piątek, 18 grudnia 2015

Ladislav Grosman - Sklep przy głównej ulicy [recenzja]

W oczekiwaniu na styczniową premierę Sklepu przy głównej ulicy w Teatrze Żydowskim (z udziałem Danuty Szaflarskiej)  z zaciekawieniem sięgnęłam po książkę.
Pierwsza Republika Słowacka, lata 40. XX wieku. To marionetkowe państwo utworzone przez nazistów po rozbiorze Czechosłowacji, państwo, które teoretycznie jako pierwsze dokonało masowych deportacji Żydów.
Wraz z autorem trafiamy do małego miasteczka, w którym na dobre rozpanoszyły się nazistowskie rządy. Główny bohater, stolarz Tono Brtko na razie stroni od rasy panów, jakoś to mu się udaje, ale jest okupione biedą i wiecznym gderaniem gnuśnej i marudnej żony, Eweliny. Dla niej największym wygranym w tej wojnie jest jej szwagier, Markus, który został faszystowskim komendantem. Dzięki swej pozycji rozdaje honory, decyduje o przejęciach żydowskich majątków.
Mimo wcześniejszych nieporozumień i rodzinnych niesnasek, Markus odwiedza biednych pobratymców, przedstawia Brtkowi propozycję przejęcia sklepu starej Lautmanowej. Ten manewr, udający hojny gest, ma za zadanie wciągnąć szwagra w antyżydowskie działania, ale przede wszystkim ma dopomóc w karierze Markusa. Bardzo źle wygląda niezaangażowany politycznie Brtko, a komendant chce piąć się dalej.
Choć początkowo wydaje się, że Tono jest człowiekiem moralnym, to cały nastrój książki powoduje silny niepokój, graniczący wręcz z pewnością, że stanie się coś złego. Chcę mu wierzyć, że nie ma złych zamiarów, jednak uległy charakter, zahukanie, znamiona strachu, a wręcz tchórzostwo, w które ubiera swego bohatera autor, pozwalają tylko czekać na jego ugięcie się, złamanie.
Tono poznaje Lautmanową, starutką właścicielkę sklepu z guzikami, która wydaje się nie mieć pojęcia w jak strasznych czasach przyszło jej żyć. Przygłucha, serdeczna i pełna dobrych chęci, myśli, że Brtko jest przydzielonym jej nowym subiektem, nie zdaje sobie sprawy, że pojawił się on po to, by pozbawić ją majątku.
Każde kolejne działania Tono pokazują, że jest on zagubionym, asekurantem o zajęczym sercu, który tak naprawdę marzy o spokoju i własnym warsztacie, w którym mógłby się oddawać renowacji mebli.
Cały czas czekałam na moment, w którym Tono się potknie, byłam ciekawa jak odnajdzie się w roli właściciela sklepu, jak potraktuje Lautmanową, która tak serdecznie się nim zajęła, tak dobrze go przyjęła. Nie potrafiłam jednak zgadnąć zakończenia, którego dramatyzm przerósł moje oczekiwania.
Grosman jest bardzo oszczędny w sformułowaniach. Nie epatuje wielkimi słowami, działa obrazowo, czasem tylko sugerując, dyskretnie podpowiadając czytelnikowi charaktery i zachowania swoich bohaterów. W prostocie siła, dlatego też wymowa i oszczędny nastrój utworu w efekcie robią na czytelniku tak kolosalne wrażenie.

czwartek, 17 grudnia 2015

red. Joanna Lisek - Mykwa - rytuał i historia [recenzja]

Ta książka musiała powstać. O mykwach w Polsce pisze się mało lub raczej wcale. w 2011 roku Uniwersytet Wrocławski wraz z Żydowską Gminą Wyznaniową zorganizował konferencję: Mykwa - przestrzeń, funkcja, prawo i motyw. Ten zbiór nie jest jednak tomem pokonferencyjnym, nie zawiera wszystkich ówczesnych wystąpień.
Jak pisze Joanna Lisek, konferencja pokazała, że nie ma  w Polsce rozwiniętych studiów nad mykwami, zaś poruszone tematy należy traktować jako stymulant do podjęcia kolejnych prób odkrycia dla świata tej części żydowskiej rzeczywistości.
Dla mnie najbardziej fascynujące okazały się artykuły zawarte w rozdziale Tradycje.
Wspaniała jest opowieść Marka Tuszewickiego o dziewiętnastowiecznym cadyku z Nowego Sącza, Chaimie Halberstamie. Ów znamienity chasyd dokonywał w mykwie wielu rytuałów oczyszczających. Niektóre z nich (choćby przez wzgląd na popularność bohatera, jak i jego renomę) noszą znamiona legend   Tuszewicki, opierając się na źródłach znalazł wiele niesamowitych historii związanych ze zwyczajami i ceremoniałami cadyka. Jak wszystko inne, także korzystanie z mykwy było surowo określone zwyczajami i tradycjami tego ruchu religijnego.
Bardzo ciekawy fragment rzeczywistości opisuje też Piotr Grącikowski, który sięga po zapomniane zapiski Reginy Lilientalowej, etnografki żydowskiej z przełomu XIX i XX wieku, która badała przesądy, jak i praktyki żydowskie. Jej notatki są skarbnicą wiedzy obejmującą ówczesne standardy, obyczaje. Fascynuje pogląd na nidę, czyli menstruację oraz wszystkie narosłe wokół niej przepisy, zasady ablucji, rytualnego oczyszczenia. Mykwa, czyli łaźnia rytualna jest nieodzowna w judaizmie, wszelkie biologiczne procesy dziejące się w organizmie kobiety, są z nią powiązane, po trosze przez nią sankcjonowane. Inaczej wygląda więc kąpiel rytualna kobiety bezpłodnej, inaczej ciężarnej, czy położnicy.
Zupełnie inaczej prezentuje się praca Aleksandry Przeździeckiej - Kujałowicz, która pisze o feministycznym podejściu do tradycji rytualnego oczyszczenia. Wiele współczesnych Żydówek zanurza się w mykwie po raz pierwszy przed własnym ślubem, dlatego, że prawo izraelskie nie przewiduje innego ślubu, niż udzielanego przez rabina, co stwarza sytuację, w której chcąca wziąć ślub Żydówka musi odwiedzić mykwę, gdyż bez zaświadczenia o rytualnej kąpieli ślub się nie odbędzie. Znów muszę nadużyć słowa: fascynujące, ale ono tak idealnie mi tutaj pasuje, że bez skrępowania sięgam po nie kolejny raz.
Gorąco polecam tę publikację wszystkim zainteresowanym żydowską tradycją i zwyczajami. Ja wrócę do niej jeszcze nie raz.

środa, 16 grudnia 2015

Milan Kundera - Święto nieistotności [recenzja]

Kundera jest znakomity w pokazywaniu, że ludzkie życie to nicość i gonienie za wiatrem. Na każdym niemal kroku bezlitośnie (ale z wielkim poczuciem humoru) pokazuje jak bardzo krótkie/wcale nie niezwykłe/co gorsza - brutalnie banalne jest życie.
Iluż znanym mi rozbamboszonym wielmożom (hasło witkacowskie) przydałaby się solidna dawka Kunderowej prozy, by wreszcie przejrzeli na oczy, i zobaczyli, że rzeczywistość to nie tylko oni. Daremne żale...
Święto nieistotności ma tę wielką zaletę, że jest bardzo krótkie. Jaką sztuką jest pisanie o tym co ważne, na stosunkowo niewielkiej powierzchni. Po co komu rozległe parabole, zakodowane symbole, spiętrzone alegorie, skoro można sprawę rozwiązać sprawnie i naprawdę prosto.
Mamy tutaj czterech paryżan. Przyjaźnią się, przez lata przyglądają sobie, ale przede wszystkim zastanej sytuacji. Pierwszy gorączkuje się na widok kobiecych pępków, ale zastanawia się też nad tym, gdzie w wymiarze społecznym lokuje się żeńska atrakcyjność i czar. Drugi szuka aniołów, kolejny nie radzi sobie z tym, że po nim nastąpiły kolejne pokolenia, a czas jest przecież w tej kwestii nieubłagany... Ostatni z przyjaciół, wiecznie bezrobotny aktor, postanawia wystawić wspomnienia Chruszczowa. Ma zamiar posłużyć się teatrem lalkowym, który najlepiej ma oddać groteskowość i karykaturalność historii.
Wstawki  fabularne obejmujące Stalina, Chruszczowa, a także etymologię nazwy miasta Kaliningrad aż skrzą się od purnonsensu, właściwego zarówno wspominanym czasom, jak i autorowi.
Nie chcę siać defetyzmu, ale Święto nieistotności dość jednoznacznie ocenia człowieczy los jako zbędny, często nędzny, a przy tym śmieszny, wiecznie pośpieszany przez zmianę czasów i obyczajów. Nic dobrego. Mimo to zapamiętale uczestniczymy w tym wyścigu po nic.
Mimo wszystko Kundera pisze tak lekko i zręcznie, że nawet ponura perspektywa jaką rysuje między wierszami nie jest w stanie popsuć nam humoru. Póki trwa lektura.

niedziela, 13 grudnia 2015

Leszek Herman - Sedinum. Wiadomość z podziemi [recenzja]

Książka ta idealnie wpasowuje się w panujący ostatnio w Polsce klimat tajemniczych znalezisk, hitlerowskich skarbów i pełnych mroczności wykopalisk, które rozpalają wyobraźnię wielu.
Szczecin. W samym centrum miasta dochodzi do katastrofy budowlanej. W dziwnych okolicznościach zapada się podziemny parking ekskluzywnego biurowca. 
Na miejsce przybywa jego właściciel oraz główny architekt budynku, którzy chcą jak najszybciej poznać przyczynę wypadku. Traf chce, że w pobliżu znajduje się również dziennikarka lokalnej gazety, dla której taki temat to nie lada gratka.
Okazuje się, że podziemia Szczecina kryją wielkie tajemnice. Parkingowa wyrwa odsłania tajny korytarz, w którym dwaj wyżej wspomniani panowie natrafiają na opla blitza, samochód, którym w czasie wojny szczególnie upodobała sobie Wehrmacht... Poza szczątkami zastrzelonego kierowcy natrafiają na dziwnie oznakowana skrzynia...
Od tej pory życie niektórych z bohaterów ulega drastycznej odmianie. Architekt, dziennikarka i pewien obcokrajowiec, który twierdzi, że potrafi odkryć tożsamość kierowcy opla.
Bardzo szybko okazuje się, że wojenna ofiara nie będzie tu jedynym problemem do rozwiązania. Na scenie wydarzeń pojawia się kolejny trup... Ponadto autor bardzo dba o ciągłe podkręcanie akcji, utrzymanie tempa i zaskakiwanie czytelnika.
Mamy więc do czynienia z tajemniczym listem, sarkofagiem pomorskiego księcia, pewnym szyfrem, a także zaginionymi dziełami sztuki, tajemnicami ukrytymi w sakralnych zabytkach sztuki.
Na dokładkę z historią wiążą się również masoni i templariusze, którzy wielu osobom kojarzą się z innym, bardzo znanym amerykańskim autorem książek przygodowych ze sztuką w tle.
Dużym walorem książki jest umiejscowienie akcji książki w Szczecinie, mieście, które do tej pory kojarzyło mi się jedynie z Zamkiem Książąt Pomorskich. Autor oprowadza, tłumaczy, pokazuje miasto z zupełnie innej perspektywy, która (mam nadzieję) zjedna sobie wielu entuzjastów.
Pewnym utrudnieniem są gabaryty książki, wiele elementów można było spokojnie pominąć, bez straty dla fabuły.
Ciekawy pomysł, który dzięki pewnym zabiegom zastosowanym w finale pozwala sądzić, że nie jest to ostatnie zdanie autora w kwestii szczecińskich opowieści.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






piątek, 11 grudnia 2015

Andrzej Muszyński - Podkrzywdzie [recenzja]

