piątek, 31 grudnia 2021

Mariusz Urbanek - Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce [recenzja]


 Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2017


Przedwojenny sekretarz i dyrektor biura PAL, (nomen omen) Michał Rusinek był zdania, że Makuszyński "nie mieścił się w nowych czasach (mowa o komunizmie), był na odstrzał, bo ani lewicowy, ani postępowy, a w dorobku piosenki o ułanach, książki o Lwowie".

Autor próbuje pokazać Makuszyńskiego z różnych stron i całkiem sprawnie mu się to udaje. A to wcale nieprosta sprawa. Mizogin, niechętny dzieciom, fatalnie traktujący w swej literaturze postaci kobiece (dorastające i całkiem małe są warte uwagi, te dorosłe to ewentulana ozdoba, częściej zaś utrapienie i chodząca głupota) był jednocześnie dowcipnym, inteligentnym i słynącym z celnych ripost korespondentem i recenzentem wielu gazet. 

Wiele w życiu doświadczył: od popularności, wielotysięcznych, wznawianych co i rusz nakładów książek po cenzurę, zakaz wydawania, głód, biedę i wojenną i powojenną poniewierkę. Miał szczęście do ludzi, ale potrafił też zajść im za skórę (sławetne kpiny z Zakopanego i jego mieszkańców).

Urbanek sięga po przedwojenne recenzje, przedruki ówczsnych gazet, wspomnienia znajomych twórców oraz całą galerię sytuacji i anegdot z Makuszyńskim związanych. Szczególnie interesujące są lata jego służby wojskowej.

W zasadzie całą tę książkę czyta się z pewnym poczuciem straty. Wiedząc, że historia zgotowała klęskę II wojny, która przecięła całą międzywojenną sielankę mam ciągłe wrażenie, że wszystko to co miało miejsce przed wojenną cezurą było jakby na kredyt, jakby nierzeczywiste. Pustka i wyrwa jaka pozostała po kulturalnym, społecznym, a nade wszystko ludzkim życiem jest dojmująca i bolesna. Czytając o planach Makuszyńskiego na rok 1939, o planowanych publikacjach czuć żal za tym co być mogło i za żal przez to co się wydarzyło. Czcze gadanie, ale ból i żal prawdziwy.

Jedno jest pewne, po lekturze biografii wracam do książek Makuszyńskiego. Na pierwszy ogień idzie "Awantura o Basię".



sobota, 18 grudnia 2021

Tatiana Țîbuleac - Lato, gdy mama miała zielone oczy [recenzja]

 

Przekład: Dominik Małecki

Wydawnictwo Książkowe Klimaty

Wrocław 2021


Pierwsze zdanie, pierwsza strona, pierwszy rozdział zachwyciły mnie i urzekły. Tak powinna wyglądać literatura piękna: sugestywna, barwna, pełna emocji. Nikoniecznie pozytywnych. Bohater książki, Aleksy kończy właśnie szkołę (wygląda na placówkę zamkniętą dla osób z poważnymi zaburzeniami psychicznymi) i rozpoczyna długo wyczekiwane wakacje. Marzy o podróży do Amsterdamu, tanim seksie, używkach i oddaniu się przygodzie. Ku jego zaskoczeniu, ląduje w północnej Francji wraz z znienawidzoną matką, gdzie mają spędzić wszystkie letnie miesiące.

Podróż wymuszona, przymusowa i konieczna zmienia się z każdym dniem w tworzenie relacji matki z synem. Z każdym dniem mocniejszej, prawdziwszej. Złość, krzywda, brak czułości, które kumulowały się przez lata, zapomnienie, odrzucenie, trudna rodzinna historia, pełna traum nie sprzyjały bliskości. Każde z nich miało problem z odnalezieniem drogi do drugiego, każdemu z nich wydawało sie, że ta relacja nie jest już potrzebna. A jednak jest.

