poniedziałek, 29 lutego 2016

Marcin Rychcik - Roman Wilhelmi. Biografia [recenzja]

Nigdy nie napiszę biografii mojego ukochanego Franka Londona. Dlaczego? Z obawy, że wyjdzie mi coś tak marnego jak książka Rychcika o Wilhelmim. Jeśli darzy się jakiegoś artystę szczególną estymą, należy pozostać z tym w ukryciu, bez śladów na papierze. Dlaczego? By nie znużyć czytelnika stronniczością i ciągłymi zachwytami.
By biografia była dobra potrzeba dystansu jej autora do opisywanej postaci, ponadto talentu pisarskiego, swobody w układaniu wspomnień poszczególnych powinowatych i znajomych, a także pomysłu na całość. Tutaj zabrakło wszystkich powyższych. Taka szkoda, bo Wilhelmi jawi się jako nietuzinkowy, niebanalny, wielce utalentowany aktor, który zasłużył na dobrego biografa. Trafiło na Rychcika. Niestety.
Poza zdjęciami z archiwum prywatnego, a także fotosami z filmów, spektakli i seriali nie ma tam nic godnego uwagi. Nawet wypowiedzi znakomitości (jak choćby Henryk Worcell, Janusz Gajos czy Maciej Prus) zostały tak wplecione w narrację, że wyglądają dość blado i nijako. 
Wilhelmi był wielką indywidualnością, egoistą, narcystycznym artystą, kochliwym bawidamkiem, skandalistą, pogubionym dzieckiem szukającym ukojenia w alkoholu, a także tytanem pracy, zatracającym się w kolejnych aktorskich wyzwaniach.
Dlaczego więc nic do siebie w tej biografii nie pasuje? Przez błędy jej autora. Brak konsekwencji i pomysłów na poprowadzenie historii, podawanie poszczególnych opowieści bez kontekstu, ale (co gorsza) bez umiejętności łagodnego, swobodnego przejścia z jednej anegdoty w drugą, powodują, że lektura męczy i nuży. Brak szkieletu fabularnego, pewna przypadkowość w zamieszczaniu poszczególnych wypowiedzi nie sprzyja porządkowi i pożądanym efektom.
To kompletnie niedopuszczalne, niestety, nawet sam Wilhelmi i jego bogata biografia nie zdołały się obronić przed kiepskim piórem Rychcika.
Wszystko co przeczytacie w tej książce zostanie zapomniane bardzo szybko, nawet w trakcie czytania, niestety. Taka szkoda.

niedziela, 28 lutego 2016

Olga Grjasnowa - Rosjanin to ten, kto kocha brzozy [recenzja]

Sama nie wiem od czego zacząć. Tyle myśli, tyle wrażeń, ale każde z nich ponurym tonie. Grjasnowa bierze na warsztat imigranckie życie, pokazując je w ostrym, bezwzględnym świetle. 
Masza jako mała dziewczynka wraz z rodzicami wyemigrowała z Azerbejdżanu do Niemiec. Ojciec i matka są rosyjskimi Żydami, którzy dla swej jedynaczki postanowili uciec przed wojną Azerów, Ormian i Rosjan. Wybór był w zasadzie prosty: odrzucili Izrael ze względu na tamtejszy konflikt zbrojny, wybrali spokojne i dające perspektywy Niemcy, gdzie ich córka mogła rozwijać swój talent językowy.
Masza nie może znaleźć sobie miejsca, nigdzie nie czuje się u siebie w domu. Jest młoda, ma przed sobą całe życie, ale jest ono naznaczone poczuciem obcości, uciążliwym brakiem stabilizacji, zwyczajności, równowagi. Jej (i tak zawikłane) życie ulega kolejnej tragicznej zmianie, gdy umiera Elisza, jej chłopak.
Masza nie potrafi pogodzić się z tą niepotrzebną, zaskakującą śmiercią. Rzuca całą swoją niewyraźną teraźniejszość, by jechać do Izraela, tak podejmuje pracę tłumaczki w niemieckiej fundacji. Już samo powitanie na lotnisku Ben Guriona zwiastuje katastrofę: jej komputer zostaje (dosłownie) zastrzelony przez izraelskich żołnierzy. Później jest tylko gorzej - na drodze Maszy wciąż stają trudni, pogubieni, nieszczęśliwi ludzie. Rozmawia z nimi w różnych językach, wciąż stykając się z tymi samymi problemami, różne kultury, różne tradycje, problemy te same. Mimo posługiwania się wieloma językami, nie potrafi ona mówić najprostszych rzeczy, nie potrafi omawiać i ustalać najbardziej elementarnych spraw.
Osaczona przez myśli, skojarzenia, tęskniąca z kimś, kogo już nie ma, idealizująca go, nie potrafi sprostać codzienności. 
Wyobcowanie, samotność, psychiczne okaleczenia i gorzkie odczuwanie tęsknoty za stabilizacją i (powiedzmy) normalnością są wciąż obecne w głowie Maszy.
Gorzkie (nadużywam tego słowa, ale pasuje tu idealnie) spojrzenie na emigrację oraz współczesność, pełną etykiet, stereotypów i krzywdzących uproszczeń.

