wtorek, 24 marca 2020

Elfriede Jelinek - Pożądanie [recenzja]

Przekład: Elżbieta Kalinowska - Styczeń
Wydawnictwo: W.A.B.
Warszawa 2007

Bardzo trudna lektura. Czytając ją odczuwa się fizyczne zmęczenie i emocjonalną niemoc.
Dyrektor fabryki papieru, by zachować higienę i zdrowie (strach przed chorobami wenerycznymi) odreagowuje swoje frustracje, a także realizuje rozbuchane potrzeby seksualne na swojej żonie, Gerti. 
"Kobieta dostaje za to, co miesiąc pieniądze na dom, rzucone na stół". Gdy ją poznajemy, Gerti pokornie znosi libido męża. Jest uprzedmiotowiona, postrzegana jako bibelot, element dekoracji i powód do chwalenia się, jednak kompletnie pozbawiona jest cech człowieczych.
W oczach męża jest narzędziem do osiągania rozkoszy, istotą, która powinna być wdzięczna za wszystko, bo przecież dostaje "bogactwo mebli i bibelotów". Dom należy do dyrektora, do niego też należy żona i syn. Najważniejsze jest jego słowo, jego zdanie, w zasadzie tylko one mają znaczenie. Mąż jest panem, który wymaga ciągłej gotowości.
Kobieta nie czuje się kochana, nawet dziecko, któremu poświęciła tyle czasu, opieki, uwagi, jest już osobne, nie potrzebuje matki i jej osieroconego uczucia.
Autorka utyskuje nad słabością i podporządkowaniem kobiet mężczyznom. Jej powieść to krzyk rozpaczy. I to całkiem dobrze rozegrany. Wprowadzenie elementów turpistycznych przy opisywaniu zbliżeń działa szokująco. Nie ma w nich nic z poetyckich, romantycznych uniesień, czysta fizjologia, zaprawiona perwersją, bólem. 
Książka - wyzwanie, która stawia czytelnika w sytuacji biernego obserwatora nieustającego gwałtu (zarówno fizycznego, jak i moralnego) na Gerti, głównej bohaterce.
Treść męczy, razi, boli, pozbawia wygody i czytelniczego komfortu. 
Jelinek pozbawia złudzeń - kobieta wciąż jest przedmiotem, nie podmiotem. Jest koniecznym sprzętem, który zadba o dom, wyda na świat dziedzica, będzie ujściem żądz wszelakich.
Straszne.
Jednocześnie "Pożądanie" to swoista zabawa słowna, pełna skojarzeń, odniesień do tekstów kultury i historii. To ćwiczenie stylistyczne, okazja do słowotwórstwa.
Bagnista, lepka, ciężka opowieść bez nadziei i bez happy endu.

poniedziałek, 23 marca 2020

Lyonel Trouillot - Niedziela, 4 stycznia [recenzja]