Opis książki jest wspaniały, mamiący, hipnotyzujący i magnetyzujący.
Nie sposób oprzeć się zapowiedziom i zachętom. Niestety, sama książka nie spełnia oczekiwań. Jest koncept, wspaniałe tło, wyczuwalne (jak dla mnie) nawiązania literackie, pewien rodzaj tajemnicy i niepokoju, który w pewnym momencie traci na impecie.
Niewiadoma, mroczna rzeczywistość, tajemnice bohaterów wytrącają się z fabularnych torów, magia znika, zostaje nuda i poczucie braku prawdy. Nie idzie za tym (o dziwo) pretensjonalność. Na szczęście.
Jeśli autor nosił w sobie tę historię, to chyba nie do końca ją dopracował, zabrakło pomysłów na finał. Po mocnym początku, wszystko rozmywa się, traci na atrakcyjności, wpada na monotonię.
Gdzieś ginie magia obiecywana z okładki książki przez zachwalającego rzecz Nogasia.
Nie sposób jednak odmówić autorowi talentu do metafor i dezynwoltury w opisach codzienności na wsi.
Mamy wieś pełną niebieskich chat, wieś graniczącą z Pustynią Błędowską, wieś z pogranicza jawy i snu. Miejsce, gdzie tajemniczy Stójkowy przegonił księdza i dziedzica, gdzie dziadek mruczy pod nosem i czyta pogodę z przyrody, a w okresach marazmu zapomina się w piciu.
Obserwatorem rzeczywistości jest wnuk, który równie soczyście opisuje ubój podwórkowego drobiu, co wyprawę do zajętego przez Stójkowego domu. Patrząc na to jak przesądy i ludowe legendy wypierane są przez miastowe podszepty Stójkowego, widzi wnuk niecodzienne rytuały dziadka, będącego częścią tej ziemi, lasu, świata naturalnego.
Dziadek to odmieniec, oryginał. Izoluje się od rodziny, podąża za swoimi demonami, prowadzi tajemniczy Diariusz Dni Słonecznych, który pomaga mu w przewidzeniu bliższej i dalszej przyszłości. Nie jawi się ona jasnymi barwami.
Wnuk próbuje podejść dziadka, dowiedzieć się co kryje, czym jest jego wiedza, to samo chce osiągnąć Stójkowy, tylko czy uda im się poznać tajemnice dziadka?

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz - Bezlitosne, Najokrutniejsze kobiety dwudziestolecia międzywojennego [recenzja]

W latach dwudziestych Rita Gorgonowa przyjęła posadę guwernantki u Henryka Zaremby. Dość szybko nawiązała z nim romans, co nie tylko na trwałe popsuło jej stosunki z dotychczasowymi wychowankami, ale też zaowocowało ciążą. Narastały konflikty i awantury ze starszą wychowaną, Elżbietą, zwaną Lusią, co popsuło relacje między kochankami.
W końcu 1931 roku w willi architekta została zamordowana  Lusia. Poszlaki wskazywały na Grogonową. Fatalnie przeprowadzone śledztwo, liczne znaki zapytania i niedociągnięcia sprawiły, że proces ciągnął się latami, a poszczególne jego wyroki ulegały kasacji. Gorgonowa do końca nie przyznawała się do winy.
Ta sprawa zyskała na popularności dzięki filmowi Janusza Majewskiego, wciąż jest w niej coś niejasnego, niezgłębionego, a przez to wciąż atrakcyjnego dla obserwatora i czytelnika. W książce Bezlitosne autorzy wzbogacają materiał o wiele fotografii, i (co dla mnie najciekawsze) przedruki z gazet.
Każda ważniejsza sprawa tamtych czasów ma u nich osobny rozdział, bogaty materiał ilustracyjny, a także swobodny, codzienny język, który łatwo trafia do odbiorcy, a często nawiązuje do utrzymany jest w retro stylistyce. Anegdotki, pokazanie realiów obyczajowych tamtych czasów, a także czarny humor są ważnymi elementami książki.
Galeria pomysłów ówczesnych zbrodniarek jest imponująca: od pospolitych kradzieży, po przyjmowanie fałszywych tożsamości arystokratek, aż do trucicielstwa, oblewania kwasem i tym podobnych koncepcji.
Autorzy ze znajomością tematu oraz widoczną biegłością bardzo swobodnie układają swoją książkę w spójną i łatwo przyswajalną całość. Ciekawostki, tło obyczajowe, a także wspomnienie rożnych ruchów społecznych, w tym emancypacyjnych są dobrym uzupełnieniem treści.
Książka nie tylko dla miłośników dwudziestolecia międzywojennego.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:







niedziela, 6 grudnia 2015

Lee Child - Jednym strzałem [recenzja]

Jakże fatalnym pomysłem jest umieszczanie na okładce książki filmowego kadru, bądź wcielającego się w główną rolę aktora. Moja wersja Jednym strzałem obejmowała fotografię upozowanego na Jacka Reachera Toma Cruise'a (sic!). Jest to główny powód, dla którego znalazłam w sieci inną okładkę.
Sama fabuła idealnie pasuje jako kanwa do powstania filmowego scenariusza. Jaka szkoda, że film, który na jej motywach powstał jest taki słaby!
Fabuła tym razem osadza się w niewielkim amerykańskim mieście, które trafia na czołówki gazet jako miejsce działań snajpera szaleńca. Okazuje się, że pewnego piątkowego popołudnia pozbawił on życia pięć osób, które właśnie wychodziły z pracy.
Wszelkie dowody są niepodważalne, winny ujęty, w zasadzie nie ma się czego czepiać. Jason Barr, był żołnierz i strzelec wyborowy piechoty morskiej zostaje postawiony w stan oskarżenia. Na przesłuchaniu nie mówi nic, chce tylko, by odnaleźć Jacka Reachera, tylko z nim chce mówić.
Dlaczego? Jaką tajemnicę skrywa, i czemu tak bardzo pragnie spotkania z pozostającym w stanie spoczynku majorem żandarmerii wojskowej?
Reacher pojawia się w mieście i zaczyna snuć domysły. Burząc przyjęty schemat myślenia, próbuje odkryć prawdę o strzelaninie. Jak to zwykle bywa w jego przypadku, prawda oczywista i widoczna oczami każdego przeciętnego człowieka mocno różni się od prawdy zawartej w małych, drobnych sygnałach, jakie zawarły się w kolejnych krokach zabójcy...
Lee Child w dobrej formie. Jednak powinien pójść do sądu z twórcami filmu na motywach jego powieści. To co zrobili z książką, zasługuje na wielką karę.

piątek, 4 grudnia 2015

Karl Ove Knausgård - Moja walka. Powieść 3. [recenzja]

Nie mogę się powstrzymać przed zamieszczeniem tutaj tego cytatu. Jest on tak mocny, emocjonalny, a zarazem najlepiej oddający prawdę o narratorze. Fragment ów opisuje matkę autora, o której pisze tak: Ocaliła mnie, bo gdyby jej nie było i gdybym dorastał z tatą, prędzej czy później, w taki czy inny sposób, odebrałbym sobie życie. No ale ona była,  równoważąc mrok taty, ja żyję, a to, że żyję bez radości, nie ma żadnego związku z brakiem równowagi w dzieciństwie. Żyję, mam własne dzieci, a w związku z nimi zawsze zależało mi w zasadzie na jednej jedynej rzeczy, mianowicie na tym, żeby nie bały się własnego ojca.
Narrator opisując własne dzieciństwo, wraca do demonów  (a właściwie demona) przeszłości, którym niestety okazał się ojciec. Strach przed nim zaczyna doskwierać i czytelnikowi. Gdy na podjeździe zatrzymuje się jego samochód, ściska mnie w gardle. Nigdy nie wiadomo było co wyprowadzi go z równowagi: niedokończona herbata, spóźnienie, niechęć do rozmowy. Każdy powód był dobry, by kpić z chłopca, stosować kary fizyczne czy psychiczne. Niezrównoważony, pełen kompleksów despota, który na zawsze zmienił psychikę synów.
W trzeciej części Mojej walki autor skupia się na dzieciństwie: od pierwszego świadomego wspomnienia, przez wcale nie beztroskie dzieciństwo, szkołę podstawową, pierwsze przyjaźnie, miłości, fascynacje muzyczne i literackie, po lata gimnazjum, ówczesne zabawy, dyskoteki, założenie własnego zespołu muzycznego.
Poślednie miejsce zajmują matka, brat, dziadkowie. Najważniejszymi postaciami są ojciec oraz podwórkowi i szkolni koledzy. Ich zależności, relacje, wspólne historie stanowią o kształcie i kolorycie tej książki.
Nie jest kolorowo, raczej szaro i buro w różnorodnych połączeniach.
Najbardziej niezwykłe jest to w jaki sposób opisuje własną codzienność, jak wiele pamięta, jak wiele dopowiada, jak umie sprostać pisarskiemu zadaniu.
Tworzy literaturę z niczego. Wspomnienie jedzenia śniadania czy okładanie książek niebieskim papierem staje się w wyobraźni i literackim przekładzie autora historią ważną, obrazową, potrzebną. Niesamowite jest to,  jak potrafi on zaczarować czytelnika swoją historią, jakkolwiek jest ona banalna, zwykła i występująca w setkach tysięcy innych rodzin. Niezwykła zwykłość, która wciąga i porywa, aż do ostatniej strony.


czwartek, 3 grudnia 2015

Lee Child - Nieprzyjaciel [recenzja]

Ta książka to moja faworytka pośród opowieści o Jacku Reacherze.
Dlaczego? Ponieważ obejmuje jego służbę wojskową oraz prowadzone wówczas śledztwo dotyczące śmierci dwugwiazdkowego generała.
Rok 1990. Reacher jest majorem żandarmerii wojskowej oraz jednym z najbardziej cenionych wojskowych detektywów. Na dwa dni przed końcem roku zostaje on przeniesiony z Panamy do Karoliny Północnej. Od razu trafia na dość tajemniczą śmierć generała, która pozornie wygląda na naturalną śmierć. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy ofiarą kolejnego morderstwa pada żona generała.
Reacher za wszelką cenę próbuje odkryć prawdę, jednak jego nowy przełożony zakazuje mu wszelkich działań. Dodatkowo, w dość podły sposób, zaczyna mu utrudniać pracę, a także czyni pewne aluzje i spreparowane fakty, które stawiają Reachera w bardzo niekorzystnym świetle.
Ponadto trup ściele się gęsto, kolejnymi ofiarami stają się dwaj wojskowi z bazy w której stacjonuje Reacher.
Nasz super hero ma nie lada zagwozdkę. Musi zmierzyć się ze spiskiem ukłutym w dowództwie, a także ma za zadanie oczyścić się ze wszystkich kalumnii, jakie zafundował mu zwierzchnik.
Na szczęście ma do pomocy oddanych współpracowników, ale przede wszystkim dysponuje wielką intuicją, inteligencją, a także odwagą, przebojowością i pewnością siebie. Reacher wpada w sam środek zawikłanej i bardzo niebezpiecznej intrygi.
To nie koniec trudności. Z Paryża dochodzą go bardzo niepokojące wieści, poważne problemy ze zdrowiem ma jego matka, Reacher musi znaleźć czas, by pogodzić śledztwo ze sprawami osobistymi.
Bardzo ciekawa fabuła, pełna zawikłań, ale też nowego, niezwykłego podejścia do głównego bohatera. Umieszczenie go w wymiarze zawodowym i prywatnym jest intrygującym i bardzo świeżym pomysłem, co owocuje wielką przyjemnością czytelniczą.