piątek, 19 lutego 2016

Susan Taubes - Rozwiązek [recenzja]

Nie sposób czytać tej książki bez znajomości biografii autorki. Taubes swoje życie (bez specjalnych zmian i masek) podaje czytelnikowi poprzez historię Sophie, węgierskiej emigrantki, która w ostatniej chwili ucieka wraz z ojcem z Budapesztu, gdzie na dobre zagościli naziści. 
Ojciec Susan Taubes (i powieściowej Sophie) był uznanym psychoanalitykiem, który po przeprowadzce za ocean dalej prężnie rozwijał swą karierę. Sama Susan/Sophie realizowała swoje ambicje wykładając historię i filozofię religii na uniwersytecie. Wychodzi ona za mąż za Ezrę Blinda (w rzeczywistości Jacoba Taubesa), swego nauczyciela filozofii. Małżeństwo zmienia całej jej życie, mąż traktuje ją jak tło dla własnego życia. Bycie cieniem dla człowieka, który taki stan rzeczy traktuje jako sytuację oczywistą i naturalną jest dla niej nie do zniesienia.
Dla kobiety wyzwolonej, znającej swą wartość, rozstanie to tylko kwestia czasu.
Susan Taubes bierze na warsztat codzienność, zarówno w wymiarze rodzinnym/prywatnym, jak i społecznym. Jednak forma jaką proponuje autorka jest dość surowa i wymagająca. Porzuca ona tradycyjną formę narracji - nie opisuje swego życia od budapesztańskiego dzieciństwa, po życie w Nowym Jorku, czy Paryżu, ale przeplata poszczególne etapy życia, prezentuje najważniejsze dla niej epizody z życia (rozstanie rodziców, wyjazd do Nowego Jorku, szukanie miejsca w życiu, ślub,  przeprowadzka do Paryża, rozstanie, śmierć w wyniku potrącenia przez samochód).
Rezygnacja z linearnej konstrukcji komplikuje narrację, najbardziej przystępne są fragmenty o dzieciństwie na Węgrzech, gdzie mocno trzyma się autorka chronologii. 
Szczypta surrealizmu (scena rozwodowa w sądzie), trochę satyry, a do tego duża dawka wspomnień, podanych w formie sennych majaków, mglistych śladów. Taubes analizuje związek swoich rodziców i swój. Każdy w nich był nietrafiony, rujnujący. Kochankowie matki, kochanki męża, czy też jej przygodni partnerzy byli wynikiem akceptacji takiego życia czy też brakiem wyboru? Jak fatalny był każdy kolejny powrót męża, który przeczuwając rozpad związku, ciągnął Sophie do łóżka, w wyniku czego na świecie pojawiało się kolejne dziecko. Resztę niech dopowiedzą sobie feministki,
Interesująco wygląda aspekt Holocaustu, również obecny w książce: ojciec z córką uciekają w ostatnim momencie z europejskiej pożogi. W wielu ich rozmowach pojawiają się kominy Auschwitz. Wstrząsający jest fragment, w którym Sophie analizuje drzewo genealogiczne swojej rodziny: siedem znanych jej pokoleń, ponad sto siedemdziesiąt małżeństw, i dwóch razy więcej pojedynczych osób, które musiały się spotkać, by wreszcie pojawiała się ona. Ilu z protoplastów przeżyło Zagładę, ilu zginęło? 
Mocna, trudna książka, która działa na czytelnika na wielu płaszczyznach, podsuwając pytania, stwarzając pewne mniej lub bardziej gęste nastroje i sytuacje. 
Dodatkowym stymulantem jest świadomość, ze kilka dni po wydaniu książki Taubes popełniła samobójstwo.