Przekład: Jacek Giszczak
Wydawnictwo: Karakter
Kraków 2016

Brat chuligan do brata studenta: "(...) jeśli nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, bo cały czas siedzisz w książkach, szukając tam życia, posłuchaj, co mam ci do powiedzenia". I zaczyna przekonywać studenta, by ten nie szedł na antyrządową manifestację przeciw (między innymi) korupcji i zbrodniom, jakich udziałowcem jest rząd i reżim Aristide'a.
Lucien, czyli student, nie poddaje się sugestiom młodszego brata. Wędruje więc do doktora, gdzie udziela jego synowi korepetycji z francuskiego, myśląc o tym, jak bardzo upokarza go pracodawca, częstując go papierosem. Myśli o matce, biedzie szkół w których prowadzi w zastępstwie kursy wieczorowe, gdzie wychudzeni uczniowie w połamanych ławkach, przy świetle zmierzchu, dworują sobie z niego, nie łudząc się, że nauka coś zmieni.
Gdy przed dziewiąta dołącza do grupy śmiałków pod Akademią Sztuk Pięknych czuje pokrzepienie. Wkrótce grupa rośnie, ktoś skanduje slogany, ktoś podpatruje ekipę zagranicznych dziennikarzy, którzy już zaczęli fotografować demonstrantów. Jest też Cudzoziemka, który chce zrobić artykuł o haitańskiej sytuacji, jednak student wie, że to bez sensu - jeśli nie jesteś stąd, nie jesteś w stanie zrozumieć tutejszego myślenia i historii.
Lucien odchodzi na chwilę od protestujących, na moment odłącza się od sprawy, by zapalić papierosa. Ten symboliczny moment odbieram jako ostatni przejaw zdrowego rozsądku, który miał uchronić chłopaka przed nieuchronnym. Jednak wraca do tłumu, przyjmuje swój los.
I jest w tym poezja. W języku, w opowiadaniu, w budowaniu emocji. Poezja śmierci wwierca się w głowę i ciężko osiada w pamięci.
Bieda Haiti, przemoc, pełna nierówności społecznych, napięć i niezrozumienia, ale także ideałów i wzniosłości.
I jeszcze ta pokojowa manifestacja, która kończy się niepotrzebną, bardzo cichą śmiercią.
Niezwykła jest proza Trouillot. Niezwykły jest przekład Giszczaka, który tak wspaniale odnalazł sposób na poetyckie przełożenie tej mocnej prozy.
Świat nic nie wie o Haiti, zajęty własnymi sprawami nie widzi ubóstwa, zła, które trawi miasta i umysły.
Gęsta, mocna atmosfera opowieści Luciena, niepozbawiona jest spokoju i przemyśleń: trochę idealistycznych, trochę naiwnych, często też dosadnych i prostych. Manifestacja widziana oczami Luciena to zbiór niemal wszystkich narodowych bolączek, problemów i braków.
Beznadzieja młodych, którzy, nawet walcząc, skazani są na przegraną. Jednak nie ma innej drogi, trzeba stawiać opór, nawet jeśli wiadomo jaki będzie finał.

niedziela, 22 marca 2020

A. G. Riddle - Pandemia [recenzja]

Przekład: Agnieszka Kalus
Wydawnictwo: Filia
Poznań 2018

Tytuł na czasie.
Riddle dał się ponieść wyobraźni i wrzucił do książki bodaj wszystkie pomysły jakie przyszły mu na myśl. W pewnym momencie fabuły poczułam głębokie współczucie do autora, który naważywszy sobie wątkowego piwa, musiał jakoś doprowadzić je do finału, połączyć, sprawić, by miały ręce i nogi. Nie wydaje mi się, by ta misja skończyła się powodzeniem. Im dalej w treść, tym bardziej wydawało mi się, że wchodzę w świat SF (implant w hipokampie rządzi w tej materii).
Cofanie się w odległą przeszłość i czasy II wojny światowej są zbędne, niepotrzebnie nadwyrężająca fabułę i cierpliwość czytelnika. Połowa wątków do wyrzucenia, bez szkody dla treści. 
Miała być książka o pandemii, wyszła rozdrobniona, mało strawna papka o spisku wszech czasów. Wątpliwie zresztą uzasadnionym.
Mamy oto bowiem zabójczą epidemię, która rozpoczyna się w Kenii. Do małego szpitala dociera dwóch młodych Amerykanów, którzy mają objawy zbliżone do wirusa ebola. 
Epidemiolog z Atlanty, dr Peyton Shaw wraz z grupą współpracowników ruszają do Afryki, by zebrać jak najwięcej danych o wirusie, a przede wszystkim, by go spowolnić. Napotykają tam na problemy, o których istnieniu nie zdawali sobie sprawy.
W tym samym czasie w Berlinie, Desmond Hughes próbuje dociec czemu niczego nie pamięta i skąd w jego hotelowym pokoju wziął się trup. Posiłkując się nikłymi wskazówkami dociera do dr Shaw. Od tej pory wspólnie zaczynają walkę o powstrzymanie epidemii i spisku o zasięgu ogólnoświatowym. 
Wielki żal, że książka sprawę pandemii traktuje tylko jako punkt wyjścia do śliskich i naciąganych walk politycznych o wpływy i korporacyjnych o władzę nad ludzkością. 
Rzadkie w książce fragmenty poświęcone badaniom, walce z wirusem, sposobami na jego powstrzymanie są niewystarczające, by uzasadnić tytuł książki.
Najbardziej interesująca wydaje się ta strona książki, która dotyczy Desmonda - tajemniczego mężczyzny, próbującego odzyskać pamięć. Jego powracające wspomnienia, próby odzyskania tożsamości są jedynym bodaj interesującym elementem książki.
Wątek dotyczący spisku jest tak piramidalnie bzdurny, że spuszczę nań zasłonę skonsternowanego milczenia.
W czasie zarazy, jaka nam teraz nastała, łatwo nabrać się na chwytliwy tytuł. Jestem tego przykładem.
Strata czasu.