W monologu Aleksego odbija się każda stracona chwila, każdy samotny moment, który musiał przeżyć bez matki. Retrospektywy mieszają się z teraźniejszością, pojawia się to, co będzie w przyszłości. Czasy przenikają się, nie niszcząc spójnej struktury opowieści. Ta, zasadniczo, pozbawiona tempa opowieść cały czas utrzymuje wysoka temperaturę uczuć i namiętności. Z mocą, silnym nacechowaniem emocjonalnym spisuje bohater swoje wspomnienia z tamtego lata.

Autorka bywa w pewnych fragmentach dość obcesowa i bardzo obrazowa, jeśli chodzi o ubieranie w obrzydzenie i niechęć uczuć jakimi darzy syn matkę. To na tyle nieczęsty rodzaj narracji, że robi na mnie jeszcze wrażenie. Jednocześnie obserwujemy przemianę bohaterów, nabieranie przez nich łagodności i empatii. Finał oraz przebyłyski dotyczące przyszłości są równie mocne, co cała historia, Autorka nie pozostawia czasu na swobodny oddech.

To bardzo niezamierzony efekt, szczególnie w kontekście tematyki, jaka jest tu poruszona, ale po lekturze tej książki najbardziej w świecie chcę teraz odwiedzić wietrzne plaże północnej Francji.

niedziela, 12 grudnia 2021

Lena Magnone - Maria Konopnicka. Lustra i symptomy [recenzja]

 

Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria

Gdańsk 2011


Cóż to była za postać! Cóż za charakter, jakże wyprzedzała swoją epokę, jaką odwagę i ekspresję miała! Jak mało kto o tym wie. Przygnieciona sierotką Marysią i "Rotą" dogasa między stronami zramolałych podręczników, niesłusznie zapominana i kojarzona z powyższymi.

Dostajemy do rąk doktorat Leny Magnone, odpowiednio przygotowany i podany czytelnikom nienaukowym. Skoro to doktorat, wiadomo, musi się w nim mieścić wiele treści związanych z rozkładaniem pawiego ogona - chwaleniem się własną wiedzą, ilością przeczytanych książek, naukowych nawiązań itp. Na szczęście znajduje się też miejsce dla samej Konopnickiej. 

Teofil Lenartowicz pisał w liście do niej: "Czarodziejko osobliwa, naczynie doskonałości, umiłowana Apollina". Nawet Leśmian w swym programowym tekście "Rytm jako światopogląd" przywołuje Konopnicką jako wzór. Dla nas pozostaje zakładniczką zbiorowej wyobraźni, wybranych utworów szeregujących jej twórczość jako lekturowo-patriotyczną.

Nic bardziej mylnego, Konopnicka pisała utwory poświęcone sztuce, seksulaności, ambiwalencji macierzyństwa (jak choćby w noweli "Panna Florentyna"). Autorka podkreśla zresztą w swej relacji, że Konopnickiej nowele wiążą się nade wszystko z ciałem, pieśnią i rytmem. Krytykowała kościół, przez co wielu odbierało jej widoki na bycie narodową wieszczką. Oddaję głos Konopnickiej: "Niektórzy zowią mnie dziką, że z ludźmi obcuję niechętnie, ale cóż ja na to poradzę, że mnie razi tak bardzo wielka próżność, czczość konwenansów i pewna nędza duchowa, która z niewielkim wyjątkiem, wszędzie tu spotykam". To o Warszawie i jej mieszkańcach. O ludzkości w ogóle: "Ludzie są do znudzenia jednostajni, powierzchowni, powszedni. Ani złych, ani dobrych tu nia ma".

Skomplikowane relacje z mężem, dziećmi, wieczne poszukiwanie grosza, pomoc w znajdywaniu posad córkom, synom, łatanie budżetu, oszczędzanie na wizyty w uzdrowiskach (wieczne problemy z gardłem i górnymi drogami oddechowymi), przyjaźń z Dulębianką. Jej życie pełne było kolorów, zarówno tych jaskrawych, jak i ciemnych. 

