czwartek, 26 lutego 2015

Templa Grandin, Margaret M. Scariano - Byłam dzieckiem autystycznym [recenzja]

Po przeczytaniu tej książki mam bardzo ambiwalentne odczucia. Bardzo ostrożnie podchodzę do publikacji, ponieważ została ona popełniona przez kobietę wyleczoną z autyzmu. Mam zbyt małą wiedzę by podważać czy też polemizować z tematem, traktuję tę książkę jako pewną ciekawostkę.
Jest to bez wątpienia wartościowe źródło poznawcze, które z osobistej perspektywy traktuje o autyzmie. Nic bardziej nie oddziałuje na wyobraźnię i uczucia czytelnika niż jednostkowe świadectwo, opis własnych przeżyć. 
Temple Grandin urodziła się w 1947 roku w Bostonie. Trzy lata później zdiagnozowano u niej autyzm. Przez długi czas miała trudności ze znalezieniem pomocy u specjalistów, a nade wszystko ogromne problemy w kontaktach z rówieśnikami, nauczycielami. 
Książka to bardzo osobista opowieść o trudnych latach spędzonych w szkole, o tym jak zwykłe małe codzienne sprawy były dla Grandin wielkim problemem, wyzwaniem. Autorka bardzo obrazowo przedstawiła swoje niepokoje, doznania, opisała wszystkie milowe kroki, które przyszło jej postawić.
Z całą pewnością publikacja daje możliwość lepszego zrozumienia problemu, posmakowania trudności, lęków i obaw, jakie charakteryzują osoby dotknięte autyzmem. Dobrze by każdy ją przeczytał i dzięki temu nabrał większej wrażliwości, a przede wszystkim świadomości tego zaburzenia. 
Niesamowite jest to, że Temple Grandin umiała pokonać siebie. Skończyła studia, zrobiła doktorat, pisze książki. 

poniedziałek, 23 lutego 2015

Isabelle Laflèche - Kocham Nowy Jork [recenzja]

Mizerna treść ubrana w bardzo ładną okładkę (co za gustowna czcionka!). Jedynym wyróżnikiem tej kiepściuchnej historyjki jest życiorys jej autorki, która sama przez lata pracowała jako nowojorska prawniczka. Powinno to spowodować wplecenie w fabułę intrygujących wątków jurystycznych. Szkoda, że zamiast nich mamy biurkowe intrygi wypychane w korporacyjny świat przez wredne sekretarki lub biznesowe matactwa rodzące się podczas diabelnie drogich kolacji w najmodniejszych restauracjach.
Nowego Jorku jest tu jak na lekarstwo, no chyba, że bierzemy pod uwagę przewodnik kulinarny po najbardziej snobistycznych knajpach, tego wątku jest w książce w bród. 
Nie mam nic przeciwko opowiastkom o ubraniach, rautach i próżnym życiu, wręcz przeciwnie, czasem bardzo lubię przeczytać taką lekką książkę. Tu brakło klarowności, prostoty, dystansu i talentu też. Dialogi miałkie, momentami toporne. Intryga prosta jak budowa cepa, co nie byłoby zarzutem, gdyby ubrać ją w łatwo przyswajalne słowa. Ponadto ogólnikowi bohaterowie, którzy nijak nie potrafią zdobyć serca czytelnika. 
Jak już wcześniej wspomniałam, poza okładką nie ma tu niczego interesującego,
Treść. Paryska prawniczka Catherine zostaje przeniesiona na nowojorskiej centrali, gdzie tempo pracy jest wielokrotnie szybsze, wymagania większe, a wokół czają się korporacyjni współpracownicy, tylko czyhający na potknięcie nowicjuszki. W tle mamy informacje o ubraniach i zapachach naszej bohaterki, a także jej jałowe relacje pozazawodowe.
Temat był rozwojowy, niestety jego realizacja pozostawia wiele do życzenia. Okazuje się, że napisanie lekkiej powieści obyczajowej, która nie obrażałaby czytelnika pewnego rodzaju ignorancją jest sztuką nie lada. Szukam zatem dalej inteligentnej obyczajówki, mam nadzieję, że taka powstała.

niedziela, 22 lutego 2015

Ignacy Karpowicz - Balladyny i romanse [recenzja]