środa, 17 lutego 2016

Patrick Modiano - Perełka [recenzja]

Therese to młoda, niedoświadczona dziewczyna mieszkająca w Paryżu. Pewnego dnia spotyka kobietę, która jest żywym obrazem jej zaginionej/zmarłej w Maroku matki. Podobieństwo jest na tyle duże, że postanawia ją śledzić, by wiedzieć kim jest, gdzie mieszka, jakie ma zwyczaje. 
Ta paryska podróż przeplatana jest wspomnieniami z dzieciństwa, które upłynęło dziewczynie w cieniu niezrealizowanych marzeń i pragnień matki, byłej tancerki, której kontuzja przekreśliła możliwość kariery. 
Poszukując własnej tożsamości, sięga po wspomnienia, które czasem zatarte, czasem nieoczywiste, sprawiają, że cała ta historia jest otwarta, niedopowiedziana, pozostawiająca czytelnikowi wiele możliwości interpretacyjnych.
Siłą prozy Modiano jest dyskrecja, aluzyjność, subtelność i ta wielka wolność, jaką zostawia temu, kto sięgnie po książkę. Próżno tu szukać wielkich zwrotów akcji, mocnych słów, czy słownych napaści. Między prostymi, oszczędnymi słowami zawiera cały skomplikowany, wieloaspektowy świat swoich bohaterów.
Perełka nie rzuca na kolana, ten kto będzie chciał dopatrzeć się geniuszu na miarę Nobla, pozostanie rozczarowanym. Po pierwsze dlatego, że komisja ma dość szczególny gust, po drugie dlatego, że w dzisiejszym świecie sugerowanie się nagrodami jest zgoła niestosowne i nieadekwatne. W świecie wyszydzania i zniesławiania wszystkiego i wszystkich należy polegać jedynie na własnym odbiorze nie tylko literatury, ale rzeczywistości w ogóle. 
Tyle.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Andrea Camilleri - Kryjówka [recenzja]