piątek, 20 marca 2020

Wojciech Chmielarz - Rana [recenzja]

Wydawnictwo: Marginesy
Warszawa 2019

Hm.
Tak.
Konfuzja nad konfuzje.
Źle trafiłam.
To moja pierwsza książką autora. Zachwalany przez swoich czytelników, od deski do deski, jawił się jako wybawca polskiego kryminału. 
Według mnie, "Rana" to modelowy przykład na wcale niewidowiskowe ukatrupienie polskiego kryminału.
Nędza językowa, dialogowa, narracyjna, nie wspominając o samej historii, kompletnie "od czapy". I jeszcze niektóre założenia, kompletnie naciągane i nierzeczywiste (jak choćby to, że w "Ranie" autor pozwolił notowanej i karanej osobie objąć szkolną posadę. W rzeczywistości w Polsce nauczyciel/ka przyjmowany/a do szkoły musi wykazać się niekaralnością, poświadczoną przez Krajowy Rejestr Karalności. Uczciwe i przyzwoite byłoby, tworząc fabułę dziejącą się w teraźniejszości, wysilić się i sprawdzić ten fakt).
Nie wiem czy autor czuje presję wydawnictwa, próbuje dorównać hurtownikowi Mrozowi, czy też trawi go inna bolączka, ale całość wygląda na nieprzemyślaną, niedopracowaną i kompletnie powierzchowną. Każda próba tłumaczenia bohaterów, pokazanie ich wyborów, dróg do miejsca w których ich zastajemy jest kpiną i ledwo naciągniętą farsą.
Już sama nie wiem, czy to kryminał, czy jego parodia.
Jeśli autor nie ma nic do powiedzenia, niech zamilknie, a nie kompromituje i siebie i wydawnictwo.
Dialogi - drewniane i czerstwe. Psychologia postaci - nie istnieje. Fabuła - ledwo zarysowana, pełna niemocy. Retrospekcje - gwóźdź do trumny - lepkie, niejasne, naciągane, nie tłumaczą wyborów i następstw.
Relacje dyrektorki z pracownikami, córką, mężem tak biedne psychologicznie, że szkoda gadać. Tak samo jest zresztą w pozostałych relacjach bohaterów. Szkoda wymieniać.
W zasadzie i tak za dużo czasu poświęciłam temu Marginesowemu błędowi.
Niby-fabuła opiera się na śmierci nastolatki, uczennicy prywatnej szkoły. Nauczycielka polskiego chce dowiedzieć się dlaczego dziewczyna targnęła się na swoje życie. Ta ciekawość prowadzi ją do śmierci. Własnej. Jedyne osoby zorientowane w sprawie to Klementyna, nowa nauczycielka matematyki i niedostosowany społecznie uczeń, Gniewko. Ciało nauczycielki polskiego znika, a wspomniani wyżej postanawiają dowiedzieć się dlaczego.
Szkoda czasu. Lepiej poczytać rozkład jazdy autobusów.

wtorek, 17 marca 2020

Andrzej Wasilewski - 500 zagadek literackich [recenzja]