Spektakularny zawód. Historia z gatunku: tak dobrze żarło i zdechło. Wielka szkoda, bo książka zapowiadała się bardzo dobrze. Padła zaś ofiarą dłużyzn oraz przekombinowania formy. Zamiar był wielki, efekt więcej niż marny, być może za sprawą pewnej monotonii, która zaczęła się w części drugiej wraz z pojawieniem się bogów. Ich postępowanie i język są takie same jak poznanych wcześniej śmiertelników. Mnie to przeszkadza, bo, choć zamiarem było być może zrównanie istot ludzkich z boskimi, to w efekcie ten brak różnicy powoduje uciążliwą i nudzącą jednostajność, która w dodatku bywa pompatyczna i egzaltowana. Nieznośne połączenie.
Powieść nie ma wiodącego bohatera. Jest za to całe mnóstwo epizodów, które chowają się w gąszczu sobie podobnych i raz na ileś tam stron wracają by o sobie przypomnieć. Udajemy się więc do Białegostoku by poznać Olgę, starzejącą się singielkę (wymienne na starą pannę), wiodącą nudne i ubogie życie. Jest młodociany Janek, któremu uraz głowy zaburza osobowość, nagle przestaje być łobuzem. Potem przenosimy się do Warszawy, by poznać Artura, młodego japiszona, którego marzeniem jest duża rodzina. Do galerii osobliwości dołącza też kilku gejów, osiłkowaty wykładowca statystki i parę innych figur. Jest dobrze dopóki są tylko oni. Matowa i chropowata charakterystyka współczesnego społeczeństwa jest dotkliwa i wciągająca. Czas pryska wraz z zamknięciem piekła i pojawieniem się bogów (Atena, Nike, Eros itp. plus Jezus i Balladyna). I choć bardzo lubię absurd w literaturze, to rodzaj nonsensu zaproponowanego przez Karpowicza wcale mi nie odpowiada. Jezus grający w gry komputerowe ze zdziecinniałym japiszonem, Nike władająca obuwniczym imperium czy też Balladyna prowadząca firmę cateringową są postaciami miałkimi, trywialnymi.
Autor bierze na warsztat popkulturę, jałowość życia współczesnego człowieka, religijność, filozofię, relacje międzyludzkie i ich miejsce w świecie. Obrywa się każdemu, bez wyjątków.
Nie odmawiam Karpowiczowi dystansu i humoru, ani wiedzy, ni pomysłowości. Wszelkie te właściwości utonęły w potoku słów/stron/rozdziałów/miernej jakości/powtarzalności/stylizacjach językowych.
Zapowiadało się naprawdę dobrze, źle się skończyło.

środa, 18 lutego 2015

Wit Szostak - Sto dni bez słońca [recenzja]

Potrzebowałam tej książki. Jej wieloznaczność ukryta za pozornie prostą i lekką fasadą daje duże możliwości interpretacyjne. Złożoność znaczeń i symboli powoduje gorączkowe rozglądanie się  i poszukiwanie kontekstów. Ich bogactwo i różnorodność pokazują wiele okoliczności, spojrzeń na daną sytuację. Nic nie jest takim jak się wydaje, wiele zależy od punktu widzenia, wiele od wyznawanych poglądów, nastroju jaki przytrafia się nam danego dnia.
Mamy oto polskiego (czy może raczej krakowskiego naukowca, a to przecież jest różnica) humanistę, dra Lesława Srebronia, który trafia do małego (fikcyjnego) irlandzkiego uniwersytetu umiejscowionego na mikrej wysepce. Jako stypendysta dostał on możliwość prowadzenia zajęć ze studentami, a przede wszystkim dopracowywania monografii o polskim pisarzu fantasy, Filipie Włóczniku. Pewna część opowieści umiejscawia się wokół streszczeń kolejnych jego dzieł, a także nieustannego potwierdzania domniemanego geniuszu Włócznika (a jest to wielce jednostkowe przekonanie). Pozostałym komponentem książki jest tak zwany dziennik pobytu Srebronia na wyspie, który pokazuje środowisko akademickie z wszelkimi jego przywarami. Wydaje mi się, że cały zestaw uczonych zesłanych na wyspę jest dość koślawy i nie pierwszej świeżości. Większość grzeje się blaskiem dawnych sukcesów, inni wcale ich nie mają, zaś nasz prostoduszny bohater widzi tą rzeczywistość w zgoła innych barwach. Uważa towarzystwo osobliwych naukowców za wybitny zestaw specjalistów, którzy mają wszelkie predyspozycje do odnalezienia nowych prawd i wprowadzenia humanistyki na odkrywcze tory. O słodka naiwności! Postawa Srebronia przepełniona donkiszoterią początkowo drażni, z czasem zaczyna bawić i budzić sympatię. Ten prostolinijny, wyznający pewne ideały humanista zyskuje przy bliższym poznaniu, nie tylko dlatego, że dowcipnie podaje uniwersytecką rzeczywistość, ale przede wszystkim poprzez własną prostoduszność i łatwowierność.
W  powieści bardzo płynnie przebiega granica między tym co realne, a tym co zupełnie fantastyczne, dodatkowo potęgując wrażenie pewnej śmieszności miejsc, osób i ich tytułów. Satyra na środowisko uniwersyteckie ma w sobie wiele dziegciu. Choć kpina z konserwatyzmu kryje się za tweedowymi marynarkami i pykaniem fajeczki, to jednak jest bardzo czytelna i bystra.
Naprawdę dobra książka. Inteligentna, wieloznaczna, zabawna. Duża przyjemność.