sobota, 28 listopada 2015

Jakub Szamałek - Czytanie z kości [recenzja]

Powodowała mną ciekawość. Kryminał rozgrywający się w antycznej scenerii brzmiał na tyle egzotycznie i interesująco, że nie mogłam oprzeć się pokusie i sięgnęłam po Czytanie z kości.
421 rok przed naszą erą, ateńczyk Leochares z trudem wiąże koniec z końcem. W przeszłości był żołnierzem, najemnikiem, teraz bez powodzenia stara się być złotnikiem. Przyszłość Leocharesa jawi się w ciemnych barwach: długi, problemy rodzinne, brak perspektyw. 
W najmniej spodziewanym dlań momencie (dla czytelnika zaś w najbardziej spodziewanym, czyli wówczas, gdy bohater sięga dna) pojawia się pomoc.
Prosto z Italii przybywa Aranth, etruski książę, który szuka pomocy w odszukaniu mordercy swego ojca. Wspólnie ruszają do Veii, gdzie Leochares próbuje odkryć zagadkę morderstwa starego króla.
Sprawa jest wielce skomplikowana, choćby dlatego, że zaplątany w śledztwo główny wróg zmarłego woli umrzeć, niż wyjawić prawdę, zaś główny świadek zdarzenia pada ofiarą zamachu. 
Wątek antyczny przeplata się z tym dziejącym się współcześnie. Inga Szczęśna będąca młodą, pełną zapału archeolożką śledzi dzieje pewnej płyty nagrobnej oraz ukrytych pod nią szczątków.
Jak łatwo przewidzieć, oba śledztwa wciąż się przeplatają, dając co chwilę nowe szczegóły dotyczące sprawy, wspólnie prowadzą nas do przewidywalnego finału.
Nie jestem entuzjastką tej książki, przeszkadza mi fakt, iż bohaterowie antyczni posługują się językiem nam współczesnym. Ten zabieg powoduje, że kostium historyczny wygląda na mało przekonujący, wadzi, przeszkadza w uwierzeniu w historię. Sama intryga nie jest szczególnie porywająca, finał tendencyjny, ale wygląda na dość prawdopodobny.
Książka dla miłośników kryminałów, tych, którzy szukają nowych scenografii dla zbrodni.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





poniedziałek, 23 listopada 2015

Charles Bukowski - Listonosz [recenzja]

Na początek smutna refleksja. Bukowski uważany był powszechnie za pisarza obrazoburczego, szokującego, pełnego buntu i niepokoju. Dziś, po lekturze Listonosza echa jego gorszących narracji brzmią mi dość płasko. Dzieje się tak ze względu na współczesne wzmożenie przemocy, wrogości i zaciekłości. To, co jeszcze niedawno uznawane było za wichrzycielskie i rebelianckie, dziś wymyka się tej kategorii ze względu na kaliber, który pomniejszony przez upływający czas (i potęgujące się, doskonalące metody znieprawienia) wygląda dość blado.
Do rzeczy jednak. Bukowski przez dwanaście lat wykonywał pracę listonosza i niższego urzędnika pocztowego. Swoje doświadczenia ubrane w literacki kostium przedstawia na kartach powieści.
Bohater Bukowskiego, Henry Chinaski to zdemoralizowany pijak i hazardzista.
Czas dzieli między grę na wyścigach, bycie listonoszem w najgorszych dzielnicach, a także pokątne picie i krótkie przygody z kobietami.
Fragmenty poświęcone pracy pocztowca w Ameryce lat 60. są zarazem ciekawe, jak i bardzo ponure. Praca ponad siły, koszmarni zwierzchnicy, fatalne stosunki między współpracownikami, wciąż żywa segregacja rasowa, a także poczucie zmęczenia i bezsensu najlepiej oddają atmosferę tamtych czasów. Bukowski, mimo całej niechęci i pogardy dla pracy listonosza wytrzymał w niej tak wiele lat. Przez ten czas zmieniał mieszkania, miał żonę, kilka kochanek, wypił całe morze alkoholu, nigdy zaś nie pisał o przyjaciołach. Pielęgnując obraz outsidera, samotnika i wyrzutka daje nam właściwy tej postawie obraz życia człowieka przegranego, rozchełstanego, targanego potrzebą ulegania własnym demonom.
Jednocześnie styl w jakim przedstawia nam swoją opowieść Bukowski jest autoironiczny, pełen dystansu, czarnego humoru i kpiarstwa, czym zjednuje czytelnika. Przecież dużo łatwiej i wygodniej jest czytać o przegranym i trudnym losie bohatera, który opowiada swoje życie w cyniczny sposób. Taka historia mniej doskwiera, nie powoduje wielkiego współczucia, nie uruchamia całej tej męczącej lawiny uczuć litościwych i pełnych żalu.
Bukowski gardzi wszystkim i wszystkimi. Ma w nosie zasady społeczne, normy obyczajowe i utarte zwyczaje. Dzięki temu jego opis sytuacji społecznych, zawodowych jest tak jaskrawy i intensywny.

wtorek, 17 listopada 2015

Harper Lee - Idź, postaw wartownika [recenzja]

Świat się zmienia. Podobno. Jednak wystarczy przeczytać Idź, postaw wartownika, książkę napisaną ponad pięćdziesiąt lat temu, by przekonać się, iż wiele rzeczy pozostaje bez zmian. Nie jest to bynajmniej pocieszająca wiadomość, okazuje się, że niezachwiane pozostają ludzkie uprzedzenia i przesądy. Zmienia się tylko obiekt wrogości i nieprzychylności, stała pozostaje siła rażenia i intensywność nienawiści, a także irracjonalność i bezrefleksyjność uprzedzeń.
Dwudziestokilkuletnia Jean Louise Finch każdego roku spędza kilkanaście dni na południu USA, w swoim rodzinnym miasteczku Maycomb. Jest to dla niej niezwykłe przeżycie zważywszy na to, iż na co dzień zamieszkuje Nowy Jork, miasto inne niż wszystkie, umykające wszelkim kategoriom i opisom.
Trafiając do Alabamy i sennego Maycomb musi najpierw przetrawić żart konduktora, który zapomina zatrzymać pociąg na stacji. Nasza bohaterka, zwana również Skautem nie zraża się takimi tanimi zagrywkami. Wychowywana bez matki, przez ojca adwokata, w towarzystwie ukochanego starszego brata, od zawsze miała charakter i pazur. Doskonale sprawdza się on w nowojorskiej dżungli, jednak w tradycyjnym, konserwatywnym środowisku Maycomb jest on traktowany jako nieszkodliwe dziwactwo, wybaczane Jean tylko dlatego, że nazywa się Finch. Ktoś mniej znaczny nie mógłby pozwolić sobie na ekstrawagancje pokroju kąpania się nocą z mężczyzną, który nie jest mężem, ani tym bardziej żadna inna dziewczyna nie mogłaby paradować po mieście w ogrodniczkach.
Nowoczesna i wyzwolona Jean zderza się z pogardą wobec czarnoskórych, nie umie poradzić sobie z kalumniami wobec nich. Musi stawić czoła nie tylko mieszańcom miasta i ich poglądom, ale też zrewidować i wiedzę na temat swoich najbliższych.
Czas przemian społecznych jest dla Skauta czasem budzenia się ze snu. Musi porzucić iluzoryczne spojrzenie na rzeczywistość, pielęgnowane przez lata własne pojęcie świata. Pośród tych zmian jest coś, co pozostanie niezmienne - sumienie, najtrwalszy wartownik.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






środa, 11 listopada 2015

Lee Child - Siła perswazji [recenzja]

Jestem zaskoczona, ponieważ nigdy wcześniej książka o perypetiach Jacka Reachera nie powodowała u mnie nudy. Tym razem ziewałam przeciągle i z utęsknieniem czekałam zakończenia.
Bardzo dziwna sytuacja. Po pierwsze ze względu na talent Childa do tworzenia mocnych, sugestywnych powieści, a po drugie ze względu na schemat, którym się on posługuje, a który do tej pory w zupełności mi wystarczał.
Child nie gimnastykuje się zbytnie w kwestii koncepcji: jego flagowy bohater za każdym razem wpada w podobne tarapaty: podróżując bez bagażu po USA, nagle wpada w jakąś niebywałą kabałę, w wyniku której albo staje się ściganym, albo ścigającym. Przy okazji pomoże uciśnionym lub zlikwiduje źródło przestępczości bądź innego terroru, a wszystko to dzięki przemyślanym (wyuczonym w wojsku) krokom oraz przemyślanemu gospodarowaniu zastanymi na miejscu zasobami ludzkimi.
Nie ma potrzeby rozwodzenia się nad jego stylem i fabułą, to prosta literatura, gdzie istnieje jasno określone dobro i równie widoczne zło. Gdzie dialogi są proste, zdania krótkie, opisy precyzyjne i pomijające zbędne opisy przyrody, czy niepotrzebne przemyślenia poszczególnych bohaterów akcji. Ma się dziać i dzieje się. Po prostu.
Tym razem Reacher trafia do Bostonu. W drodze do baru spotyka wychodzącego z filharmonii mężczyznę, który wedle jego wiedzy nie powinien żyć już od dziesięciu lat. Xavier Quinn przed laty pozostawał w pewnej zależności z Jackiem Reacherem. Okazuje się, że rachunki, które miały być wyrównane dawno temu, wciąż czekają na finalizację.
Reacher zaczyna działać, przecież on nie pozostawia domkniętych spraw. Rozpoczyna się misternie utkana intryga, której celem jest poznanie prawdy i wymierzenie sprawiedliwości.


wtorek, 10 listopada 2015

Joanna Olczak - Ronikier - Korczak. Próba biografii [recenzja]

