polski tytuł zdradza o wiele więcej, czuję się więc usprawiedliwiona. 

Stosowane przez Autorkę zabiegi mające na celu wyprowadzenie Czytelnika w pole są dość naiwne, rzadko kiedy uzasadnione i logiczne, a już wybór mordercy szczerze mnie zawiódł. Feeney poległa na tym froncie sromotnie. Okazało się, że talentu do thrillerów nie ma, niestety, za grosz. Całość dość tenedencyjna, grubymi nićmi szyta, a prz tym kolejne wybiegi dowodowe są tak słabo skonstruowane, że łatwo można popaść w zabawę obalającą kolejne decyzje fabularne Autorki.

Rozczarowanie.

sobota, 13 marca 2021

Pascal Garnier - Daleko, dalej [recenzja]

 

Przekład: Gabriela Hałata

Wydawnictwo Claroscuro

Warszawa 2021

Ależ wiele uczuć budzi pisarstwo Garniera.

Na początku jest mgliście, mrocznie, trochę w klimacie noir. Później pojawia się nutka marazmu, wcale nie nazbyt nachalna. Jest miejsce na sarkazm, kpinę i dystans.

Znużony swoim życiem Marc popada w otępienie. Nic go nie cieszy, przytłacza go miałokość codzienności, raz ucieka z kolacji z przyjaciółmi, podczas spotkań towarzyskich jest nieobecny i mrukliwy, patrzy na codzinność z boku, myśląc o niej naprawdę źle.

Nadzieję na poprawę widzi w całkowitej zmianie środowiska. Ucieczka, podróż, nieznane, brak planu są dlań rodzajem wyzwolenia i oddechu od demonów, które trawią jego duszę.

Marc postanawia zabrać w tę spontaniczną podróż także swoją dorosłą już córkę, Anne, która od lat przebywa w zakładzie psychiatrycznym. Ta niezwykła, kompletnie do siebie niepasująca, i, na dobrą sprawę niezająca się para to gotowy scenariusz na obyczajową osobliwość. 

Jesienne nadmorskie francuskie miasteczko pozbawione turystów, ziejące nudą, goszczące emerytów, z pozamykanymi atrakcjami i ratujacym sytuację plażowym piaskiem i szumem morza, jest scenerią dla części akcji. Nowa sytuacja, pozorne uspokojenie i wyciszenie są tylko na chwilę.

Kiedy wydaje się, że wiemy wszystko, że sytuacja nabrała znamion constansu, Garnier wytrąca nas z przyjemnego poczucia komfortu. Robi to bezpardonowo i nielitościwie. Poprzez to działanie finał nie tylko zapada w pamięć, ale także nokautuje harmonię i ład duchowy czytających. Emocjonalny roller coaster.

Garniera zaliczam odtąd do pisarzy dręczących duszę, wystawiających na próbę zacność czytelnika, jego poczucie estetyki, a czasem też cierpliość.

Poprzez szokujące, obrazoburcze działania narracyjne zwraca on uwagę na ludzką samotność, pozorność relacji, brak komunikacji między bliskimi sobie ludźmi, ich samotność w związkach i rozpaczliwą niemoc w określaniu własnych celów i istoty życia. Ludzie na skraju poczucia sensu.

Katherine Mansfield - Opowiadania [recenzja]

 

Przekład: Magda Heydel

Wydawnictwo Officyna

Łódź 2020

Od pierwszych słów jestem oczarowana językiem Mansfield. Po chwili dołącza zachwyt nad stylem, konceptem, inteligencją i humorem Autorki, jej polotem i dystansem do świata. Przestaje mnie też dziwić opinia Wirginii Woolf, która skomentowała twórczość Katarzyny Mansfield jako jedyną wzbudzającą jej zazdrość.

Wspaniałe jest rozpoczynające tom opowiadanie "Niemcy przy stole": rozwiązle gastronimocznie, ukazujące próżność, płytkość i brak taktu biesiadników, ich wąskie horyzonty, kompletny egozim, jałowość i miłość własną. Mahelzeit!

Poruszające jest opowiadanie "Jak uprowadzono Pearl Button" - o tym jak strasznie smutne jest życie osoby, która ma wszystko prócz miłości. "Kiszone ogórki" - o milczeniu, które w zależności od sytuacji zbliża lub kategorycznie oddala ludzi, paląc mosty. Uchwycenie samotności, niewypowiedzianych tęsknot i ta ulotność uczuć, namiętności, cudowna subtelność w opowiadaniu z jednoczesną mocą wyważonych słów. 

Kolejne opowiadanie, które wywarło na mnie wrażenie to głębokie "Je ne parles frances" o mroku duszy, tchórzostwie, zawiści, zdradzie. Bardzo to nowoczesne opowiadanie z odważną linią relacjonowania, aż trudno uwierzyć, że powstało w 1918 roku.

"Rozkosz" historia o 30-latce, która nie chciała poddać się konwenansom, miała wiarę w świat i ludzi, jednak pewnego wieczoru podczas wydawanej przez nią kolacji wszystko się zmieniło.