Co za gniot. Coraz szerzej otwieram oczy, coraz bardziej się dziwię, że WL wydał coś tak koszmarnego. 
Może podobnie jak ja nabrali się na nazwisko autora? Camilleri jest przecież twórcą legendarnego Montalbano i zabawnego Catarelli, pisarzem, który bystrym okiem opisuje sycylijską rzeczywistość, ludzi, mechanizmy zakorzenione na wyspie, tradycje i ich wpływ na życie mieszkańców. Ileż lekkości, finezji, a przy tym ciekawych historii było w tomach opisujących sprawy komisarza Montalbano. Pozostańcie przy tamtej serii, Kryjówkę omijajcie szerokim łukiem. Dobrze radzę.
Tylko słabość do nazwiska tłumaczy moją gafę. Dlaczego gafę? Już wyjaśniam.
Kryjówka to (jedno wielkie nieporozumienie) coś na podobieństwo thrillera, wymieszanego byle jak z kiepskiej jakości erotyką. Do tego zwichrowanie psychiczne głównej bohaterki (tłumaczone na różne sposoby), które prowadzi do takich, a nie innych skutków (wiadomo - opłakanych).
Arianna (trzydzieści trzy lata na karku - jak ona może znieść taką liczbę?) to skończona i nieodgadniona piękność (cóż za banał). Po wielu perypetiach życiowych (nawymyślał jej Camilleri trudności, może nawet zanadto) trafia ona wreszcie w posiadanie (nie ma się co oburzać użytym sformułowaniem, kto przeczyta, ten potwierdzi słuszność moich słów) dużo starszego, zamożnego Giulia. Ponieważ mąż jest eunuchem, a przy tym rozumie potrzeby młodszej żony, postanawia on kontrolować przygody swej wybranki, i raz w tygodniu organizuje jej kochanka. Arianna godzi się na układ do czasu, aż natrafia na pewnego licealistę, który traci dla niej głowę. Misterny plan się chwieje w posadach, tragedia wisi w powietrzu, czytelnik zaś zachodzi w głowę: czy pod Camilleriego nie podszył się jaki grafoman?
Podsumowując:  kicz , tandeta , chała , lipa , ramota , koszmarek, gniot, piramidalna bzdura.

niedziela, 14 lutego 2016

Agnieszka Wójcińska - Reporterzy bez fikcji [recenzja]

Po jakie licho powstają takie książki? Zbiór siedemnastu rozmów z czołowymi polskimi reporterami za każdym razem poprzedzony jest krótkim fragmentem tekstu każdego z rozmówców.
Zapewne chodziło o przybliżenie sylwetek twórców, poznanie ich warsztatu, motywacji, zapatrywania na etykę dziennikarską, a także podejście do rozmówców (czy są tylko tematem, czy też zostają w pamięci, sercu, działaniu). Autorka zdradzają tajniki warsztatu, sposoby na rozliczenie się z opracowywanym materiałem, a także receptą na powrót do rzeczywistości, który musi nastąpić po napisaniu reportażu.
Wiele ciekawostek, smaczków, fragmenty poszczególnych światopoglądów, sposobów na radzenie sobie z emocjami, i tym podobne, mieszczą się w wywiadach.
Mimo całej sympatii do poszczególnych bohaterów książki, uznania dla ich talentu, nadal nie widzę sensu dla powstania tej książki.
Niechaj za reporterów mówią ich reportaże, niech opisywane przez nich sytuacje i ludzie będą świadectwem ich talentu, ich możliwości, wrażliwości. Dosłowne, pozbawione dystansu (tak ściśle związanego z twórczością literacką) wywiady, odzierają ich z tajemnicy, niewiadomej, jaka kryje się za ich pracą.
Z drugiej strony znajdą się entuzjaści wynurzeń reporterów, ludzie, których zaciekawi ich spojrzenie na świat itp.
Przeczytałam z sympatii dla reporterów, bez entuzjazmu, bez chęci powrotu do lektury, wciąż nie widząc sensu w tej publikacji.

sobota, 13 lutego 2016

Sylwia Chutnik - Jolanta [recenzja]