Och. Cóż za tytaniczna praca. Ta biografia (czy jak skromnie podaje autorka: próba biografii) to pokaz wiedzy, możliwości, prezentacja czasów, ludzi, wspomnienie bliskich, a także opowieść o pojedynczym człowieku. Z pewnością jest to też próba zmierzenia się z własną matką, która pisała o Korczaku zaraz po wojnie.
Tak naprawdę wszystko to co Henryk Goldszmit zrobił w swoim życiu zostało przysłonięte jego ostatnim niewyobrażalnie heroicznym czynem. Tragiczny marsz wychowanków domu dziecka na Umschlagplatz jest poruszającym i niezwykle znamiennym obrazem tamtych czasów. Siłą Olczak - Ronikierowej jest fakt, iż tłumaczy jego zachowanie, jego ostateczny wybór bez patosu i niepotrzebnej górnolotności. Odbrązawia Korczaka, ale też nadaje mu znamiona normalności, przywraca mu ludzkie oblicze, które z trudem wychyla się zza spiżowego pomnika ogólnej pamięci.
Pokazuje, że za jego sukcesem, za jego nowatorskim podejściem do dzieci stało wielu innych, jak choćby Stefania Wilczyńska, bez której Dom Sierot byłby niekompletny. Autorka zwraca też uwagę na wszystkie aktywności wychowanków, którzy wcielając w życie kolejne pomysły Doktora, tak naprawdę sami je tworzyli, byli ich głównymi bohaterami, beneficjentami, sensem.
Bardzo podoba mi się to, że autorka tak szeroko nakreśla tło społeczne i obyczajowe, adekwatne do każdego poszczególnego rozdziału, etapu życia Korczaka. Przybliża więc czasy zaborów, proces asymilacji rodziny Goldszmitów, młodość i pierwsze kroki zawodowe Korczaka na tle ówczesnego warszawskiego świata medycznego. Z całą potęgą rozprawia Ronikier o bezsensie wojny rosyjsko - japońskiej, której uczestnikiem był nasz bohater.
Każdy kolejny krok milowy w jego biografii opatrzony jest rozbudowanym i wnikliwym opisem tamtej rzeczywistości, co niezwykle wzbogaca opowieść, ale też za każdym razem wiele wyjaśnia.
To ludzkie, zwyczajne, analityczne podejście do legendy wymagało odwagi, ale przede wszystkim pewności, że to co chce się pokazać jest prawdziwe, rzetelne i wiążące. Pewien niedosyt pozostawi luka jaka obejmuje życie prywatne Korczaka. Ponadto niektórych może dręczyć rozbudowane tło obyczajowe, inni przyczepią się do wielokrotnych wtrąceń dotyczących rodziny Mortkowiczów (tak, czasem słowa autorki brzmią chełpliwie), ktoś może zarzucić, że Korczak nie jest bohaterem pierwszoplanowym opowieści. Wszystko to prawda, jednak całość przedstawia niezbywalną wartość i udaną próbę pokazania człowieka i jego czasów.
Potrzeba jednak czasu i cierpliwości, by zmierzyć się z próbą biografii Korczaka autorstwa Joanne Olczak - Ronikier.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Mariusz Ziomecki - Umierasz i cię nie ma [recenzja]

Zalew Zegrzyński. Pensjonat Urokliwa Skarpa, w budowie. Roman Medyna wraz z żoną Basią sprzedają mieszkanie na Muranowie, porzucają stolicę, by na spokojnej prowincji wieść sielskie życie hotelarzy. Pieniądze na budowę i wyposażenie topnieją w zastraszającym tempie, dlatego też pan domu rozpoczyna poszukiwania dodatkowej pracy.
Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że zarówno Roman (niezwykle skuteczny śledczy z wydziału zabójstw), jak i jego żona (psycholożka) są byłymi policjantami, których dopadł syndrom wypalenia zawodowego.
Medynie udaje się pozyskać klienta, który oczekuje odeń usług detektywistycznych. Zbiega się to w czasie z dramatycznymi wydarzeniami, które mają miejsce właśnie na Zalewie Zegrzyńskim. Burmistrz pobliskiego miasteczka, a wraz z nim dwie ekolożki zostają brutalnie zamordowane.
Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, Medyna pracując dla swego klienta szuka sprawcy tej strasznej zbrodni. Odkrywa coraz bardziej mroczne i nieoczywiste powiązania notabli, polityków. Gra staje się niebezpieczna. Dociekliwość Medyny skutkuje realnymi groźbami, które mają zniechęcić go do dalszego zajmowania się sprawą, tylko czy ten doświadczony policjant ulęknie się pogróżek?
Mariusz Ziomecki stworzył sprawny, pełen akcji kryminał, gdzie istnieje wyraźny podział na złych i dobrych. Pierwszoosobowa narracja daje wrażenie bycia blisko spraw, ludzi, miejsc. Jednakże język głównego bohatera jest mi przeszkodą. Prosty, może nawet prostacki jest oczywiście literacką kreacją, odpowiedzią pewnego stereotypu o policjantach. Dla mnie zaś jest coś w tym sposobie opisywania wydarzeń, co nie pozwala mi do końca uwierzyć i wniknąć w opowieść. 
Prosty, szczery, a jednocześnie sprytny, analityczny Medyna to w zamyśle główna oś fabularna, sens całej książki, nie potrafię jednak się doń przekonać. Na szczęście każdy ma możliwość samodzielnego zaopiniowania treści, a także wyrobienia sobie zdania na ten temat.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






sobota, 7 listopada 2015

Julian Tuwim - Kabaretiana [recenzja]

Ta książka to unikat. Poza kilkoma bibliotekami nie ma jej nigdzie. Gdy już raz trafiła się na aukcji internetowej jej cena bardzo szybko poszybowała w górę, niestety, była zbyt wysoka.
Upajam się więc egzemplarzem bibliotecznym. Niech ślą sobie upomnienia, nie oddam jej jeszcze.
Po pierwsze i najważniejsze. Są tam rewelacyjne skecze, jak choćby mój ulubiony "Numerek", w którym oprócz kilku fragmentów trącących myszką, jest całe morze absurdu, ujętego tak zabawnie i figlarnie, tekst aż prosi się o sceniczne interpretacje.
Ponadto zbiór zawiera cały szereg wspaniałych piosenek (w tym "Kuplety laureata Tworek", "Na pierwszy znak", czy też "Miłość ci wszystko wybaczy")interesujące są propozycje z rozdziału "Melorecytacje i wiersze" (np. poruszające "Białe ręce" o wielokrotnie porzuconym i tragicznie kończącym mężczyźnie).
Pewnym odkryciem są szopki: "Pierwsza szopka warszawska" i "Polityczna szopka Cyrulika warszawskiego". Teksty te jawią się dziś jako mało czytelne, hermetyczne, ale są kopalnią wiedzy o ówczesnych nastrojach społecznych, tamtejszych modach i trendach. Bardzo ciekawe teksty, a przy tym jak napisane!
Tuwim był arcymistrzem słowa, bacznym obserwatorem rzeczywistości, talentem niezwykłym, niepowtarzalnym, ale za to bardzo rozpoznawalnym!
Pasjonujący zbiór, pełen perełek i smaczków, do ciągłego wracania, smakowania, kosztowania wirtuozerskich słów.
Pyszna lektura!

poniedziałek, 2 listopada 2015

Etgar Keret - Siedem dobrych lat [recenzja]

Uwielbiam pisarstwo i bardzo charakterystyczny styl Kereta. Chlubię się tym, że zawsze poznam, gdy na trąbce gra Frank London, tak samo z dużym prawdopodobieństwem rozpoznam próby literackie Kereta.
Bardzo bliskie jest mi proponowane przezeń poczucie absurdu, gustuję w przewrotności, którą oferuje w swoich maleńkich opowiadaniach. Pozornie zwykła, codzienna sytuacja (taka jak jazda taksówką, lot samolotem, czy wizyta w muzeum) stają się w jego słownych obrazach kompletnie osobną, nową, nietypową rzeczywistością, która pokazuje, jak niepospolicie i wywrotowo można spojrzeń na tak zwaną normalność.
Dla mnie jest to najlepszy zbiór opowiadań Kereta. Najprawdopodobniej dlatego, że jest tak bardzo osobisty, angażujący w poszczególne fabuły najbliższą rodzinę. Siedem dobrych lat odnosi się przede wszystkim do wieku jego syna. Mamy więc czas, gdy Lew był niemowlęciem, mamy czas przedszkola itp. W każdym z tych fragmentów życia, Keret opisuje codzienne - niecodzienne zdarzenia, absurdalne, acz logiczne po dziecięcemu rozmyślania jego dziecka.
Bardzo ciekawie brzmią te opowiadania, które odnoszą się do podróży i spotkań autorskich na całym niemal świecie.
Niezwykle zabawne jest też opowiadanie autotematyczne o tym, jak autor zabrał się za pisanie, a już pierwsza recenzja jego brata rozkłada na łopatki!
Choć większa część książki setnie mnie ubawiła (niektóre fragmenty aż do homeryckiego śmiechu), są też momenty nostalgiczne (historia o odwiedzeniu warszawskiego Domu Kereta na ul. Chłodnej w Warszawie, po drodze do którego to odbył autor rozmowę z przedwojenną mieszkanką dzielnicy).
Keret bawi się słowem, jego znaczeniem, ale jeszcze większą frajdę musi mu sprawiać odrealnianie rzeczywistości, choć może słowo odrealnianie nie jest stuprocentowo trafione. Chodzi mi tu o te opary absurdu, które wyłaniają się zza poszczególnych stronic. Jak bardzo trzeba być przenikliwym, jak dużą mieć wyobraźnię, by dokonywać takich ćwiczeń znaczeniowo - ideowych. Lubię ten moment zaskoczenia, który oferują mi jego opowiadania. Lubię te retoryczne pytania, które zadaje sobie i czytelnikowi, wiedząc z góry, że ten zwariowany współczesny świat oferuje odpowiedzi dużo bardziej niedorzeczne, niżby śniło się najtęższej poetyckiej głowie.
Najlepszym podsumowaniem będą słowa matki Kereta, która po przeczytaniu pierwszego tłumaczenia jego prozy na język polski powiedziała, że nie jest on pisarzem izraelskim, tylko polskim na wygnaniu.

niedziela, 1 listopada 2015

Jacek Hugo - Bader - Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak [recenzja]