Interesująca, choć ze względów formalnych ograniczona opowieść o twórczości i wybranych fragmentach życia Poetki. Wielkiej Poetki.

niedziela, 5 grudnia 2021

Iza Klementowska - Samotność Portugalczyka [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2014


Gdzie nie spojrzeć wszędzie przenika cień Salazara. Wychyla się z przydomowych balkonów, wąskich chodników, ulic biegnących mocno w górę. Jego ponura persona powraca w opowieści o Caxias, ponurym więzieniu torturującym przeciwników reżimu, w historiach samotności kobiet czekających na powrót swoich mężczyzn, w "Trzecha Mariach", sądzonych przez reżim za szerzenie treści pornograficznych i szkodzących portugalskim kobietom. Jego nazwisko wciąż budzi strach i drżenie rąk.

Nie brakuje też takich, dla których był nadzieją na poprawę bytu, utrzymanie mocarstwowych zapędów (tak ma pewien funkcjonariusz DGS, który Salazara ślepo wielbi). Klementowska szuka ludzi z różnych biegunów, oddaje głos skrajnym poglądom. I dalej prowadzi nas przez portugalskie historie, które często sprowadzają się do poczucia, że przyszło im żyć na końcu świata. 

Na tym krańcu cywilizacji doszło do Rewolucji Goździków, którą naturalną koleją rzeczy również trafia na karty reportażu. Widziana jest ona z różnych stron, zarówno zaangażowanych działaczy, jak i niebyłych oligarchów, wspominajacych tajne schadzki w wiejskich posiadłościach. Proceder skończył się wraz z konfikastą dóbr, jaką po Rewolucji urządzili komuniści.

Portugalia to nie tylko wspominanie historii, jakkolwiek trudnej i niejednoznacznej. To także opowieści imigrantów, ludzi szukających tutaj, na początku Europy lepszego życia dla siebie i bliskich. Klementowska oddaje głos Kaimowie, angolskiemu imigrantowi, który Lizbonę trakuje już prawie jak swój dom. 

Mocna i poruszająca jest historia starszych ludzi, którzy w swej biedzie i chyba jeszcze straszniejszej od biedy samotności, zmuszeni są sprzedawać na ulicy, prosto z ziemi swój marny dobytek. Na obrusach leżą stare rodzinne fotografie, pełne przodków, których już nikt nie pamięta. Obok tych pamiątek z dawnego, lepszego życia leżą plastikowe Maryjki i resztki marzeń poszczególnych bohaterów.

Klementowska oddaje głos, pokazuje fragmenty całości, której nie da się opisać wprost. Ma ona bowiem tyle niuansów, elementów, barw, ile tylko może mieć ta pokomplikowana i wielowymiarowa Portugalia. 

Józef Tischner - Wolność człowieka gór [recenzja]

 

Wydawnictwo Znak

Kraków 2021


Wydawca zebrał teksty, które były już publikowane, bądź są maszynopisami jeszcze nieznanymi. W większości pojawiały się one w "Tygodniku Małopolska" i "Halach i Dziedzinach". 

Ja sięgnęłam po tę książkę, by odnaleźć tak lubiany przeze mnie tischnerowski humor, dystans i bezpośredniość, a także umiłowanie wolności.

Wspomina on swoją fascynację Kaziemirzem Przerwą-Tetmajerem, którego nazywa "geniuszem spostrzeżeń" i przytacza znakomity fragment opowiadania "O Bartku Gronikowskim raubszycu", po czym odnosi się do prawd tam zawartych. 

Dużo miejsca poświęca Tischer "pomyślunkowi", koniecznemu nie tylko, by zbudować we wsi most, ale przede wszystkim, by nawiązać relacje z człowiekiem i zniewelować coraz widoczniejsze podziały międzyludzkie. 

Wybór, wolność, piękno, bezinteresowność, wreszcie miłość - oto hasła konieczne w naszej teraźniejszości, nie tylko do powtarzania, ale przede wszystkim do wdrożenia w codzienność: "na tym polega sztuka, żeby to, co słyszalne, zamienić w to, co widzialne".