Nie dla mnie twórczość Sylwii Chutnik. Jej poetyka, wrażliwość, estetyka są mi odległe, nie wywołujące wzruszeń. Dlatego też Jolanta wcale mnie nie poruszyła.
Historia dziewczyny z warszawskiego Żerania w zamyśle ma pokazać samotność i zagubienie dziecka z rozbitej robotniczej rodziny. Gdy Jola miała kilka lat z domu odszedł ojciec, poza córką porzucił też starszego syna i żonę, która popadła w alkoholizm. 
Dwa ciasne pokoiki z widokiem na komin elektrociepłowni Żerań, nuda, brak perspektyw, brak ambicji i porozumienia z bliskimi. Do tego kompulsywne zachowania zakompleksionej, samotnej dziewczyny i dramat gotowy. Taka historia nie może się skończyć dobrze.
Matka umiera, brat wyjeżdża do Berlina, Jolka zachodzi w ciążę i zyskuje męża. Banał znany z wielu innych książek, historia jakich wiele.
Chutnik przemyca w swej powieści fragmenty szarej rzeczywistości lat 80. Monotonne życie robotniczego osiedla, mężczyźni i kobiety spieszący do pracy w fabryce samochodów, telewizory rozświetlające osiedle wieczorami, a także cały szereg zmian obyczajowych, które pociąga za sobą ustrojowa rewolta, w której poukładani, usadowieni w stagnacji mieszkańcy, muszą się odnaleźć.
Obserwujemy Jolkę i zmiany w niej zachodzące. Z każdą stroną jest z główną bohaterką coraz gorzej: urodzenie dziecka i zamążpójście wcale nie wyrywa jej z dawnych traum. Spełnione marzenie o własnej rodzinie nie daje satysfakcji. Coraz bardziej zamyka się ona w sobie, pojawiają się myśli samobójcze. Wciąż brakuje jej poczucia bezpieczeństwa, wciąż czuje się winna za rozpad małżeństwa rodziców.
Znikąd ratunku, ponieważ Jolka nie potrafi na głos mówić o swoich potrzebach i problemach. Depresja końca lat 80. i 90. w wersji najpełniejszej.

wtorek, 9 lutego 2016

red. Etgar Keret, Asaf Gawron - Tel Awiw Noir [recenzja]

Absolutna bomba! Fantastyczny zbiór opowiadań, który kryje kilka pereł, a jego największą wartością jest tak zwane tu i teraz - miasto, jego atmosfera i ludzie.
Podział na trzy części: Spotkania, Alienacje, Zwłoki mówi wszystko o tematyce, nie mówi jednak nic o wyobraźni autorów, którzy niejednokrotnie dają popis inwencji i fantazji.
Już pierwsze z nich: Maseczka do spania (autorstwa Gadiego Tauba) zaskakuje i przykuwa uwagę. To historia dziewczyny o pseudonimie Debi, która ogłasza swe usługi w pisemku dla mężczyzn spragnionych masażu. Narrator opowieści to zarazem wydawca ogłoszeń, jak i człowiek zafascynowany dziewczyną. Opisuje jej kolejne doświadczenia, związki z szemranymi środowiskami, które w kulminacyjnym momencie zaskoczą czytelnika, pozostawiając go w dość nieoczywistym nastroju.
Tematyka poszczególnych utworów jest bardzo zróżnicowana. Do parku (autorstwa Dikli Kejdar) to pełna niedopowiedzeń historia pracownicy marketu, która źle odczytuje rzeczywistość. W efekcie pomyłek w odszyfrowywaniu sytuacji, jakie się jej przytrafiają, ląduje w ciemnym miejskim parku pełnym imigrantów z Afryki. Leniwa narracja, półsłówka są mocnymi akcentami opowiadania.
Zapada też w pamięć Sa'ida Dobrego (pióra Antonia Ungara) - szybka, niemal sprawozdawcza, podana zupełnie bez emocji historia życia pewnego izraelskiego mafiosa. Moim ulubionym opowiadaniem pozostaje Błyskawica (Silje Bekeng). Jest to skromna, prosta historia żony pewnego cenionego ekspata, której życie płynie na towarzyszeniu mężowi. Od pewnego czasu odnosi ona wrażenie, że ktoś włamuje się do mieszkania i pozostawia tam ledwie zauważalne sygnały, czytelne tylko dla niej. Raz są to kwiaty w wazonie, innym razem ptaszek origami postawiony na komodzie, poprzestawiane przedmioty, pocztówka z rodzinnym stron przyklejona do lodówki. Coraz śmielsze poczynania włamywacza/podglądacza prowadzą do nieoczekiwanego finału. Bardzo ciekawa narracyjnie historia, która znakomicie nadaje się na monolog, bądź opowieść towarzyską: poprzez stopniowane napięcie, styl oraz proste środki wyrazu jest ona bardzo nośna.
Na finał pozostaje opowiadanie Kereta pod tytułem Alergie, gdzie jak zwykle daje popis swoich umiejętności, humoru, wyczucie absurdu i ten niewyobrażalny dystans, z jakim patrzy na świat i ludzi. Keret jak zwykle w formie, jak zwykle celny i dalekowzroczny. Klasa sama w sobie.
W zasadzie pozostałe opowiadania nie są aż tak dobre jak te wymienione powyżej, jednak każde pokazuje fragment izraelskiej rzeczywistości, operując innym językiem, znaczeniami, pomysłami na fabułę. Świetny (poznawczo) zbiór, który dodatkowo wyróżnia się kilkoma naprawdę dobrymi opowiadaniami. 