Ta książka to wyzwalacz emocji, silnych, głębokich, bardzo intensywnych. Wchodzą do głowy i  tłuką się  w niej bez końca.
Długi film o miłości nie daje m spokoju. Nie umiem przejść nad tą książką do porządku dziennego. To nie ten rodzaj opowieści po którym idzie się dalej, zapomina bohaterów, treść itp. Tą książką się żyje, najprawdopodobniej długo po jej zakończeniu. To duża sprawa. Składają się na nią sam kontrowersyjny temat, ale też odautorski sposób narracji, tak bardzo Baderowski, tak bardzo uderzający we wszelkie dostępne czułe struny tej historii.
Styczeń 2013 roku. Polska wyprawa ma zamiar jako pierwsza w świecie zdobyć Broad Peak zimą. Adam Bielecki, Artur Małek, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski - oto himalaiści, którzy mają tego dokonać. Wyprawą kieruje legendarny Krzysztof Wielicki.
Jej rezultat jest szeroko znany: szczyt zdobyty, dwóch jej uczestników uznano za zmarłych. Powrót do Polski, tych, którzy ocaleli i rozpętuje się medialne piekło.
Hugo - Bader cwaniackim sposobem dołącza do letniej wyprawy Jacka Berbeki, który rusza do Pakistanu po ciało swego brata Maćka.
Opisując kulisy obu wypraw, przytaczając jawne, bądź podsłuchane rozmowy bliskich, uczestników wypraw, zarysowuje swój obraz obu projektów.
Rzuca światło na każdego z zaangażowanych w sprawę himalaistów, próbuje wyjawić naturę tego sportu, pokazać przebieg i kuchnię takich eskapad.
Przede wszystkim jednak skupia się na celu głównym wyprawy - odnalezieniu prawdy o tragicznych wydarzeniach z marca 2013 roku. Zbierając materiały, relacje, rozmowy konstruuje możliwe scenariusze, objaśnia kroki.
Otwiera przed czas traktowany był przez wszystkich jak wrzód na... Wiadomo - dziennikarz, który przyjechał po historię, cóż on może wiedzieć o uczuciach tych, którzy jadą po zwłoki bliskich, chcąc urządzić im godny pogrzeb. Jednak wprawne oko reportera zauważa pewne niuanse, które stają się niewygodne dla zainteresowanych. Odsłania zachowania, które wcale nie wyglądają dobrze na papierze, a co dopiero w rzeczywistości. Góry są bezwzględne, szczególnie takie, gdzie przekracza się tzw. granicę śmierci. Obnażają słabości, pokazują prawdziwą naturę ludzką, sprawdzają jak zachowa się dana osoba w ekstremalnej sytuacji zagrożenia życia.
Hugo - Bader nie upiększa, wali prosto z mostu. W końcu to męska wyprawa, męski świat, niech i słowa będą adekwatne, odarte z ozdobników rażą swą prostotą.
Nie znam się na himalaizmie. Jedna książka o Broad Peak wcale tego nie zmieni. To wszystko co się wydarzyło podczas pierwszej wyprawy, jak również drugiej, nazwijmy to pogrzebowej, pokazuje pewne mechanizmy, które kierują ludźmi, którzy muszą ugiąć się pod ciężarem wysokogórskich ograniczeń.
Nie chcę dzielić się moimi przemyśleniami dotyczącymi raportu po wyprawie, nie powiem nic o wyjeździe Jacka Berbeki i Jacka Hugo - Badera.
Chcę tylko zachęcić do przeczytania tej niezwykłej relacji, która z jednej strony pokazuje hermetyczny świat wspinaczy górskich, z drugiej opisuje to, na co może natknąć się w życiu każdy - radzenie sobie w ekstremalnych doświadczeniach,
Ta książka to lektura obowiązkowa dla każdego, bez względu na zainteresowania. Stężona, wyraźna, esencjonalna, a przy tym bardzo dobrze napisana opowieść o przeznaczeniu, pasji, czasem amoku, czasem poświęceniu, czasem o pewnikach, które wcale nie są aksjomatami.
Pozostało mi w głowie tak wiele pytań, długi jeszcze będę się z nimi borykać.
Wiele przemyśleń, miejsce na zadumę. Niezwykła sprawa.

piątek, 30 października 2015

Charlie LeDuff - Detroit. Sekcja zwłok Ameryki [recenzja]

Bardzo długo odkładałam lekturę tej książki, traktując ją jako nagrodę, wisienkę na torcie, opowieść wyczekaną.
I cóż, zawiodłam się. A wszystko przez bardzo intymny sposób narracji LeDuffa.
Autor pochodzi z Detroit, do którego wraca po latach spędzonych w Nowym Jorku, po latach podróżowania po świecie.
Zderza się z bankructwem wartości, ogromną przestępczością, strachem, niezwykłą korupcją i ogólną demoralizacją. Obserwuje też bardzo szybki upadek własnej rodziny, która nie miała szansy na opuszczenie miasta - widma.
Jego bracia tracą domy, pracę, poczucie własnej wartości i honor, siostra była prostytutką, siostrzenica popadła w nałóg alkoholowy. Kwiaciarnia matki raz po raz była niszczona i plądrowana. Nic dobrego.
Zamiast reportażu zrobiła się intymna opowieść o rodowej klęsce, której scenerią jest postępujący upadek miasta, które kiedyś było amerykańską stolicą motoryzacji, przemysłu, ewolucji.
Nędza, brak perspektyw, cała moc włóczęgów i bezdomnych, których przyrasta w zastraszającym tempie, to kolejne problemy włodarzy miasta, którzy miast rozwiązywać lokalne problemy defraudują publiczne pieniądze, a także zajęci są sprawami sądowymi, które toczą się w wyniku ich przestępczych i chciwych działań.
Katastroficzna, wręcz apokaliptyczna jest wizja miasta, w którym strażacy sami gotowi są wywoływać pożary, by strawić narkotyczne meliny, gdzie policja nie reaguje na zgłoszenia o znalezieniu zamarzniętych zwłok, zaś karetki przyjeżdżają już tylko na przedmieścia.
Reportażowi potrzeba odrobiny oddechu, spojrzenia z boku, świeżości. Charlie LeDuff zupełnie tego nie ma. Raz kreuje się na wielkiego dziennikarza, który porzuca światowe życie, by zgłębić przyczyny upadku swej małej ojczyzny. Innym razem tropi polityczne machloje, pije w szemranych spelunach i snuje megalomańskie opowieści o przyczynach, skutkach i prognozach dla całej reszty Stanów.
Kompletnie nieudana książka. Kiepski styl, autor, który niewiele ma do powiedzenia. I choć temat jest mocny i prawdziwy, to pod piórem LeDuffa zmienia się on w zdeformowany i wypaczony problem, który przestaje być dla czytelnika wiarygodny.

piątek, 23 października 2015

Eshkol Nevo - Neuland [recenzja]

1939 rok, Warszawa. Młodziutka Lili ulega fascynacji syjonizmem, dzięki czemu na chwilę przed wybuchem wojny udaje jej się dotrzeć do Palestyny.
Rok 2006, Tel Awiw. Wnuczka Lili, Inbar porzuca swoje dotychczasowe skomplikowane życie, by przeżyć przygodę w Ameryce Południowej i tam odnaleźć siebie.
Los sprawia, że natrafia ona na Doriego, trzydziestokilkuletniego jerozolimskiego nauczyciela historii, który w Peru poszukuje zaginionego ojca. Ibar dołącza do niego z potrzeby serca, nie zdając sobie sprawy z tego, jak szybko Dori stanie się dla niej najważniejszy.
Ta historia miłosna nie jest typowa, nie jest obliczona na dzisiejsze czasy, dlatego nie ma w niej pośpiechu, miałkości, natłoku słów, epatowania erotyzmem. Jest subtelna gra spojrzeń, czytanie gestów, rozumienie się bez słów, tęsknota z dotykiem drugiej osoby, hamowana jednak przez poczucie winy (bo w Izraelu zostali partnerzy obojga). I choć historia tych obojga jest mi najbliższa, to nie jest ona jedynym tematem książki.
Autor jest bezlitosny w opisywaniu współczesnego Izraela, nękanego bombami, z ciągłymi mobilizacjami do wojska, pełnego polityki i wspomnień o Shoah.
Młodzi ludzie po odbyciu zasadniczej obowiązkowej służby wojskowej uciekają z kraju, włóczą się po świecie, szukają wrażeń, które w jakiś sposób odwrócą ich myśli od tego co przeżyli w wojsku. Szukając ojca Dori wielokrotnie natyka się takich weteranów, patrzy na ich wybory życiowe i plany na przyszłość. Wszyscy szukają własnego miejsca na ziemi, pragną odkryć własną tożsamość. Neuland to powieść drogi, która jest środkiem do pokazania tego, jak wiele odcieni mają ludzkie losy. Niezwykła historia Maniego (poszukiwany ojciec), który po śmierci żony nie potrafi się otrząsnąć z bólu i cierpienia, poruszająca relacja Doriego i jego małego synka, pionierskie losy babci Lili, tragiczna historia rodzinna Inbar, a także bardzo ważne w książce motywy Żyda Wiecznego Tułacza oraz rozprawienie się z ideą syjonizmu.
Tak wiele tematów złączył autor, tak wiele słów które cisną mi się na usta, próbując opisać fabułę, ale są zbyt słabe, by dać wyraz temu, co przedstawił Nevo.
I choć dla mnie najpiękniejsza jest tu historia o miłości, która spada jak grom z jasnego nieba, to doceniam też wątki dotyczące izraelskiego spojrzenia na syjonizm, czy też ten opisujący rodzinne kryzysy i  brak zrozumienia na linii rodzic - dziecko.
Dużo treści, wiele wątków, ale wszystkie znakomicie połączone, spójne i ciekawe. 

poniedziałek, 19 października 2015

Elżbieta Baniewicz - Dymna [recenzja]

Pisanie biografii to trudna sprawa. Trzeba odnaleźć w sobie ogromne pokłady obiektywizmu, rzeczowości i dużą dozę neutralności, które to cechy pozwolą na takie ujęcie tematu, by zwolenników opisywanego bohatera / bohaterki usatysfakcjonować, zaś ewentualnych przeciwników do reszty nie zniechęcić.
Baniewicz przesadziła.
Podziw i admiracja, jakimi obdarza Annę Dymną powodują, że książka ta jest przesadzona, komplemenciarska. Autorka i jej komentarze bywają minoderyjne i przypochlebne. Momentami nieznośne.
 Zastanawiam się teraz czy są jakieś elementy, które ratują tę biografię? Są. To wypowiedzi samej bohaterki: wspomnienia całkiem prywatne, ale nade wszystko te zawodowe odkrywające kuchnię teatralną, wskazujące najistotniejsze elementy pracy z najznamienitszymi reżyserami i aktorami, anegdoty z planów i licznych podróży zagranicznych z głośnymi spektaklami. Jak wiele znaczył teatr (nie było to tak dawno temu!), jak wielką cieszył się estymą i uznaniem. Był wyznacznikiem trendów, zachowań społecznych, przynosił radość, szeroką gamę doznań estetycznych, ale przede wszystkim mówił o czymś. Dziś poza nielicznymi wyjątkami (poruszająca mnie Wycinka Lupy, Francuzi Warlikowskiego i irański teatr lalek ze spektaklem Count to one w reż. Yase Tamam) teatr jest marną kopią szmirowatych telewizyjnych tworów, gdzie wynosi się na ołtarze miałkość i trywialność, prostactwo mylone z prostotą, a także społeczny ekshibicjonizm, nie pozostawiający miejsca wyobraźni. Przerażające, ogłupiające... Nie o tym jednak.
Wracając do Dymnej. Miała szczęście zakosztować teatralnego sensu. Zagrała też kilka udanych ról filmowych i telewizyjnych. Duży sukces. Jednak o jej wielkości świadczą działania z zupełnie innych kategorii. Mnie zdobyła stworzeniem krakowskiego Salonu Poezji, a także swą działalnością charytatywną (fundacja Mimo wszystko, festiwal Zaczarowanej piosenki, który dla wielu niepełnosprawnych jest spełnieniem marzeń).
Kobieta instytucja, czasem taran, czasem trzpiotka, chyba też dobra przyjaciółka i człowiek o niezwykłej sile ducha. Wielość ciosów, jakie zgotowało jej życie wyostrzyło jej zmysły, ale też utwardziło skórę. Duży bagaż życiowych doświadczeń, wiele wyzwań, jeszcze więcej zwycięstw, przede wszystkim nad sobą. Wielka sprawa.
Szkoda tylko, że ubrana w  cukierkowe szaty uszyte przez Baniewicz. 

niedziela, 18 października 2015

oprac. Marek S. Fog - Absurdy Polski międzywojennej [recenzja]