wtorek, 17 lutego 2015

Adam Węgłowski - Bardzo polska historia wszystkiego [recenzja]

Książka nietuzinkowa, zaskakująca, niespodziana. Jej autor, miłośnik sekretów i historycznych łamigłówek wziął na warsztat zupełnie nieoczekiwane biografie postaci, które w przeszłości, tej odległej, jak i całkiem niedawnej, próbowano zrobić Polakami, jak i o tych, którym polskości odmawiano.
Mowa tu nie tylko o rzeczywistych, faktycznych osobach, które posiadają prawdziwą biografię, ale także o mitycznych czy literackich tworach, którym również doszywa autor polską łatę i spogląda czy dobrze leży.
O Kubie Rozpruwaczu co jakiś czas przypominają sobie media i  na siłę próbują dobrać mu narodowość, dopisać mocną i chwytliwą biografię, nie raz brano go za Polaka, bądź też osobę polskiego pochodzenia. Stąd odniesienie do tego mrocznego wiktoriańskiego mordercy nie jest dla mnie niespodzianką, rzeczywiście przywykłam już do obdarzania go polskim paszportem. Zaskoczeniem było za to odniesienie się do Jamesa Bonda czy Indiany Jonesa, dwóch, skądinąd chwackich literackich herosów.
W zgrabny, foremny, naszpikowany szczegółami i historycznymi ciekawostkami sposób, autor podrzuca pewne teorie, które dla jednych będą dobrą zabawą, dla innych zaś, pewną ciekawostką i nowością.
Rzetelnie przygotowany materiał pokazuje jak wiele czasu i sił zabrało autorowi odnalezienie materiałów, osób, dokumentów. I choć wiele z tych historii jest zadziwiających (a ja nawet bym nie pomyślała o łączeniu ich z polską historią), to jednak jest to pewne ćwiczenie na ukonstytuowanie własnych poglądów, wiedzy, przekonań.
Bo, choć wiele teorii jest kontrowersyjnych, to wyartykułowanie ich jest już celem samym w sobie. Pokazują pewną lekkość i nonszalancję w podejściu do narodowej historii i tradycji.
Ponadto, co ważniejsze, informacje zgromadzone przez autora odkurzają i przywracają nazwiska zupełnie zapomniane, a warte polskiej pamięci (jak chociażby Ferdynand Ossendowski czy prof. Kazimierz Michałowski). Pamiętajmy więc o polskiej historii, szczególnie wtedy, gdy jest ona podana w tak lekkim i przystępnym stylu.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





czwartek, 12 lutego 2015





Parę dni temu wpadłam na pomysł by zacząć spisywać swoje wrażenia po lekturze książek dla dzieci. Nie chciałam w to mieszać mojego starego BuchBuchBucha, stąd pomysł na Książniczkę
W związku z sytuacją rodzinną coraz więcej w naszym domu kolorowych, pogodnych książek dla maluchów. By o nich nie zapomnieć mam teraz Książniczkę.