niedziela, 7 lutego 2016

Eshkol Nevo - Samotne miłości [recenzja]

Czekałam na tę książkę z wielką niecierpliwością. Po niezwykłym Neulandzie (recenzja) jestem ciekawa kolejnych książek autora.
Do Miasta Cadyków przybywa grupa emigrantów z Rosji. Burmistrz, który wcześniej zabiegał o nich, teraz jest rozczarowany - przysłano mu samych emerytów. Dodatkowo otrzymał celową dotację, która może być zrealizowana tylko w miejscu zamieszkania emigrantów. Nakazuje więc swojemu asystentowi, Mosze Ben Cukowi, by ten nadzorował budowę mykwy na rosyjskim osiedlu.
Cuk bez entuzjazmu zabiera się do pracy, która w dużym stopniu odmieni jego życie. Wrócą doń wspomnienia z przeszłości, zatęskni za Ajelet, swą dawną i jedyną miłością. Rozterki serca, rodzinne wahania, próba odnalezienia, czy bardziej przyporządkowania swego światopoglądu do tych zastanych, są głównymi dylematami bohatera.
Przywykłam już do tego, że Nevo jest hojnym twórcą. Nie pozostawia czytelnika ze zgryzotami jednego tylko bohatera: tworzy ich całą galerię. Jest więc rosyjska para emerytów: Anton i Katia, którzy przyjechali do Izraela, by być bliżej wnuka Katii. Zamknięty w sobie Anton skrywa bolesną historię, która wciąż ma wpływ na jego życie, z kolei Katia cierpi z powodu braku porozumienia z jedyną córką. Jej wnuk, Daniel, nie potrafi odnaleźć się pośród megalomańskich sabrów, którzy nie akceptują napływowych Żydów. Dodatkowo kocha się on w Szoni, która również zdaje się go nie zauważać.
To nie wszyscy bohaterowie powieści, są też inne historie, które, choć z pozoru wyglądają na oderwane od siebie, w końcu łączą się i zbiegają.
Nevo nigdy nie prowadzi narracji tak jakbym sobie tego życzyła. Jest on dość defetystyczny w swoich zapatrywaniach na świat i ludzi, a mimo to stworzona przez niego konwencja i retoryka są tak interesujące i wciągające, że nie sposób oderwać się od lektury. Poza dominującym pragmatyzmem jest w powieści wiele sentymentalizmu, rzewności, tęsknoty za marzeniem. Tak wiele smaków, tak wiele odcieni kryją w sobie Samotne miłości. Kosztowanie ich, poznawanie ich jest przyjemnością i wyzwaniem, ponieważ nigdy nie wiadomo jak Nevo potraktuje swoich bohaterów. Zdaję sobie sprawę z tego w którym kierunku ich poprowadzi, nie wiem tylko którą drogę wybierze.
Podoba mi się sposób w jaki Nevo patrzy na Izrael: z dystansem, przymrużeniem oka, świadomością wad i zaniedbań (groteskowa i absurdalna historia Naima / Noama, budowniczego mykwy), bawią mnie nazwy miast, jakie nakłada na te istniejące: Miasto Cadyków (a w nim Tajna Jednostka, o której Wiedzą Wszyscy), Miasto na Pustyni, Święte Miasto, Miasto Grzechu i inne.
Nevo daje miejsce do przemyśleń, zadumy, refleksji, zręcznie manewruje odczuciami czytelnika, prowadząc go od jednego doznania do drugiego, często skrajnie różnego od poprzedniego.
Niecierpliwie czekam na jego kolejną powieść.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




sobota, 6 lutego 2016

Zofia Zaleska - Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie [recenzja]