Uwielbiam takie zbiory! Kompilacje dowcipów, humorów sytuacyjnych, legendarnych postaci, odniesień do historii urzekają i dają wielką przyjemność poznawczą.
A dodatkowo w tym wypadku kilka stron, cały rozdział poświęcony jest jednemu z moich ulubieńców - Bolesławowi Wieniawie - Długoszowskiemu. Bardzo cenię sobie jego dowcip i poczucie humoru: inteligentne, lekkie, zabarwione absurdem. Wspaniała mieszanka, i jakże rzadka dzisiaj! I do tego najprawdziwsza ułańska fantazja, która popchnęła go do wjeżdżania na koniu na  schody pierwszego piętra hotelu Bristol. Wiele jest opowiastek o nim, ale to tylko jeden rozdział książki. Reszta, ukazująca absurdalne sytuacje dwudziestolecia międzywojennego są równie ciekawe, czasem zabawne, czasem zaskakujące, innym razem nieprawdopodobne.
Intrygujący jest rozdział zawierający ogłoszenia drobne (gdzie pojawiają się takie smaczki jak na przykład: Oddam usługi intymne pani bogatej bez względu na wiek), satyry czołowych polskich twórców, dowcipy.
Okazuje się, że wiele zagadnień nie traci na wartości: ówcześni komentatorzy, satyrycy, rysownicy nie mieli litości dla tak zwanych ubezpieczalni społecznych, których lichwiarskie stawki mają swoje odzwierciedlenie i dziś. Lata dwudzieste to także czas marzeń o piękniejszej i nowocześniejszej stolicy, stąd projekt metra i... Świątyni Opatrzności Bożej, której projekt był daleko bardziej estetyczny niż paskudztwo, na które przychodzi mi dzisiaj patrzeć...
Zdumiewające są niektóre obserwacje, ciekawe spojrzenia na ówczesnych rządzących, społeczeństwo. Książka idealna dla sympatyków tamtej epoki, budząca nostalgię, ale też pytanie o aktualność ówczesnych absurdów...

piątek, 16 października 2015

Jan Brzechwa - Brzechwa dla dorosłych [recenzja]

Cóż za gratka dla miłośników twórczości poety! Na początek dostajemy nastrojowe liryki, później zmieniamy nastrój na coraz bardziej fircykowaty i trzpiotowaty. Czytam wiec bajki z morałem, urocze, zabawne skecze i jednoaktówki, a także historie z dreszczykiem - opowiadania z drastyczne.
Ta publikacja to nie tylko wspaniały materiał poznawczy pokazujący rozległe zainteresowania autora, ale przede wszystkim krytyczne spojrzenie na ówczesne czasy, rozliczne smaczki obyczajowe i polityczne, które dzisiaj nie tyle trącą myszką, co dla większości są kompletnie niezrozumiałe. Jakże interesujące są opisy przedwojennej Warszawy, będącej wielokrotni tłem dla wielu sytuacji i utworów. Nic to jednak - należy uzupełniać takie braki, poznawać wspaniały język, słownictwo, delikatny, subtelny, ale też ten bardziej dosadny dowcip i humor sytuacyjny.
Jak bardzo zmieniły się czasy, zachowania, gdzie zaginęła subtelność - czy ktoś jeszcze pamięta to pojęcie i jego znaczenie? Ech...
Z drugiej strony wiele z poruszanych tu zagadnień wcale nie straciło na znaczeniu: literatura  poezja wciąż poruszają się w tematyce miłości, zazdrości, wzgarda.
Wspaniała książka, o której nie sposób pisać inaczej niż bez zachwytów, po wtóre - trzeba ją przeczytać, nie zaś o niej pisać. Nikt nie odda atmosfery i talentu Brzechwy lepiej niż on sam. Do książek zatem!

środa, 14 października 2015

Wisława Szymborska - Błysk rewolwru [recenzja]

Po lekturze przedmowy do tej książki miałam bardzo mieszane uczucia. W zasadzie część właściwa nie zmieniała mojego nastawienia. Rzecz w tym, że po śmierci poetki rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie tego, co można by jeszcze przedstawić publiczności.
Autorka nie chciała ponoć ogłaszać tych wszystkich swoich tworów, które zdawały się być najbardziej osobistymi. Tutaj jednak potraktowano wolę Szymborskiej z dużą dezynwolturą, zupełnie bez ceremonii.
Tom zawiera jej listy, notatki, wersje pierwotne utworów, a także... pierwsze zachowane rysunki małej Wisławy. Są zdjęcia, przedruk starannie wykaligrafowanego utworu z 1935, który mimo błędów ortograficznych pretendował do miana jednego z niewielu dokonań prozatorskich noblistki.
Nikogo nie tłumaczą wyjaśnienia, że i tak za jakiś czas kto inny sięgnąłby po pamiątki po Szymborskiej, kto inne by je opublikował, więc czemu nie zrobić tego teraz, gdy pozostaje ona w świeżej pamięci przyjaciół (książka wydana w 2013 roku). Kompletny niesmak, plus ja gapa, która to wszystko przeczytałam.
Na koniec mimo całego rozdrażnienia publikacją dodam kilka słów o niezwykłym poczuciu humoru Szymborskiej, który przenika do czytelnika z każdej strony. Bardzo zabawne są tak próby z gatunku lepieje, który zmyśliła sobie poetka. Mnie najbardziej przypadł do gustu ten: Lepsze już spektakle Lupy, niż ten krupnik, a w nim krupy.
Jest też kilka przysłów nadrealistycznych (Kto pija, temu mija.) i wiele innych zabaw językowych.
Czyta się z wyrzutem sumienia, bo przecież autorka nie chciała tego rozgłaszać...

wtorek, 13 października 2015

Ludmiła Ulicka - Daniel Stein, tłumacz [recenzja]

Wszystko bardzo dobrze rokowało. Niezmiernie przypadła mi do gustu forma książki - zbiór listów, wspomnień, depesz, wywiadów, dzienników bohaterów, którzy w różnym stopniu dominują w poszczególnych jej partiach. Przeplatają się tu między sobą wątki, losy ludzi, a wszystko to ma pewien łącznik, którym bez wątpienia jest Daniel Stein.
Ta fikcyjna postać wzorowana była na prawdziwym Danielu Oswaldzie Rufeisenie, polskim Żydzie, który został katolickim duchownym, a na dodatek postanowił wyjechać do Izraela, by tam organizować kościół rzymskokatolicki. Cóż za niesamowita mieszanka znaczeń i wykluczeń, a wszystko to tkwiło w jednym człowieku. Uczynienie takiej postaci głównym bohaterem książki było bardzo ryzykowne. Sytuacje i historie (nawet najbardziej nieprawdopodobne) dziejące się w życiu, bardzo kiepsko wypadają w literaturze: płasko, sztucznie, niemożliwie.
Ulicka wielokrotnie dała tego przykład w opisywanej książce. O ile wspomnienia wojenne Daniela, który ratował Żydów z getta są interesujące i prawdopodobne, to dalsze opowieści o nim stają się nieznośnie afektowane, opisujące człowieka bez wad. Nie jest to najmocniejszy zarzut. Dużo gorzej wypadają przelewające się przez karty powieści przekonania autorki, która wkłada je w usta kolejnych bohaterów. Bardzo dużo tutaj przemyśleń religijnych, odautorskich rozwiązań i komentarzy, przez co czasem jest tu zbyt wiele publicystyki, czasem egzaltacji i nieznośnej pretensjonalności. By mówić o pewnych kwestiach trzeba mieć wielki talent i jeszcze większą wiedzę. Autorce tego zabrakło.
Daniel Stein nazwany jest tłumaczem i nie chodzi tu bynajmniej o talent lingwistyczny. Poprzez swoje zawodowe (czy też powołaniowe) doświadczenia jest on łącznikiem między światami: agnostycznym, arabskim, żydowskim i katolickim. Jak trudny to dialog widać po perypetiach księdza Steina. Jednakowoż bardziej obrazowe byłoby oszczędne (w sensie poglądów i słów) opisanie tych zagadnień. To, co niedopowiedziane i zostawiające pole wyobraźni jest bardziej wyszukane, ciekawsze, tajemnicze. Gdy wciąż musimy przedzierać się przez tyrady poszczególnych bohaterów, czar pryska, książka staje się nużącym, męczącym obowiązkiem.
Szkoda, ponieważ z technicznego i konstrukcyjnego punktu widzenia powieść ta miała potencjał.
Akcja rozrzucona po całym świecie (Czechy, Boston, Izrael, Litwa, Rosja, Polska, Watykan), różnorodność i mnogość bohaterów, co daje wiele możliwości w budowaniu charakterów, są potencjałem, który nie broni się w obliczu fabuły, zbyt ciężkiej, by stać się interesującą.
Co do treści: losy Daniela Steina, chłopaka, który przeżył wojnę, ratował pobratymców z getta, potem wstąpił do klasztoru, wyjechał do Izraela, gdzie musiał mierzyć się z brakiem zrozumienia i trudnościami. Wciąż otaczają go ludzie, mniej lub bardziej z nim związani: para lekarzy, których uratował z emskiego getta, dziewczynka, która przyszła na świat w partyzanckim lesie, a także siostra zakonna w kryzysie powołania, czy młoda Niemka pragnąca odkupić winy dziadka hitlerowca. Wszyscy ci ludzie ulegają czarowi Daniela, który przez całą powieść powoli odsłania przed czytelnikami kulisy swego życia.

sobota, 10 października 2015

Daniel Silva - Wielki skok [recenzja]

Od czasów Angielskiej dziewczyny (tu recenzja) jestem wielką entuzjastką twórczości Silvy. Tak rzadko mam do czynienia z wciągającą powieścią szpiegowską, że każda kolejna jego książka jest dla mnie dużą frajdą. Wielki skok jest dla mnie dodatkowo ekscytujący ze względu na osobę głównego bohatera - Gabriela Allona. Agent Mossadu, przyszły szef Biura, a także miłośnik i konserwator malarstwa, który w jednej chwili restauruje nastawę ołtarzową weneckiego kościoła, a drugiej zaś szuka mordercy kolekcjonera sztuki. Brzmi banalnie? I co z tego? Współczesna powieść szpiegowska musi skrzyć się od akcji (a także jej zwrotów), mnogości wątków, barwnych postaci, wielkiego świata.
Kumulacja intryg, wspaniałe europejskie miasta, zawrotne tempo, a także bystry umysł Allona, który musi zmierzyć się z najpotężniejszymi i najgroźniejszymi przestępcami świata, oto esencja powieści.
Gabriel Allon zostaje wezwany przez włoskiego szefa wydziału zajmującego się poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki. W dość perfidny sposób nakłonił on Allona do pomocy w odnalezieniu jednego z najcenniejszych obrazów świata. Gabriel angażuje do pomocy bardzo wiele osób zarówno z kręgów sztuki, ale też pospolitych rzezimieszków, zawodowych morderców, wielu szpiegów, a także cywilów, nie mających nawet pojęcia w jak wielkiej akcji biorą udział. Analityczny, ale też obdarzony wielką wyobraźnią Allon z finezją i polotem przesuwa kolejne pionki, nieustannie zbliżając się do finału, tradycyjnie zaskakującego.
Bardzo interesujące jest czytanie o metodach wywiadowczych, siatce powiązań, a także działaniach operacyjnych najsprawniejszych agentów świata. Nawet jeśli fikcja tu przedstawiona niewiele ma wspólnego z prawdą. Nieistotne, Liczy się wyobraźnia autora, a także jego zdolności konceptualne i wizje.
Wielki skok to solidna dawka emocji, wrażeń, momentami zapierających dech w piersiach. Daje zapomnienie, pozwala zajrzeć do innego, całkiem odległego świata, ale przede wszystkim spełnia niegdysiejsze marzenia o byciu szpiegiem. Jest też ciekawym zagadnieniem kwestia tego, jak dawny archetyp rycerza w lśniącej zbroi ewaluuje do nieulękłego, obdarzonego intuicją, ale też potężnym zapleczem środków i znajomości oficera wywiadu.
Wspaniała literacka przygoda, wielka przyjemność czytelnicza, brawura, tajna misja, i emocje, o jakich marzą czytelnicy powieści szpiegowskich. Bomba!