środa, 11 lutego 2015

Nadia Szagdaj - Kroniki Klary Schulz. Sprawa pechowca [recenzja]

Temat Wrocławia w wersji retro (kryptonim Breslau) uważam za wyeksploatowany do granic możliwości. Nurzanie się w tym nieświeżym sosie postrzegam jako akt skrajnej desperacji i zupełnego braku pomysłu na książkę. Po kiego diabła sięgnęłam więc po tekst Nadii Szagdaj? 
Albo sama straciłam rozum albo z wrodzonego wścibstwa próbowałam dociec co za desperacja przywiodła autorkę do popełnienia tej książki.
Zasadniczo nie ma tu niczego, co winno wyróżniać retro kryminał: ani klimatu epoki, ni przybliżenia miejsc czy tamtej obyczajowości, o jakości intrygi nie wspomnę... Mierne, drewniane dialogi, tylko potwierdzają poziom książki, choć poziom jest tu zawyżonym pojęciem.
Problemem jest też główna bohaterka, postać miałka, papierowa, pozbawiona rysu psychologicznego, przez co wątpliwa, mało przekonująca.
Zachowanie bohaterów (w szczególności zaś Klasy Schulz) kompletnie odstaje od norm uznawanych w początkach XX wieku: szanowana doktorowa na potęgę flirtuje z mężczyznami, bez problemów zwiedza kostnicę, prowadzi śledztwo na własną rękę i do tego serwuje ludności usługi detektywistyczne (lub jakby powiedziała pani Basia z Wrocławia: dedektywistyczne). Koszmarna lektura, która na długo pozostawi po sobie niesmak.
Najbardziej dziwi mnie to, że wydawnictwo zdecydowało się wydrukować tę wątpliwego talentu tom, zdumiewa mnie, że nie jest to jedyna książka z serii, która doczekała się publikacji. Wydawało mi się, że do pisania książek potrzebny jest talent...
Co do treści: podczas spektaklu operowego w tragiczny sposób ginie jeden ze śpiewaków, Okazuje się, że jego śmierć nie była przypadkiem. Na zlecenie przyjaciela denata Klara Schulz, prywatna detektyw (sic!) rozpoczyna śledztwo, które odkrywa kulisy następujących po sobie kolejnych morderstw.

wtorek, 10 lutego 2015

Liao Yiwu - Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych [recenzja]

Uwielbiam reportaże. Mam ukochanych autorów, podziwiam ich sposoby narracji, pomysły na opowiedzenie rzeczywistości. Styl Yiwu kompletnie do mnie nie trafił, zniechęcił mnie do całej książki, miałam nie lada problem by dobrnąć do końca opowieści. Najciekawszymi fragmentami były dla mnie te, dotyczące niejako biografii każdego poszczególnego bohatera, które to fragmenty występują na początku każdej historii. Potem, za każdym razem następuje wywiad autora z kolejnym rozmówcą, co według mnie powoduje pewien zgrzyt. Tracą na tym walory artystyczne, brakuje tu pisarskiego polotu, pewnego rodzaju atmosfery, gawęda jest rwana, staje się bardziej wymianą zdań aniżeli misternie skonstruowaną opowieścią. Pewnie gdyby autor porzucił ten właśnie sposób przedstawienia historii, cała książka zyskałaby na stylu. 
Sam zamiar podania czytelnikowi Opowieści prawdziwych. Chin z perspektywy nizin społecznych jest zbożny i stanowi ważny głos w dyskusji o kondycji współczesnego świata. Tylko ta forma...
Historia Chin jest burzliwa, często przerażająca. Opisanie codzienności z perspektywy dotkniętych przez los (czy raczej przez władz) obywateli budzą poruszenie, niepokój. Większość rozmówców została zepchnięta na margines społeczności poprzez swoje przekonania, czy przynależność do niewłaściwej grupy społecznej. Wszystko co nie jest zgodne z polityką państwa jest złe, godne potępienia. Tak samo jest z bohaterami książki. Oto mamy utalentowanego muzyka, który za posiadanie własnego zdania zapłacił karierą. Jest kobieta, która przeżyła piekło: uczestniczyła w egzekucji męża i brata, sama była więziona, gdyż miała nieszczęście należeć do (ponoć) reakcyjnej grupy właścicieli ziemskich. Na marginesie, w ubóstwie żyje też człowiek nazwany prawicowcem, jest też specjalista od feng shui, który dla władzy jest niepożądanym elementem siejącym zabobony.
Z wywiadów wyłania się egzotyczny, nijak nie przystający do europejskich standardów pojmowania rzeczywistości świat, który zdumiewa i martwi. Codzienność chińskiej prowincji, zwyczaje, tradycje, które próbują ocaleć w starciu z komunistyczną polityką państwa są bardzo wymownym obrazem.
W zasadzie bohaterowie Yiwu to biedacy, którzy często zaznali głodu, szykan, nieraz śmierci bliskich. Ich marzenia są małe, o ile w ogóle są, często nawet to zostało im zabrane.
Osobną historią są losy autora, który zaznał więzienia, szykan, jego publikacje wciąż są zakazane w Chinach.
Ciężka, trudna lektura, która w żadnym razie nie przynosi pociechy, a prędzej pytanie o to, co kryje się za chińską maską?