Lektura jest więc tylko przyczynkiem do pracy właściwej, do przemyśleń, rozważań, do własnej interpretacji. Tischerowskie opowieści dą punktem wyjścia do autorefleksji, tyleż koniecznej co trudnej i wymagającej, bo przecież wymaga ona dyscyplinującemu przyjrzeniu się własnemu jestestwu.

Na szczęście jest ciepły humor Tischnera, który załagodzi tę przykrą konieczność, o której wyżej.

Wbrew pozorom, nie jest to książka jedynie dla ludzi podzielajacych wiarę księdza. Refleksje nad kondycją ludzkości, stanem prawd są atrybutem każdego myślącego człowieka, bez względu na podziały religijne. 


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



sobota, 4 grudnia 2021

Natasha Trethewey - Memorila Drive. Wspomnienia córki [recenzja]

 

Przekład: Kaja Gucio

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2021


Cyranka znów szarpie duszę.

Bardzo mocna, silnie poruszająca książka wspomnieniowa, bedącą brutalną wiwisekcją sekwencji zdarzeń sprzed lat. Autorka powraca do dnia śmierci swej matki, zastrzelonej przez byłego męża.

Tasha Trethewey wspomina dzieciństwo, do pewnego momentu szczęśliwe, później, z coraz większą świadomością własnego pochodzenia i historii (dziecko z tzw. małżeństwa mieszanego) nabiera ciężaru. Złe spojrzenia sąsiadów, komentarze na ulicy, konieczność spania z bronią pod poduszką, gdy naprzeciwko Ku-Klux-Klan pali świątynię do której uczęszczają czarnoskorzy wierni...

Po rozstaniu rodziców następują zmiany, nowe rozdanie, nowa rzeczywistość, w której trzeba nauczyć się żyć między matką a ojcem. Dodatkowo pojawia się Joe, przyszły ojczym, człowiek, który od początku budzi nieufność. Odnajdywane w odmętach pamięci sytuacje, w których stosował wobec Autorki przemoc psychiczną mrożą krew. Okrucieństwo zamierzone, podłość wobec dziecka nie mają usprawiedliwienia. Powrót do strachu, niepewności, mroków codzienności, jakich uczestniczką była Natasha Trethewey jest dotkliwy również dla czyteników. 

Znam finał tej opowieści, wiem, że matka zginie, a mimo to, podczas lektury zaklinam rzeczywistość, by ta wrażliwa, mądra, dzielna i pracowita kobieta ocalała. Autorka przypomina sobie kolejne szczegóły, incydenty, decyduje się też przeczytać materiał dowodowy ze śledztwa dotyczącego morderstwa. Poznając kolejne elementy tej opowieści czasem brakuje mi tchu. To jak rodzi się zło, przemoc, jak jest pomijana przez postronnych, tłumaczona jako coś naturalnego złości i zdumiewa. Jak łatwo odwrócić głowę, udawać, że nic się nie dzieje, uciec od odpowiedzialności.

To, jak bolesną drogę przeszła Autorka nie daje spokoju. Powrót do dramatycznych zdarzeń, które bezpowrotnie zamknęły rodział zwany dzieciństwem jest dla niej utrapieniem i koniecznością, by żyć dalej. Ta wspólna podróż przez udrękę, ale i krótki czas szczęścia jest gorzką opowieścią bez happy endu. Choć, z drugiej strony zwycięstwem jest książka, swoista przestroga przed złem i obojętnością. 