Praca tłumacza, nie dość, że żmudna i mozolna, to na dodatek niedoceniana i spychana na boczny tor. Ostatni przypadek głośnej książki (przez wzgląd na autora przekładu) jaki przychodzi mi na myśl to Finneganów tren Joyce'a, który spolszczył Krzysztof Bartnicki. Karkołomna forma powieści, dbałość o zachowanie oryginalnego formatu książki stały się przedmiotem uznania i dyskusji. Tyle.
Kto słyszał o Małgorzacie Łukasiewicz, znakomitej tłumaczce z języka niemieckiego, o Janie Gondowiczu (francuski, rosyjski), Ireneuszu Kani (języki europejskie, sanskryt, tybetański, łacina, greka, hebrajski)?
Rozmowy z tłumaczami nie tylko przybliżają owoce ich pracy, ujawniają też tajniki zawodu, fascynacje literackie, autorów, którzy są dla nich największymi wyzwaniami, miłościami, marzeniami.
Czasem opowiadają o początkach swojej pracy, powodach dla których zdecydowali się na tę, a nie inną ścieżkę kariery, czasem ubolewają nad zanikającą sztuką przekładu, niszczoną przez niekompetencję, źle pojmowaną oszczędność, pośpiech. Choć pojawiło się kilka nagród dla tłumaczy, nie zmienia to niestety całej sytuacji, która przedstawia się coraz trudniej, choćby przez względy ekonomiczne oraz wymogi czasowe wydawnictw.
Jednak poza tą ciemną stroną, jest jeszcze jasna, na pewno bardziej rozległa i przysparzająca dobrych myśli. Przekład czasem bywa wyzwaniem, czasem przyjemnością, niekiedy wymaga wielkiej wiedzy ogólnej, innym razem stawia w trudnej sytuacji (poprawiać błędy rzeczowe autora, czy zostawić je i po prostu przetłumaczyć?).
W zasadzie każda z zawartych w tomie rozmów jest interesująca i potrzebna, jednak niektóre szczególnie zapadły mi w pamięci. Poza trzema osobami wymienionymi na początku, wracam pamięcią do wywiadu z Andrzejem Jagodzińskim, który wspomina jak po przetłumaczeniu Księgi śmiechu i zapomnienia Kundery, został poinformowany, że autor wynajął kogoś do porównania przekładu z oryginałem i zażądał poprawek, które po mozolnych mediacjach, skurczyły się do 10-15% wyjściowych pretensji.
Wiele jest takich niuansów w Przejęzyczeniu. Mam nadzieję, że książka ta wpłynie na czytelnika, i będzie on uważnie traktował zarówno sam przekład, jak i jego autora, przecież to tłumacz nadaje ostateczny kształt książce.

piątek, 5 lutego 2016

Bruce Chatwin - Utz [recenzja]