poniedziałek, 9 lutego 2015

Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre [recenzja]

Ach i och! Nieważne ile razy czytałam tę książkę, za każdym razem jestem pod jej wielkim wrażeniem, za każdym razem budzi we mnie wielkie emocje i sprawia mi niebywałą przyjemność. Tak samo było i teraz.
Pisząc o Dziwnych losach..., łamię zasadę, którą sama sobie narzuciłam. Chodziło mi w niej o omijanie klasyki, o której napisano już chyba wszystko, czasem nawet w dobrym stylu. Trudno, nie mogę się powstrzymać.
Powieść aż kipi od życia, uczuć, uniesień, wzruszeń. Niezależnie czy czytam o małej Jane głodującej w niedogrzanej szkole, czy też dorosłej pannie Eyre cierpiącej z niespełnionej miłości. Dzięki plastycznemu, bardzo sugestywnemu językowi pisarki, cały świat przedstawiony wydaje się być bliski, niemal na wyciągnięcie ręki. Skromna, odważna i niezłomna Jane, nieokiełznany, gwałtowny, operatywny (a przy tym jakże ujmujący) pan Rochester oraz cała galeria pomniejszych kreatur, które na tle tych dwóch wielkich postaci jeszcze mocniej akcentują swą interesowność i miałkość.
Autorka przez cały czas uwypukla problem samotności, nierówności społecznych, krzywdzącego podziału klasowego, który z góry zakazuje pewnych sytuacji, które mogą podchodzić pod mezalians. Główną bohaterką czyni zwykłą dziewczynę, która ma odwagę walczyć o siebie, swoje ideały, a także marzyć o czymś pozornie nieosiągalnym, W nawiązaniu do tamtych czasów założenia autorki były z gruntu bezczelne. Na jej przykładzie pokazała czym jest sprawiedliwość dziejowa, dała też nadzieję na to, że długotrwałe cierpienie może zostać wynagrodzone po stokroć. Siła jest kobietą, wiadomo nie od dziś, a perypetie panny Eyre znakomicie potwierdzają tę tezę.
Sierota, wzgardzona przez bogatych krewnych, posłana do ponurej szkoły z jeszcze straszniejszym internatem, gdzie pośród głodu i chłodu utrwaliła w sobie dumę, siłę ale i wrażliwość na krzywdę. Zdobyła wreszcie posadę guwernantki Adelki, wychowanicy pana Rochestera, która to praca zmieniła całe jej życie, a w pewnym sensie nawet go nauczyła. Jane stopniowo zaczyna interesować się swoim chlebodawcą, z czasem zauroczenie przeradza się w wielką miłość. Mimo początkowej oschłości i wielu bezceremonialnych uwag pan Rochester zapada na tę samą miłosną chorobę, co Jane. Jakie będą koleje ich uczucia? Ach, przeczytajcie sami. Emocje, uniesienia gwarantowane, podobnie jak utrata poczucia czasu, która zawsze zdarza się przy lekturze tej książki, wciąga ona tak niewiarygodnie, że człowiek kompletnie nie zauważa zmian pór dnia za oknem.
Poruszająca, wyjątkowa książka, do której warto wracać, która się nie nudzi i powoduje ciągłe westchnienia. W takim razie na koniec niech jeszcze raz wybrzmi przeciągłe ACH!!!!