Wstrząsająca jest opowieść zatytułowana "Filmy", której bohaterką jest panna Moss - kontralcistka, laureatka srebrnego medalu za śpiew, która z braku pracy zmuszona jest szukać pracy statystki w filmie. Towarzyszymy jej w dniu, w którym ubiega się o angaż, a także w jego finale, gdy zrezygnowana trafia do Cafe de Madrid, gdzie spotyka zażywnego dżentelmena, który ma dla niej niemoralną propozycję. Do czego jest zdolna głodująca, pozbawiona pracy dziewczyna, gdzie kończy się jej moralność?

Ta wyjątkowa uważność Mansfield, czułe spojrzenie na bohaterów, zasłuchanie w ich historie potęguje moc i siłę opowieści. 

Cały czas zdumiewa ponadczasowość jej historii, fakt, że powstawały na początku XX wieku niepokoi i zadziwia - wiele z nich ma bowiem nieograniczony czasem termin przydatności, zarówno w kwestii traktowania kobiet, jak i uczuć i relacji międzyludzkich. 

Opowieść o niedoświadczonej, ufnej guwernantce jadącej samotnie do nowego pracodawcy pociągiem wybrzmi równie mocno i dziś. Niebezpieczeństwa czyhające na młodą dziewcznynę z każdej strony. Podobnie jest z relacjami małżeńskimi, pełnymi niedopowiedzeń, czasem zadr, ran i zdrad.

Wraca stara prawda, że nie zmieniają się ludzie, zmieniają się tylko dekoracje dziejowe.

Soczysty, pewny, mocny i klarowny styl Mansfield sytuuje ją wsród moich ulubionych Twórców. Jej odwaga, zarówno lingwistyczna, jak i, a może przede wszystkim, tematyczna podnosi morale i daje wiarę w misyjność literatury, a także jej terapeutyczne właściwości.

Mansfield to mistrzyni krótkiej formy. Zjawiskowa.


czwartek, 11 marca 2021

Jakub Małecki - Dygot [recenzja]

 

Wydawnictwo Sine Qua Non

Kraków 2015

Nie wiem jak zacząć. Z jednej strony cieszę się na poruszoną w książce tematykę, z drugiej sposób jej przedstawienia wcale mnie nie porwał. 

To poprawna książka, uważna i zaangażowana, brak jej jednak tzw. iskry bożej, lotności, wirtuozerii, nerwu. Wiem, wiem, to moja subiektywna opienia, wiele będzie osób przeciwnego zdania. I dobrze.

Jak dla mnie "Dygot" można porównać do pracy rzemieślnika, który podpatruje mistrza, odtwarza, wykonuje solidną pracę, która jednak daleka jest od odkrywczości, perfekcji. Jest solidną robotą, bez znamion wybitności. 

Prowincja jest trudna. Zawsze była. Przed wojną, po i teraz też jest. Wszyscy wszystkich znają, mówią o sobie nawzajem (rzadko dobrze, rzadko bez zawiści i przekłamań), wiedzią i widzą wszystko, nawet to czego nie ma.

Jana Łabendowicza całe dorosłe życie będą wyczerpywać wspomnienia Niemki, której odmówił pomocy pod koniec wojny. Klątwa, którą nań rzuciła, będzie go prześladować do końca. To na nią zrzuci albinostwo syna, zawiść i niechęć środowiska lokalnego, które bało się niezwykłości małego Wiktora. Zabobon, strach przez nowym, nieoczywistym, złe podszepty, które potrafią doprowadzić do największej tragedii, taka jest prowincja z "Dygotu".

Dygot to strach przed życiem, znojną prowincjonalną codziennością, mrocznymi ludźmi, wojenną przeszłością, wspomnieniami i zaniechaniami, złą wolą, ale także obawa przed tym co nadejdzie.

Gdy poznajemy Łabendowiczów i ich historię, od razu wiemy, że nie bedzie łatwo. Gdy ich losy złączą się z Geldami, również pokiereszowanymi przez los, mam poczucie, że zbyt wiele się zdarza, że to już granica realności. U Geldów historia poparzonej dziewczynki. Powieść łączy ją z Witkorem, białym chłopcem od Łabendowiczów. Dwoje odmieńców to zbyt wiele jak na małomiasteczkowe warunki. Nieszczęście wisi w powietrzu.

Stopniowo poznajemy koleje ich losów, na jaw wychodzą mniej i bardziej mroczne tajemnice. Autor ujawnia motywy i źródła zachowań, efekty podejmowanych decyzji lub ich braku. Decyzji wojennych, tych z czasów PRL-u, wczesnego kapitalizmu, szaleństw wolnego rynku. 

Na naszych oczach dzieje się historia poturbowanego kraju, oćwiczonych do granic możliwości obywateli. 

A mnie brak głębi psychologicznej, przeżyć wewnętrznych bohaterów, ich doznań, emocji, sposobu odbierania świata. Wtedy łatwiej byłoby mi w "Dygot" uwierzyć.