środa, 19 grudnia 2018

Małgorzata Rejmer - Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2018

Jak dobrze czyta się Rejmer! Wie o czym pisze, robi to z wyczuciem i sercem. Nie ściga się z własnymi bohaterami, nie próbuje wybić się ich kosztem, jest korną słuchaczką, która w zręczny sposób opracowuje ich historie, powodując rosnącą ciekawość czytelnika.
Ma warsztat, talent pisarski - już się cieszę na kolejne książki autorki. Podejrzewam, że będą jeszcze lepsze.
Cytat jest konieczny: "Był sobie raj, stworzony w najsłuszniej socjalistycznym kraju na świecie. Gdzie wszystko należało do wszystkich i nic nie należało do nikogo. (...) Gdzie do każdej wsi docierały prąd, autobus i propaganda, ale zwykły obywatel nie miał prawa do własnego samochodu ani do własnego zdania".
Rejmer pisze o Albanii czasów Envera Hoxhy - okrutnego dyktatora, który doprowadził kraj do skrajnej izolacji poprzez agresywną politykę wewnętrzną (krańcowy terror) oraz systematyczne zrywanie z kolejnymi komunistycznymi państwami współpracującymi.
Hoxha był trwożnym i niepewnym siebie despotą, który za każde błahe podejrzenie o jakąkolwiek niestosowność skazywał na ciężkie więzienie bądź śmierć.
Albania miała dyktatora otoczonego iście stalinowskim kultem - z pomnikami z brązu i opasłymi tomami jego mądrości, straszącymi z każdego niemal regału.
Do więzienia można było iść literalnie za wszystko: ktoś skrytykował wodniste pomidory (oznaczało to obrazę płodów rolnych przewspaniałej Albanii), ktoś inny doniósł o tym partii. Za denuncjację dostał kilka paczek papierosów, a krytykant kilka lat tortur w więzieniu.
Brzmi nieprawdopodobnie?
Skarga na gliniasty chleb kończyła się tak samo. Do więzienia na długie lata szło się na przykład za posiadanie wujka wykładowcy (który w danym momencie padł ofiarą czystek wśród inteligencji).
Relacje tych, którzy przeżyli udrękę kazamatów są wstrząsające, uderzające. Trudno uwierzyć, że w II połowie XX wieku wciąż możliwe są podobne historie. 
Książka Rejmer pogłębia wiedzę o komunizmie, pokazując jak wyglądał ten europejski, całkiem niedawny, gdzie izolacja była tak wielka, że nawet greckie śmieci, które przynosił na albańskie wybrzeże przypływ, były dla ludzi skarbami. 
Niezwykle wymowne są też opowieści ludzi, którzy spotykali swych oprawców już po 1991 roku, gdy w Albanii zmienił się ustrój. Co znamienne, przeszłość nie została osądzona, winni nie ponieśli kary. Wciąż chodzą beztrosko po ulicach. Niejeden z bohaterów mijał się z niegdysiejszym bestialskim strażnikiem więziennym, który dziś macha na powitanie lub z sędzią, który skazał go na długie więzienie.
Niemal każdy z oprawców czuje się jedynie narzędziem w rękach dyktatorskiej machiny, nie czuje jednostkowej, osobistej winy za zło jakie wyrządził.
Jak wyjść zwycięsko z takiego spotkania?
Jak żyć po koszmarze prześladowań, zdrad, gdy najlepszy przyjaciel donosił na przyjaciela, gdy żona wydawała męża?
Niewysłowiona rozpacz, smutek, zdumienie.
Pustka.

środa, 12 grudnia 2018

Nicole Krauss - Historia miłości [recenzja]

Przekład: Katarzyna Malita
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa 2006