Kaspar Joachim Utz, niemiecki Żyd, który po II wojnie zamieszkał w czeskiej Pradze. To, że przeżył Shoah zakrawa na cud. Jednak, gdy pozna się bliżej postać Utza, wszystko zaczyna wyglądać składnie i prawdopodobnie. Dzięki niebywałej wręcz skłonności do ustępstw (przede wszystkim moralnych), a także koneksjom nie tylko zachował życie (pomoc w rabowaniu dzieł dla nazistów), ale też ochronił przed zniszczeniem i zagrabieniem swoją niezwykłą kolekcję (obietnica złożona komunistom, że kolekcja po śmierci trafi w ich ręce). Był bowiem Utz namiętnym zbieraczem miśnieńskiej porcelany. Określenie namiętny jest dość oględne i niewystarczająco nacechowane emocjonalnie, ponieważ Utz w całości poświęcił się właśnie swoim zbiorom. Gdy jednak skonfrontował oddanie i skalę kompromisów, na jakie się zgodził, dotarła doń gorzka prawda, której finał mógł być tylko tragiczny.
Utz umiera. Wiemy to już od pierwszej strony książki, ponieważ autor pozwala nam w nim uczestniczyć. Nie jest to zwykły pochówek, gdyż jego główny bohater sam z góry zaplanował wszystkie elementy: ilość żegnających go, menu w restauracji. Utz umiera, jego kolekcja znika. Pewien amerykański dziennikarz, który miał szansę poznać przed śmiercią Kaspara Joachima, postanawia odnaleźć zbiory. Przybywa więc do Pragi, spotyka się z ludźmi, którzy byli z Utzem blisko. Wspomnienia, urwane rozmowy, narracje kilkorga znajomych nie wprowadzają jednak porządku, z wszystkich tych relacji wyłania się Utz wielowymiarowy, nie dający się zaklasyfikować. Pełna niedomówień jest jego wojenna przeszłość, wszystko wskazuje jednak na to, że była ona dość plugawa. Gdy tafia do Pragi, zamieszkuje w żydowskiej dzielnicy (być może na skutek dawnych znajomości ), czasem udaje mu się wyjechać do Szwajcarii, pod pozorem poratowania zdrowia, czasem pójdzie na sowiecki film do kina, by podkreślić zgodę na zastaną rzeczywistość.
Dziwny jest sam jego wygląd, dziwne zachowania i stosunek wobec służącej Marty, nie wiadomo czy jest ona instrumentem do utrzymania kolekcji w lepszych warunkach (Utzowi w wersji samotnej nie przysługiwał metraż jaki zajmował, gdyby nie ślub z Martą, musiały się wyprowadzić z mieszkania), nie wiadomo jaki miał stosunek do ludzi w ogóle.
Czy liczyło się coś więcej niż porcelana? Odpowiedzi jest kilka, żadna z nich zaś pewna. Może to miłość do przedmiotów martwych, których piękno i kunszt dawały poczucie stałości, bezpieczeństwa, sensu świata? Być może figurki ucieleśniają tęsknotę za starym światem, bez totalitaryzmów i rozlewającej się tępoty i strachu? Autor podsuwa jeszcze jeden trop, prawdopodobny w takim samym stopniu jak poprzednie. Rzecz w tym, że zawiera on w swojej opowieści wątek golema (ulepionego przecież z gliny) oraz historię   Böttgera, XVII - wiecznego alchemika, który wynalazł sposób na wytwarzanie porcelany, stosowany właśnie w miśnieńskiej pracowni. Czyżby Utz łączył wiarę w związek porcelany z nieśmiertelnością?
Wiele pytań, na które autor nie pozostawia gotowych odpowiedzi, zaledwie szkice do nich.
Chatwin boleśnie pogrywa sobie z czytelnikiem: tworzy wiele mistyfikacji, które sprowadzają na manowce, pełne są przekłamań. Autor i jego prawda o powieści są zawsze kilka kroków przed nami, bez szans na dogonienie. Utz to książka wielokrotnie złożona, wielopłaszczyznowa, mogącą być omawianą na bardzo wielu gruntach: moralnym, obyczajowym, historycznym (spojrzenie na komunistyczną Pragę, skonfrontowanie krajów Bloku Wschodniego z Zachodem), a także filozoficznym, etycznym, czy antropologicznym.
Niezwykła książka, pozostawiająca niedosyt, poruszająca, skłaniająca do dyskusji i zrewidowania niektórych swoich zapatrywań. Książka przygoda. Wielkie wrażenie.