 


Ann Patchett - Dom Holendrów [recenzja]

 

Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo: Znak Literanova
Kraków 2021

Od znudzenia po zaangażowanie - tak wyglądała moja przygoda z tą książką. Początek skupiający uwagę, intrygujący, po pewnym (niedługim czasie) przechodzi z miałkość, znudzenie i pytanie: czemu siadło?
Ano dlatego, że Autorka nierówno rozkłada ładunek emocjonalny, niektóre postaci zostawiając jako papierowe charaktery. Idealny materiał na pełnokrwistą heterę, Andreę, zostawia jako bezbarwne słowo, które nijak nie uzasadnia kolejnych kroków. Jej aktywność jest zakulisowa, ledwie wspomniana, a robi tak wiele zamętu, diametralnie zmienia życie bohaterów. Podobnie jest motywacją matki Conroy'ów, nijak nie jest przekonująca.
Główny problem "Domu Holendrów" to właśnie niedopracowne postaci, problem z proporcjami znaczeń, emocji i wątków. 
Fragmenty intrygujące są rzadkością, im dalej w las, tym o nie trudniej. Dzieciństwo Maeve i Danny'ego to czas goryczy i wyzwań (tajemniczy i milczący ojciec, ucieczka matki, zła macocha i jej córki). Śledzimy koleje losów rodzeństwa, ich dorastanie, dorosłość i uporczywe powroty do domu Holendrów. Jak dla mnie uzasadnienie tych powrotów jest marnie uargumentowane, czuję też złość na niewykorzystanie możliwości fabularne. Można było wspaniale pokazać tragedię dzieci porzuconych przez matkę, półsierot, które źle traktowane przez macochę mają tylko siebie. Utrata majątku, samotność, zemsta, strach o jedyną bliską osobę, a także szukanie (często w sobie) przyczyny dla której matka zostawia dzieci - oto niewykorzystane treści.
Zamysł wspaniały, realizacja pozostawiająca wiele do życzenia. Niestety.

Ula Ryciak - Niemoralna. Kalina [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2021


Jak dobrze napisana jest ta książka: bez zadęcia, bez otwartego uwielbienia, jakie często autorzy okazują swoim bohaterom, a także bez osobistych wycieczek i przechwałek. To już na początku ustawia odbiór lektury. Na korzyść.

Z tekstu, niestety, jasno wynika, że życie Kaliny Jędrusik naznaczone było ogromną samotnością, która rozlewała się zarówno na życie prywatne (małżeńskie poszukiwanie miłości pozaurzędowej), jak i zawodowe (skąpe, często krzywdzące, bo zogniskowane tylko na fizyczności role). Niezrozumienie, bycie ofiarą zaszufladkowania (wyuzdana, niemoralna itp.) naznaczyły jej karierę na zawsze. 

Przychodzi mi na myśl wywiad z Barbarą Hannigan, kanadyjską sopranistką i dyrygentką, która mówiła, że jej codzienność to samotność: samotne przygotowywanie koncertów, ról, praca koncepcyjna, podróże, pokoncertowe powroty do pustego hotelowego pokoju. Bycie astystką jest tożsame z byciem samotną. Ta ponura konstatacja idealnie pasuje do bohaterki opisanej przez Ulę Ryciak.

Biografka zaczyna swą opowieść od spotkania z Dygatem, czyli od najbardziej nośnego tematu, jaki związany był z Kalinowym życiem: romans z żonatym pisarzem. Cały czas mam poczucie, że potencjał i niepospolitość aktorki nie zostały wykorzystane. Przyrównywanie jej do Brigitte Bardot czy Marylin Monroe, również powszechne, jest krzywdzące i nie na miejscu. Czemu bowiem pełnokrwistą aktorkę, mającą swój styl szufladkować jako kopię innych artystek, również wyzwolonych, ale kompletnie innych? 

Niewątpliwie, po lekturze ma się ochotę włączyć płytę Starszych Panów lub obejrzeć któryś z epizodów filmowych Kaliny. To wciąż za mało, by uczcić jej talent. Nie doczekała się własnej płyty, nie ma jej pierwszoplanowych ról filmowych.

Była barwną, nieoczywistą postacią. W relacjach trudna, zabrocza, rzucająca się w głębie uczuć i namiętności. Bez półśrodków. Taka jest w opowieści Uli Ryciak.