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






niedziela, 4 października 2015

Lars Saabye Christensen - Półbrat [recenzja]

Trudno jest zmierzyć się z tą powieścią. Na początku przeraża, później wciąga, oszałamia, fascynuje, na końcu zaś sprawia, że każda inna (dowolna) książka, która nastąpi po niej, będzie postrzegana jako wyblakła, miałka, bez czaru i polotu.
Dobitna, obrazowa, niemal namacalna opowieść o czterech pokoleniach rodziny, w której niedopowiedzenia i tajemnice są na porządku dziennym. Nieistotne są tu miejsca, ważne są charaktery, ludzkie postawy, wybory, a także relacje i radzenie sobie z rzeczywistością, często nieoczywistą.
Christensen poprzez swoich bohaterów opowiada jednostkowe, ale w zamyśle uniwersalne historie, opierające się między innymi o zmiany historyczne zachodzące w społeczeństwach. Jednak nie tylko (a może raczej nie przede wszystkim). Clou stanowi świadomość, że los bywa nieprzewidywalny i okrutny. Żadna to nowość, jednak szaty w jakie ubrał się Christensen są na tyle atrakcyjne, że warto je poznać.
1945 rok. Pierwszy dzień wolności w Norwegii. W Oslo słychać wybuchy armatnie. W tym samym czasie na strychu jednego z domów młoda dziewczyna, Vera staje się ofiarą gwałtu. Vera rodzi dziecko. Dziecko, które nazwie Fred, dziecko, które stanie się piętnem samym w sobie, wyrzutem sumienia, ciągłym przypomnieniem zdarzenia z pierwszego dnia wolności, Dla Very, dla jej matki Boletty, a także dla babki, zwanej Starą.
Te trzy niezwykłe kobiety, a każda z nich o tajemniczej przeszłości, swoją siłą, odwagą, charakterem i dumą musiały łagodzić rzeczywistość, czynić ją znośną. Gdy pewnego dnia na drodze Very stanie Arnold Nielsen wszyscy czują, że nastąpi przełom.
Kiedy na świat przychodzi Barnum, rzeczywistość nabiera rumieńców. Dzięki jego opowieści poznajemy całą rodzinę: Starą, która w dawnych czasach była znaną duńską aktorką kina niemego, Bolettę, skrywającą niejedną tajemnicę, Verę, dla której życie było trudne i doskwierające, a także niezwykle interesującego Arnolda, ojca Barnuma, swego czasu cyrkowca, podróżnika, a  później po trosze komiwojażera, a po trosze... Nie zdradzę, ale prawda jest bardzo ciekawa,
Jest też nasz narrator, niski, zakompleksiony chłopak, który całe młode życie borykał się z agresją i docinkami rówieśników, a przede wszystkim samotnością i wyobcowaniem. Towarzystwo starszego brata, Freda nie dawało poczucia bezpieczeństwa, nastręczało za to wielu pytań i wątpliwości.
Im starszy był Barnum tym ciekawsze i obfitujące w coraz więcej ciekawych zwrotów było jego życie. Społeczne znamię, jakim naznaczony jest Fred odbija bija się również na młodszym bracie. Brak proporcji w relacjach, uczuciach, rodzinnych prawdach, powoduje, że Barnum nie umie dorosnąć, nie potrafi odnaleźć się wśród ludzi, szuka wciąż punktu odniesienia, własnego miejsca.
Jak wiele musi się zdarzyć, by odnalazł siebie, i czy to w ogóle możliwe?
Magnetyzująca historia rodzinnych sekretów i rozliczeń z rzeczywistością. Niezwykła książka. Nie sposób o niej zapomnieć.

poniedziałek, 28 września 2015

Otto Dov Kulka - Pejzaże metropolii śmierci [recenzja]

Książka inna niż wszystkie. Autor jako dziecko przebywał w obozie Auschwitz, tam został rozdzielony z matką, tam przeżył najtragiczniejszy czas swojego życia. Jednak w Pejzażach... nie ma oskarżycielskiego, mocnego tonu, tak charakterystycznego (i zrozumiałego) dla tego typu publikacji. Otto Dov Kulka prowadzi nas przez swoje rozmyślania o tamtych czasach w melancholijny sposób, który tak bardzo różni się od retoryki i stylu przyjętego dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych, że aż nie potrafię się odnaleźć w jego filozofii.
Podtytuł: Rozmyślania o pamięci i wyobraźni idealnie opisuje treść książki. To zdanie w zasadzie wystarczy, mówi bowiem wszystko.
Pamięta on likwidację poszczególnych bloków, śmierć więźniów próbujących ucieczki, pożegnanie z matką, a także to, że jego przeżycie było dziełem przypadku. I to nie raz.
Wspomina towarzyszy niewoli, którzy w tym nieludzkim czasie potrafili rozmawiać o literaturze (parokrotnie pojawia się Dostojewski), poruszające są przedrukowane wiersze kobiety, która wręczyła je kapo na chwilę przed śmiercią. Tworzyli oni sobie namiastkę normalności, życia.
O tym wszystkim nie może zapomnieć Kulka. Nie wiem na ile nie potrafi on zrozumieć swego przeżycia, na ile świadomość, że mu się udało jest ciążącą, nieznośną. Kulka żyje wciąż za bramą obozu, i nic tego nie zmieni. Ani czas, ani życiowe doświadczenia, nic nie pomoże człowiekowi, który zamknął się na przyszłość.
Bardzo to wszystko przygnębiające.
W zasadzie nie jestem entuzjastką tej książki. Jest ona bardzo intymna, jednak poprzez szereg rozmyślań, kontemplacji, analiz, wydaje się być mieszaniną nieprzyswajalną. Połączenie tragicznych wspomnień z inteligenckimi dywagacjami nijak do mnie nie trafiają.
Po lekturze pozostaje cisza i pustka. I to ciągłe niedowierzanie, że Auschwitz było naprawdę.

niedziela, 27 września 2015

Jussi Adler - Olsen - Zabójcy bażantów [recenzja]

Tak wiele dobrego słyszałam o tej książce, ale gdy przyszło do konfrontacji z moimi własnymi odczuciami po lekturze, z tych wspaniałości nic nie zostało.
Jednak na początku fabuła: na biurko szefa Departamentu Q,  Carla Mørcka, trafia teczka z aktami starej, zamkniętej już sprawy. Zabójca odsiaduje wyrok, przyznał się, więc skąd ta teczka? Detektyw nie traktuje sprawy poważnie do momentu, aż jego przełożeni odsuwają go od sprawy. Wrodzona przekora i upór każą mu drążyć temat.
Okazuje się, że w świetle dowodów, podrzuconych przez nieznanego świadka, odpowiedzialnymi za podwójne morderstwo sprzed lat są absolwenci elitarnej prywatnej szkoły, którzy dziś piastują ważne stanowiska, są na tak zwanym świeczniku. Mørc przeciwstawia się korupcji, tajemnicom rządzących, a także ich układom i pogróżkom.
Poszukuje on także dawnej towarzyszki morderców, która od lat ukrywa się, mieszka na ulicy, cierpi na schizofrenię, ale przede wszystkim pragnie zemsty na tych, którzy kiedyś wyrządzili jej wielką krzywdę. Kimmie, bo tak ma na imię owa kobieta jest najciekawszym charakterem w książce. Stopniowo odsłania się przed nami jej historia, z każdym elementem bardziej tragiczna i przerażająca. W zasadzie Kimmie jest najważniejszym elementem układanki, a także postacią najatrakcyjniejszą dla czytelnika.
Mam problem z tą książką, nie podobała mi się, ale nie umiem wyjaśnić dlaczego. Wszystko przecież gra: intryga, główna postać jest wielobarwna, mocna, ciekawa, a mimo to nie potrafię myśleć o tej książce jako o czymś udanym.


sobota, 26 września 2015

Tess Gerritsen - Umrzeć po raz drugi [recenzja]

Co za emocje! Bardzo lubię twórczość Tess Gerritsen, każda jej kolejna książka tylko utwierdza mnie w w przekonaniu, że jest utalentowaną pisarką.
W Umrzeć po raz drugi wraca do sprawdzonego żeńskiego duetu: Rizzoli i Isles, kobiet, które na różnych płaszczyznach dociekają prawdy o zbrodniach. Bostońska policjantka, Jane Rizzoli wraz z patolożką sądową, Maurą Isles stanowią zgrany tandem przyjaciółek, ale przede wszystkim współpracownic. Muszą zmierzyć się z potworną zbrodnią: w okrutny sposób zostaje pozbawiony życia preparator zwierząt. Na jego ciele znaleziono ślady pazurów. Kto jest mordercą?
Bostońska zbrodnia przeplata się na kartach powieści z afrykańską wyprawą na safari. Ta część książki zdecydowanie przeważa i bardziej wciąga. Mamy oto grupę kilkorga osób, które powodowane ciekawością świata, a przede wszystkim chęcią przeżycia przygody w dzikiej Afryce, decydują się na samochodową wyprawę z doświadczonym tropicielem. Po kilku dniach przygoda zamienia się w koszmar. Kolejni uczestnicy wyprawy tracą życie. Mordercą jest jeden z nich...
Tajemnicza, pełna emocji, a także sugestywnych opisów zachowań, sytuacji jest część afrykańska. Nie mogłam się wprost doczekać kiedy po rozdziałach bostońskich nastąpią te z Czarnego Lądu. Nie oznacza to bynajmniej, że amerykańskie ustępy są gorsze, po prostu dla mnie poczucie zagrożenia, odcięcie od świata, klaustrofobiczne poczucie, że świat skurczył się do jednego samochodu, kilku namiotów i mordercy czającego się wśród tych wystraszonych turystów, stanowią większe wyzwanie i pole dla wyobraźni. Siłą tych rozdziałów jest też budowanie poczucia wspólnoty czytelnika z bohaterami, dojmujące poczucie zagrożenia, strachu, a przede wszystkim ciekawość, kto czyha na pozostałych.
Gerritsen trzyma fason, jej styl utrzymuje się na wysokim poziomie, dobre dialogi, pomysły fabularne, napięcie, tempo. Wszystko gra, a książka wciąga! Naprawdę ciężko się od niej oderwać. Ja przeczytałam ją za jednym razem, nie byłam w stanie dzielić lektury na kawałki, jest tak ciekawa, że połknęłam ją od razu w całości.


wtorek, 22 września 2015

Joanna Jodełka - Kryminalistka [recenzja]