Wydawnictwo: Wiedza Powszechna
Warszawa 1960

Jestem zawstydzona, upokorzona i zażenowana swoją niewiedzą.
Ta niepozorna książeczka z 1960 roku spowodowała, że powróciło do mnie z potworną siłą sokratejskie "Scio me nihil scire"...
Zaczyna się lekko: proste pytania na rozgrzewkę o pseudonimy pisarzy: Molier, Prus, George Sand czy Guillaume Apollinaire. Jednak druga część pytania o powody dla których te pseudonimy przyjeli, była już wyzwaniem.
Później pojawiają się powiązania sławnego literackiego miejsca z autorem i utworem - też przeżyłam. 
Prawdziwe problemy zaczęły się przy pytaniu o powiedzenia o literackim rodowodzie... Wszystko znane, ale SKĄD???
"Świętości nie szargać" - wiadomo, "Wesele", Stańczyk upomina Dziennikarza. Jednak skąd znam "rozebrać się do rosołu", czy "wykręcić się sianem"?
Z każdą kolejną jest tylko gorzej. "Pisarze i czasopisma" - położone, autorzy tekstów pieśni czy książki represjonowane.
Jeśli jednak odłoży się na bok urażoną czytelniczą dumę, można bardzo skorzystać na lekturze tej najeżonej pułapkami książki.
Jest ona bowiem świetnym sposobem na uzupełnianie wiedzy. Zabawowy charakter jej pozyskiwania jest dodatkową korzyścią.
Są więc ciekawostki, ale też całkiem solidna wiedza dotycząca historii utworów, genezy ich powstania, biografie i perypetie życiowe twórców (a także losy ich dzieł).
Literatura światowa (w tym ujęciu klasyczna, bo domknięta rokiem 1960) i rodzima ma tutaj wielu przedstawicieli, od zarania dziejów po czasy autorowi współczesne.
Książka kipi wydarzeniami, postaciami, historiami literackimi, teorią literatury.
Po lekturze wiem więcej. Jednak to wciąż za mało.

poniedziałek, 16 marca 2020

Ewa Frysztak, Janusz Górski - Ballada o dziewczynie [recenzja]