sobota, 7 lutego 2015

Henryk Nagiel - Sęp [recenzja]

Jakże się zapaliłam do tej książki! Szczególnie zachęcająco brzmiały słowa wydawnictwa, które znalazło w Polsce tylko dwa zachowane egzemplarze powieści (mocno naderwane zębem czasu), będącej w pewnym sensie pierwowzorem polskiej powieści kryminalnej. Książka oparta jest na wydaniu z 1889 roku. Brzmi niezwykle obiecująco!
Wielkim atutem Sępa jest język, dla niektórych być może trącący myszką, pozostawia po sobie wiele uroku i specyficznego nastroju tamtych czasów. Urzekające są opisy widowni Teatru Wielkiego (dopiero co wyposażonego w lampy gazowe), czarujące są wtrącenia, które dziś niemal zupełnie nie występują, stąd moje zachwyty nad paludamentami, szychami  czy forszusami. Obyczajowość, rys społeczny, spojrzenie na codzienność zawsze są dla mnie wielkim atutem w powieściach, stąd w tej kwestii zachwytom nie ma końca.
Co do samej intrygi... Poprzez język i zwyczaje literackie epoki jest ona mocno rozbudowana, silnie rozrośnięta poprzez wielość słów, scen, dialogów, które mimo wielkiego (poznawczego) wdzięku są pewnym problemem dla współczesnego czytelnika. Po prostu nużą i do niemożebności rozciągają i pozbawiają tempa wątek kryminalny.
Młody wychowanek szanowanego wiejskiego proboszcza, Stefan Polner zostaje oskarżony o zabójstwo swego dobrodzieja. Poszlaki wskazują na jego winę, choć sąd ma pewne wątpliwości (ciekawe są fragmenty toczące się w sali sądowej, dotyczy to zarówno samej sprawy, jaki i publiczności). Adwokat oskarżonego - tak zwany Julek, mimo ogłoszenia wyroku nie porzuca sprawy, dalej drążąc okoliczności śmierci księdza oraz poszukując wiadomości o Polnerze i jego pochodzeniu, bo cała ta sprawa wygląda na mocno ukartowaną. Pomaga mu w tym niesamowity, niezwykle skuteczny i przebiegły detektyw, Fryga, którego możliwości i zdolności są chyba nieograniczone. Wspólnymi siłami odkrywają zaskakującą prawdę, która powoduje u mnie zdziwienie i niedowierzanie, jest na pewno bardzo teatralna i obrazowa.
Mimo dłużyzn i specyficznej narracji polecam tę powieść głównie ze względów poznawczych. Zadowoleni będą varsavianiści, którzy poczytają o cudownych nieodżałowanych Nalewkach, okolicach Kapitulnej czy Nowej Pradze.
Zdecydowanie zgadzam się z okładkowym określeniem, ta książka to unikat!


czwartek, 5 lutego 2015

Charlotte Brontë - Profesor [recenzja]

Z wielką ciekawością i entuzjazmem przeczytałam Profesora. Być może wynikało to z tęsknoty za wiktoriańskimi autorami. Nie jest to najlepsza powieść tamtej epoki, jednak nie jest też ona pozbawiona pewnych zalet, jak choćby język, styl, wątki autobiograficzne.
Z nostalgią i rozrzewnieniem czytałam o czasach w których ważyło się każde słowo, dialogi w dużej mierze polegały na dopowiedzeniach i tym, co ukryte między słowami, zaś ludzie charakteryzowali się pewną etyką i zasadami.
Choć z drugiej strony relacje między nimi pełne były kostycznych zasad i niewypowiedzianych emocji, to jednak czytając o Anglii królowej Wiktorii odczuwa się pewną tęsknotę za tym co wyważone.
Autorka lubuje się w opisach przeżyć, analizie charakterów, które to zabiegi znakomicie stymulują wyobraźnię czytelnika, tworzą sugestywny obraz ówczesnych realiów, widocznego podziału na klasy społeczne, dają wyraz uczuciom i namiętnościom.
Historia zawarta w powieści dotyczy losów Williama Crimswortha, zubożałego szlachcica, który mimo posiadania brata (bogaty krętacz i kutwa), a także dalszej rodziny ze strony matki (snoby i świętoszkowie) zdany jest tylko na siebie. Jedynym jego bogactwem jest wykształcenie pobrane w Eton. Po ukończeniu elitarnej szkoły kieruje swe kroki do starszego brata, który wyzyskuje go i poniża. Dzięki protekcji wyrachowanego Hunsdena (postać ciekawa i niejednoznaczna) trafia do Belgii, gdzie zostaje nauczycielem angielskiego. Ta posada odmieni jego życie, ukierunkuje go na przyszłość i zahartuje charakter, pozwoli przeżyć chwilowe i wielkie uczucia, a także poznać ludzką naturę.
Profesor to dobre uzupełnienie twórczości autorki, pozycja absolutnie konieczna wśród miłośników literatury wiktoriańskiej, nastrojowej.
Przyjemna lektura dająca wyobrażenie o czasach i obyczajach, daleka jednak od zapadnięcia w pamięci, mimo to godna polecenia ze względu na epokę i jej realia.