Dobry jest tu zamysł fabularny. Już na początku wiemy to, co w klasycznym kryminale okazuje się na końcu: od pierwszych stron mamy pewność, że główna bohaterka zabiła męża.
Jednak nie to jest najważniejsze, czy najciekawsze. Istotne stają się wydarzenia, które mają miejsce już po zabójstwie, wokół Joanny (głównej bohaterki) zaczynają dziać się niepokojące wydarzenia. Osoby, które do tej pory patrzyły na jej małżeństwo, kreowały się na jej przyjaciół, zaczynają pokazywać inne niż dotychczas oblicza.
Fabuła biegnie wstecz, z każdą kolejną stroną dowiadujemy się co było przed zabójstwem. Wiemy więc, że Joanna była nieszczęśliwa z mężem, który znęcał się nad nią psychicznie. Zbrodnia, której dokonała zaważyła na jej dalszym życiu, ukrywając się i broniąc przed kolejnymi niebezpieczeństwami dodatkowo komplikuje swoją i tak już trudną sytuację. Pojawia się pytanie o prawdę i kłamstwo, o interesowność i pazerność.
Dla mnie najbardziej dojmujące było uczucie duszności i poczucie, że wszystko w tej fabule jest silnie barwione poczuciem zagrożenia, ale też sztuczną tajemniczością.
Nie przypadła mi do gustu ta maniera, według mnie wprowadza ona sztuczną nerwowość, nadmierne napięcie, trąci wymuszeniem.
Pomysł był dobry, wykonanie pozostawia jednak wiele do życzenia. I jeszcze pretensjonalność na finał! Niepotrzebna i stygmatyzująca teatralnością.


poniedziałek, 21 września 2015

Grégory Samak - Księga życia [recenzja]

Samak postąpił bardzo odważnie. Zadebiutował powieścią w której rzeczywistość miesza się z tym, co niemożliwe, codzienność przeplata z domysłami i projekcjami autora.
Sięgnął też po temat trudny, a jednocześnie mocno wyeksploatowany, zastanawia się on bowiem co by było, gdyby Hitler zginął już w latach 20.
Na bohatera swojej opowieści wybrał Eliasa Eina, starego Żyda, który na emeryturze postanawia przenieść się z Wiednia do małego granicznego miasteczka Braunau, w którym do trzeciego roku życia mieszkał Adolf Hitler. Zbieg okoliczności sprawia, że zamieszkuje nawet w tym samym domu. I tutaj odkrywa tajemne pomieszczenie, w którym mieści się wspaniała biblioteka pełna niezwykłych zbiorów. Elias szczególnie interesuje się księgą, w której zaszyfrowane są dzieje i losy ludzi mu współczesnych, ale też przyszłych pokoleń. Za sprawą Księgi zaczyna on odkrywać przeszłość, interpretować fakty, a także postanawia zmienić przeznaczenie, by odwrócić losy świata.
Jaki będzie finał jego poczynań? Czy uda mu się powstrzymać Shoah?
Samak próbuje przekazać czytelnikowi swoją wersję świata, a także przedkłada własne poglądy i przekonania. Poprzez stworzenie postaci Eliasa dał przykład ciągłości żydowskiego losu, jego złożoność i ciężar. Portretując austriackie społeczeństwo alarmuje, że pewne zachowania, postawy, a także przekonania nie ulegają przedawnieniu, wręcz przeciwnie - trwając w ukryciu i tajemnicy nabierają mocy, przybywa im zwolenników.
Dla mnie dość problematyczne było w tej książce rozłożenie proporcji: przedstawienie głównego bohatera, jego życiowe dylematy, a w części głównej - wszelkie perypetie wynikające z posiadania Księgi. Uważam, że są one zachwiane, czynią wrażenie niedoboru. Sam finał równie wpasowuje się w powyższy wytyk.
Książka dla miłośników historii, spiskowej teorii dziejów, a także dla tych, którzy chcieliby spojrzeć na alternatywne rozwiązanie wydarzeń z przeszłości.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:










środa, 16 września 2015

Michael Sadler - Anglik w Paryżu [recenzja]

Bardzo rzadko zdarza mi się parskać śmiechem czytając książkę. Prawdę powiedziawszy ostatnio robiłam to tak dawno, że nie pamiętałam jak to jest.
Sadler pastwi się nad Francuzami i ich zwyczajami w uroczy sposób, wyśmiewając ich zadufanie i narosłe przez wieki zmutowane rytuały.
Na pewno ta książka nie poruszy szerokiego grona czytelników. Do tego trzeba lubić brytyjski humor i odkryć w sobie frankofila.
Wiele paryskich smaczków, wyciąganie najbardziej jaskrawych różnic między Europejczykami z kontynentu a wyspiarzami stanowią niezłą rozrywkę dla czytelnika.
Mnie najbardziej rozbawiła historia z pułkownikiem, czyli wielkim fromage, który był pierwszym francuskim marzeniem naszego bohatera. Inna bardzo dowcipna opowieść dotyczyła przygotowań, a także samego przejazdu przez Etoile. Ucieszny, swawolny, przezabawny opis obyczajów i postrzegania jednego narodu przez drugi.
Wszystkie nieporozumienia i perypetie (zdobywanie mieszkania, miejsca parkingowego czy dołączenie do klubu smakoszy) są udziałem bohatera, pracownika naukowego, który na rok wyjeżdża do Paryża, by tam nie tylko rozwijać się naukowo, ale przede wszystkim zakosztować prawdziwego kontynentalnego życia.
Będzie z tego wiele uciechy, kilka nieporozumień, a także mały romans z ognistą Francuską.
Nie jest to wielka literatura, ale nie ma ona nawet takich pretensji. Celne, w większości przypadków bezlitośnie obśmiane prawdy o ludziach i ich wyobrażeniach o sobie.
Książka na poprawienie humoru.

niedziela, 13 września 2015

Agata Tuszyńska - Oskarżona: Wiera Gran [recenzja]

Jak pisać o postaci, która jest skrajnie kontrowersyjna? Jak zachować umiar, takt, jak odkryć prawdę, a po drodze ani nie znienawidzić swojej bohaterki, ani nie dać się jej zmanipulować? Czy to w ogóle możliwe?
Pisząc o Wierze Gran, Agata Tuszyńska popełniła pewnego rodzaju szaleństwo. Spotkała ją jako starszą, poważnie schorowana kobietę, której większość dolegliwości miało podłoże psychiczne, nerwowe. Ile z jej relacji jest prawdziwych, ile pozostaje konfabulacją? To bardzo trudne do określenia, wątpliwości potęguje fakt, iż z każdym razem Gran mówiła o tych samych sprawach i zdarzeniach w innym sposób, zazwyczaj drastycznie różny od poprzedniego.
Ciężar okupacyjnych doświadczeń, oskarżenia powojenne, a także rozczarowanie światem, samotność, strach, obawa przed przyszłością. Na niemal każdej stronie tej biografii jest coś, co przyprawia mnie o wątpliwości. Nie umiem współczuć bohaterce, często czuję niechęć. Być może dlatego, iż widzę ją jako zrzędliwą, wietrzącą spiski, nieufną, często opryskliwą staruszkę, która spędza ostanie lata życia w koszmarnie zapuszczonym, zagraconym mieszkanku.
Wiera Gran zyskała sławę jako warszawska pieśniarka, mogąca pochwalić się niezwykłym altem, a także urodą, klasą, popularnością. W czasie wojny trafiła do getta, gdzie śpiewała w kawiarni Sztuka.
I tu zaczyna się rozdźwięk między tym co wypadało, a czego nie można było robić w czasie okupacji niemieckiej. Jak wspomina autorka, to, co po stronie aryjskiej uznawane byłoby za zdradę i flirt z wrogiem, tu, za murami getta było koniecznością. Śpiewanie w kawiarni, gdzie wciąż można było coś przekąsić i wypić zakrawało na tragicznym chichot losu. Za oknami głód, śmierć z wycieńczenia, mordowanie Żydów, a tu, w kawiarni Gran wciąż śpiewa przedwojenne szlagiery. Nie to jednak sprowadziło na nią piętno zdrajczyni. Według świadków była ona współpracowniczką okupantów, a to ciężkie oskarżenie, z którym zmagała się do końca życia.
Kontrowersje budzi też przytaczanie przez autorkę słów Wiery Gran dotyczących gettowych zajęć Władysława Szpilmana. Te cytaty spowodowały, że Tuszyńska trafiła przed sąd za przytaczanie fałszywych opinii.
Osobiście uważam, że w książce pełno jest wypowiedzi Gran, które są więcej niż dyskusyjne. Jej poglądy były nacechowane negatywnymi odczuciami, ponadto, zdradzała wciąż objawy niestabilności nerwowej, czasem o charakterze maniakalnym. Być może autorka chciała skandalu i poruszenia w środowisku, jeśli tak, to bardzo źle o niej świadczy...
Ta książka to zapis niefortunnej koincydencji czasów i losu. Gdyby nie II wojna, Wiera Gran byłaby podziwiana, uwielbiana, bogata, sławna. Miała talent, prezencję i pozycję. A wszystko to przekreśliło 6 lat okupacji. Pojawiły się oskarżenia, a nawet aresztowanie. Potem było formalne uniewinnienie, które na nic się zdało, mimo braku twardych dowodów, w świadomości ludzkiej, Wiera Gran na zawsze pozostała współpracowniczką Niemców, a to naznaczyło ją na zawsze. Porównywała swój los do losu Józefa K. Winna - niewinna. Mówiono o niej: żydowska Mata Hari, mówiono też znacznie gorzej.
Ta książka pokazuje jak niewiele trzeba, by zniszczyć człowieka, by zmienić jego los, by nie pozwolić mu odetchnąć pełną piersią. Jak bardzo nierealne staje się odzyskanie dobrego imienia, jak ciężko żyć w poczuciu krzywdy.
Więcej pytań niż odpowiedzi, więcej wątpliwości niż pewności, więcej niepokoju niż zrozumienia, i jeszcze ta niejednoznaczność w ocenie książki. Trudna, zawikłana jest próba oceny, czy ustosunkowania się do Wiery Gran. Dla mnie niemożliwa.

piątek, 11 września 2015

Lynn Sheene - The last time I saw Paris [recenzja]

OMG! Co za grafomania! Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że przebrnęłam przez tę produkcję (nie dało się czytać w całości, w najbardziej niedorzecznych momentach po prostu przewracałam strony).
Już samo pojawienie się Claire, nowojorskiej nuworyszki w okupowanym Paryżu jest mało prawdopodobne. Potem jest tylko dziwniej. Niebywałe szczęście na każdym kroku: tu praca, tam mieszkanie, przyjaciele, miłość, pełne zaufanie konspiratorów i coraz trudniejsze zadania, za każdym razem tyle niebezpieczne, co mocno wyuzdane.
Egzaltacja wylewa się szerokim strumieniem z każdej strony, aż do obrzydzenia.
Postaci są z jednej strony ledwie zarysowane (postaci konspiratorów, Grey'a), z drugiej przerysowane (główna bohaterka). Czytam i wcale nie odnajduję się w świecie przedstawionym, wydaje mi się on tak wydumany i różny od tego, co faktycznie stanowiło o wojennej rzeczywistości, że aż wydaje mi się zbrodnią na historii.
Wybory Claire, jej zachowanie, to wszystko składa się na niestrawną całość, która długo odbija się paskudną czkawką. 
A już sam finał, a także jego następstwa kompletnie nie dają się wytłumaczyć z perspektywy psychologicznej, ni życiowej, ni racjonalnej.
Cóż za zbrodnia na literaturze!