Wydawnictwo: Karakter
Kraków 2020

Często myślałam o o twórcach książkowych okładek - jak pracują, skąd czerpią inspiracje, jak wygląda ich przygotowanie i credo zawodowe.
Dlatego z ciekawością sięgnęła po "Balladę o dziewczynie".
Prof. Janusz Górski podjął się niezwykle trudnego zadania - pozyskania informacji od Ewy Frysztak, naprawdę trudnej rozmówczyni: odpowiadającej półsłówkami, zbywającej rozmówcę, niechętnie dzielącą się historiami, uważanymi przez nią za nieciekawe. Profesor jest aniołem cierpliwości, a efektem jego boskiego daru jest ta oto książka: wspaniale wydana, pięknie zaprojektowana.
Do dziś mam przed oczami wspaniałe okładki PIWu z serii Historia i Teoria Literatury - eleganckie liternictwo, w pewnym sensie miękkie, a jednocześnie dostojne.
Moje ukochane okładki Ewy Frysztak to rubaszna "Gargantua i Pantagruel" Rabelais'ego; swobodna i zadziorna "Księga nonsensu" A. Marianowicza i A. Nowickiego - wspaniałe ilustracje wewnątrz! Ponadto "Oskar Wilde" H. Pearnosa z niezwykłym złotym "O" i jeszcze wspaniała "O sztuce mimu" E. Decroux. Książka dziecięca to niezapomniane "Opowieści dawnej treści" A. Świrczyńskiej.
Ewa Frysztak to rasowa malarka, która rzadko w pełni prezentowała w okładkach swój dar. Bardziej liternicza, klasycyzująca, z częstą oszczędnością formy, była najważniejszą projektantką przełomu lat 50. i 60.
Wspomina tamte czasy przez pryzmat braków i problemów technicznych, narzędziowych, oparciu na kiepskim papierze.
Wraca do ulubionych projektów, musi o projektach koniecznych, jak choćby kartki pocztowe z okazji świat sowieckich. Mimo to, jej prace zawsze były dalekie od polityki i politycznych odniesień, wystarczy spojrzeć na pierwszomajowe projekty, by nie mieć wątpliwości. Artystka podkreśla, że łatwiej robić książki niż kartki, bo te pierwsze prowadzone są tematem, te drugie zaś, łatwo ulegają powtarzalności.
Frysztak przyznaje, że zawsze czytała książki, które brała później na warsztat, według niej konieczne było poznanie ogólnego nastroju, który determinował wybór kroju liter (jeśli projekt był tylko literniczy).
Niektóre fragmenty rozmowy są naprawdę zajmujące (choć, przez lapidarność Ewy Frysztak, bardzo skąpe), jak choćby ta o problemie ilustrowania poezji - niezwykle trudnej materii. Profesor pytał też o inspiracje do różnych prac, m.in. tomu chińskiego wodza, czy bułgarskiej poetki. 
W swej karierze miała też autorka epizod z plakatami filmowymi, jeden z nich, promujący film "Ballada o dziewczynie" stał się przecież okładką omawianego tutaj tomu.
Kruche i minimalne są wspomnienia wielkich nazwisk minionych czasów, pojawia się napomknienie  o stałych bywalcach "Kameralnej": o Minkiewiczu i Hłasce.
Jest wspomnienie Młodożeńca, Szancera, Fangora, a także krytyczne często podejście do tych postaci, dość bezwzględnie do swoich minionych szefów i przełożonych czy choćby kolejnych mężów. Zresztą, siebie też nie oszczędza w wypowiedziach. Potrafi przyznać się do gorszej roboty, ostro zareagować na partactwo, to zdecydowanie charakterna postać z bardzo mocnym, ugruntowanym ego, znająca swoje miejsce, swoje możliwości, swoją "półkę".
Mimo to książka pozostawia niedosyt wspomnień, opowieści o warsztacie, czasach, ludziach. Odpowiedzi zamykające się w sformułowaniach: "tak", "nie", "nie wiem" są zbywające. A apetyt czytelnika rośnie.

niedziela, 15 marca 2020

Angelika Kuźniak - Boznańska. Non finito [recenzja]