wtorek, 3 lutego 2015

Joanna Bator - Ciemno, prawie noc [recenzja]

Joanna Bator po raz kolejny wraca do Wałbrzycha. Tym razem jest to podróż bardzo mroczna i ciężka gatunkowo. Nic na to nie poradzę, ale obraz tego miasta tworzony przez autorkę powoduje, że jawi mi się ono jako wyblakłe, biedne, smutne, pozbawione perspektyw, dogorywające miejsce pełne frustracji i beznadziei. 
Tym razem bohaterką związaną z Wałbrzychem jest Alicja, gwiazda reportażu, specjalistka od tematów trudnych, która przyjeżdża do rodzinnego miasta, by napisać tekst o porywanych dzieciach.
Utrzymana w konwencji baśni, historia z pogranicza jawy i snu jest zgrabnym wybiegiem kompozycyjnym, który szalenie uatrakcyjnia powieść, nadaje jej wielowymiarowości. Taka zatarta bariera, nieoczywistość, dają pole do dopowiedzeń, spekulacji, co dla mnie jest niewątpliwą zaletą.
Rzeczona główna bohaterka, Alicja, to osoba pozornie racjonalna, twardo stąpająca po ziemi. Jednak z zderzeniu z całą hordą pozarzeczywistych zjawisk i postaci, traci na rozsądku i poddaje się wałbrzyskiej rzeczywistości. Stąd nie dziwą budzące grozę kotojady, stojące w opozycji kociotki, handlarze ludzkimi kośćmi (licytujący się kto gwizdnął lepsze szczątki i z jakiego grobu). Do tego należy dodać fałszywych proroków pod postacią Jana Kołka i Jerzego Łabędzia. Na dokładkę proponuje autorka burleskę na zapleczu sklepu mięsnego przemianowanego w zoologiczny i całą galerię barwnych osób, które towarzyszą Alicji na kartach powieści (trans bibliotekarka Celestyna, ogrodnik Albert w nieodłącznej pilotce, czy tajemniczy niemiecki Martin). A wszystko to doprawiane co chwilę opowieściami o księżnej Daisy, ostatniej pani na zamku Książ.
Równie malowniczo i niemożebnie prezentują się rodziny i opiekunowie zaginionych dzieci, z którymi Alicja przeprowadza wywiady. Bieda, pustka, marazm, wyuczona bezradność, a także mądrości czerpane z telewizji i sąsiedzkich plotek obnażają u rozmówców dziennikarki kompletną tępotę umysłową i ignorancję. Są oni bodaj smutniejsi aniżeli to podupadające miasto, nie stwarzające żadnych perspektyw. I ludzie i miasto są zupełnie bez sensu.
Obrazowy język powieści, podawany w nośny, intrygujący sposób budzi głód czytania, wciąga i nie pozwala oderwać się od książki. Przyznam jednak, że końcówka bardzo mnie zmęczyła. Finał przyspiesza, spiętrza i multiplikuje  fabularne osobliwości, które w tak dużym natężeniu przestały mi odpowiadać.
Sama historia Alicji, jej rodziny jest silną osią dla opowieści, co być może wynika tylko z wrodzonej u mnie namolności i wścibstwa, jednak ten wątek przekonuje mnie najbardziej.
Dużo by pisać o świecie przedstawionym, szkoda na to czasu, lepiej przeczytać Ciemno, prawie noc. Warto.