Wydawnictwo Literackie
Kraków 2019

Angelika Kuźniak w najwyższej formie! Każda jej kolejna książka jest lepsza od poprzedniej. Uwielbiam jej opowieść o Stryjeńskiej, to znakomita książka do której wracam często. Piękna, chwytająca za serce jest historia o Papuszy. Intrygująca jest opowieść o Marlenie Dietrich, choć przyznam, że z tą książką jest mi najmniej po drodze.
Autorka, jak zwykle, pokazała, że niestraszna jej benedyktyńska praca w archiwach, pośród dokumentów, częściej ich szczątków, z których z detektywistycznym zacięciem odtwarza życie wielkiej malarki.
Imponujące, jak spośród tysięcy kartek, druków, bumag, fotografii, wypowiedzi współczesnych Boznańskiej, katalogów wystaw, czy innych papierowych świadectw przeszłości, potrafiła odzyskać tak wiele fragmentów z życia malarki.
Dodam tylko, że w znakomitym literackim stylu. Kuźniak nie fabularyzuje biografii, po prostu dodaje szczyptę swego pisarskiego talentu, by podkreślić historię, nadać jej głębi, by uciec od suchości biografii, pokazać emocje i czucie, codzienność i niezwykłość, których udziałowczynią była Boznańska.
Olga wybrała sobie trudny zawód: w czasach męskiej dominacji (która w zasadzie wciąż trwa, marnie kryjąca się za woalem równości płci), niedostępności niektórych wydziałów uniwersyteckich na talenta kobiet, postanowiła, że będzie malować. Zresztą, nie miała wyjścia - talent i pasja towarzyszyły jej od początku. Malowanie było najważniejsze - ważniejsze niż poklask, niż rodzina, uczucie. Było wszystkim. 
Jej prace, jakże trudne w odbiorze i dziś, już w czasach ich powstawania konsternowały krytyków: Boznańska nie ulegała sugestiom, nie dbała o upiększanie modeli, odrzucała banalność panujących trendów. Jej dzieła to kwintesencja emocji, uczuć, impresji, napięć, które przykuwają oko. Ukryte w przygasłej oprawie tła, poruszają głębią. Tak to widzę, tak to czuję.
Wielość zdjęć, reprodukcji daje bliskość tematu, pozwala głębiej i mocniej wejść w świat biografii malarki.
Trzeba też pamiętać, że Boznańska uchodziła za dziwaczkę. Szczególnie w schyłku życia. Wyglądająca jak relikt fin de siècle'u, z udrapowaną fryzurą, przykurzoną starodawną suknią, skrywała się przed światem w odmętach paryskiej pracowni, w której harcowały myszy, w różnych zakamarkach kryły się  poupychane, zapomniane pieniądze, a wszędzie panował nieokiełznany niczym nieporządek. 
Świadectwa ludzi, którzy mieli z nią do czynienia wyraźnie wskazują, że nie wiodło się jej najlepiej. Jerzy Waldorff grzmiał w prasie, że cierpi nędzę, Stryjeńska widziała jej żółtobladą twarz i sine baczki koło uszy. Jak pisała: "p. Olga (...) była wściekle stylowa - tylko że, psiakość, opóźniła swą aktualność o pół wieku". 
Niedbająca o codzienne uciechy, pożyczająca pieniądze na lewo i prawo, nie potrafiła radzić sobie z rzeczywistością. Ściąganie czynszów, walka o opłacenie pracowni, to przytłaczało artystkę. Wspomagana przez siostrę, Izę, nie raz borykała się z poważnymi problemami materialnymi.
Nieczęsto rozumiana i szanowana przez współczesnych, pracująca w różnym tempie (świadek Stryjeńska dogryzała, że model z portretu zestarzał się, a nierzadko i umarł, jednak wciąż musiał pozować jako młodzieniaszek, bo wówczas zaczynał pracę z artystką), wciąż trzymała się swojej wizji.
Jak wyglądało jej życie studenckie, uczuciowe, relacje z rodziną i przyjaciółmi? Jak podróżowała?
Kuźniak zawstydzająco dużo wie o Boznańskiej, artystce, której "każdy portret to zwierzenie, a nawet spowiedź".

piątek, 13 marca 2020

Tomasz Jędrowski - Płynąc w ciemnościach [recenzja]

Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo: OsnoVa
Warszawa 2020


Gdy tylko wzięłam tę książkę do ręki pomyślałam: jakie piękne wydanie - wysmakowana okładka, wspaniała czcionka, dobry papier. Kunsztowna, przemyślana robota. Książka nie tylko do czytania, ale i podziwiania edytorskiej strony. Wspaniała sprawa. Wreszcie Karakter, Pauza i celujące w inny target, ale też szalenie dbałe o szczegóły Dwie Siostry, mają konkurencję.
Muszę też wspomnieć o autorze. Na spotkaniu premierowym w warszawskiej Zachęcie skradł serce każdego uczestnika spotkania: wyważony, skromny, serdeczny, urzekał swoją szczerością, pokorą, życzliwością. 
Jeśli chodzi o książkę, od początku nie mogę pozbyć się porównania z "Call my by your name". Nie mają ze sobą wiele wspólnego poza miłosną historią zachodzącą między dwoma mężczyznami, których czeka rozstanie. Jednak cień tamtej powieści wciąż zasłaniał mi krajobraz "Płynąc w ciemnościach", może przez kasandryczny finał miłości, może przez letnią porę, w której dzieją się obie powieści, może przez jeziorne kąpiele, których nie brakowało w obu książkach. 
Autor, wykształcony, oczytany człowiek, który przez kilka lat realizował się w życiu korporacyjnym, w pewnym momencie swego życia rzucił monotonię prawniczego świata, zapisał się na londyński kurs pisania i popełnił tę oto książkę.
Jej subtelność, półsłówka wiszące w relacjach budują napięcie i rosnące poczucie zbliżającego się kresu uczuć.
Lata 80. Studenci, by otrzymać dyplomy kończące naukę, muszą odbyć wakacyjną praktykę rolniczą. Dwóch spośród nich stanie się bohaterami miłosnego dramatu. Pierwszy, to Ludwik - delikatny, sentymentalny i skromny absolwent polonistyki, który, żyjąc ideałami, nie potrafi odnaleźć się w warunkach komunistycznego ustroju. Drugi to przebojowy góral - Janusz, będący ulubieńcem damskiej części obozu. Janusz nie ma złudzeń - by przeżyć w dobrych warunkach, trzeba się dostosować.
Wieczorne spotkania nad jeziorem skutkują zauroczeniem, które potwierdza się po obozie, gdy obaj ruszają dalej na wakacje. Wyzwoleni spod ciekawskich oczu współtowarzyszy, na łonie natury oddają się uczuciom.
Jednak powrót do Warszawy z czasem multiplikuje problemy związku. Tu trzeba się ukrywać, nie afiszować z poglądami, przekonaniami, trzeba nałożyć maskę średniości - dostosować się do ogólnych norm.
Janusz robi karierę w strukturach cenzury, Ludwik próbuje zawalczyć o otwarcie przewodu doktorskiego. Różnice światopoglądowe, różne środowiska, znajomi, zaczynają ciążyć i powodować niezatapialne różnice w relacjach kochanków.
Ponura dość zgoda Janusza na zastany świat, a także jego świetne lawirowanie między poszczególnymi aparatami nacisku, celem uzyskania korzyści, powodują, że bardziej sympatyzuję z Ludwikiem. Pozbawiony wyrachowania, trochę cierpiętnik, trochę marzyciel, pełen jest wzniosłości i wiary, a jednocześnie buzującej złości i buntu wobec władzy.
Ich relacje, wzajemne przyciąganie i odpychanie są dla czytelnika podróżą przez wszystkie niemal etapy zauroczenia: od bezwzględnego oczarowania po totalne rozczarowanie, jednak z towarzyszącą wciąż tęsknotą za pogrążonym, straconym uczuciem.
Ta książka to znakomite przybliżenie uczucia, które, by przetrwać, musi pokonać niemożliwe: niechęć społeczną, kary ustawowe, grożące za bycie tym kim się jest, szykany i problemy w pracy, wreszcie strach powodowany tym, że nie spełni się oczekiwań najbliższych (bo kiedy pojawi się żona i dzieci...). Te czynniki nie dają pomyślnej wypadkowej. Związek skazany jest na niepowodzenie.
W pewnym momencie ważne staje się już tylko to, by żyć w zgodzie z własnym sumieniem, bez względu na to czy w związku, czy w pojedynkę. Któremu z nich uda się osiągnąć ten cel?
Autor przemyca wiele trosk i lęków, które sączą się przez środowisko i dzisiaj: problemy z akceptacją rodziny, środowiska, lęk przed odrzuceniem, wyśmianiem, stratą, bólem. Mimo upływu lat wciąż brakuje tolerancji i zrozumienia.
Taktownie, dyskretnie i bez skandalizowania rozlicza się autor z piętrzącymi się wciąż problemami związków jednopłciowych. Kostium historyczny jest tylko zasłoną dla aktualności poszczególnych punktów zapalnych: rodzina, środowisko, praca.
Mimo, że miłość skazana jest na porażkę, to ważne, że w ogóle była. Bo była jedyna, niepowtarzalna, potrzebna i taka niewinna.
Kraina łagodności, która uległa prozie codzienności, ale przecież dla krótkich chwil radości i szczęścia warto dalej być.