Kolejne moje literackie rozczarowanie. Tym razem połakomiłam się na blurb Susan Sontag. Ech.
Gdy siadasz do książki z przekonaniem (nim w ogóle udało Ci się przebić poza okładkę), że jest wspaniała i niezapomniana (bo tak krzyczą okładkowe zapewnienia wielkich nazwisk), może się okazać, że wszystko to nieprawda. I wówczas po głowie kołaczą się myśli: co ze mną nie tak? czemu nie umiem docenić dzieła, które urzekło tych ważnych z okładki?
Siedzę i głowię się nad własnym brakiem wrażliwości, zrozumienia i może empatii też?
Wszystko brzmi mi w tej książce tanio, miernie. 
Czasem wydawało się, że wątek nastoletniej Almy ratuje sytuację, jednak tylko do czasu.
Rzecz w tym, że autorka chciała opowiedzieć trzy różne historie, które łączy jedna książka "Historia miłości".
Mamy więc jej autora, człowieka, który za autora się podaje, a także nastoletnią czytelniczkę, która próbuje odkryć kim była główna bohaterka Alma, na cześć której sama otrzymała imię.
W międzyczasie dostajemy fragmentaryczne i bardzo delikatne napomnienia o polskim dzieciństwie autora "Historii miłości", który cudem uniknął losu swej rodziny, która zginęła w Holocauście. Poznajemy też jego nowojorskie losy, codzienne życie starego już i nieszczęśliwego człowieka, który wciąż nie potrafi zapomnieć o ukochanej Almie.
Drugi wątek (dotyczący człowieka podszywającego się pod autora "Historii miłości") jest słabszy, gorzej nakreślony, potraktowany trochę po macoszemu. Autorka nie pochyla się nad tą postacią, jest wobec niej bardziej oschła, wątki tracą równowagę, sama powieść również.
Jest i trzecia część, po której najwięcej sobie obiecywałam ze względu na nastoletnią Almę, która szukając prawdy o bohaterach powieści, stara się także ułożyć życie swej wcześnie owdowiałej matce. Zza kart powieści wychyla się historia samotnej, zagubionej nieco dziewczyny, która przeżywa pierwsze zauroczenia, rozczarowania, ale też ma w sobie wiele pasji i chęci do odkrywania świata.
Niestety, im bliżej finału, tym gorzej autorka radziła sobie z pociągnięciem tego wątku, przez co (wzorem dwóch poprzednich) traci on tempo i sens, stając się niedokończonym, niewyjaśnionym, trochę niepotrzebnym.
Jest amerykańska pogoda ducha, która próbuje podszyć się pod słowiańską melancholię (niemal wszyscy bohaterowie tej powieści do polscy Żydzi), co wypada dość niemrawo, czasem nierzetelnie, nieprawdziwie.
Czuć maliznę.
Czemu Sontag się zachwyca?

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Katarzyna Boni - Ganbare! Warsztaty umierania [recenzja]

Wydawnictwo Agora SA
Warszawa 2016

Marzec 2011 roku był dla Japonii katastrofalny. Trzęsienie ziemi, potężne tsunami, skażenie promieniotwórczymi substancjami, które wydostały się do środowiska w wyniku awarii elektrowni atomowej Fukushima. A do tego dziesiątki tysięcy ofiar śmiertelnych, pełne tragedii historie ocalałych, osieroconych, którzy nie umieją pogodzić się ze stratą najbliższych.
Jedni rzucają się wir wolontariatu, pomagają innym ocalałym, odbudowują firmy i zakłady, by dać pracę. Inni robią kursy dla nurków, by w głębinach oceanu odszukać szczątki lub pamiątki po zmarłych.
Są i tacy, którzy rozmawiają z duchami, widzą duchy dzieci wsiadające do szkolnego autobusu, zamawiające taksówki na ulice, których już nie ma.
W ogóle, silnym akcentem książki są same rytuały pogrzebowe, a także związek między światami żywych i zmarłych, wciąż obecnych. Dla Japończyków ważne jest, by móc pochować prochy swoich zmarłych, jednak tsunami wielu z nich odebrało tę możliwość. Wierzą, że tylko ten rytuał pozwala przejść na drugą stronę, również duszy.
Boni pokazuje jak Japończycy radzą sobie z własnymi demonami: raz to budka telefoniczna do rozmów z umarłymi, innym razem rodzaj medium, przez które można poczuć obecność zmarłych.
Tragedia tsunami, choć tak wielka i pojemna, jeśli chodzi o reporterską robotę, nie jest jedynym tematem poruszonym przez autorkę. Aż dziw, że autorka chciała łączyć ten temat z innymi.
Sięga ona bowiem również po awarię elektrowni atomowej, opisując wydarzenia sprzed 7 lat, która poskutkowała (dla mieszkańców skażonych terenów) wykluczeniem i napiętnowaniem.
Zarówno ofiary żywiołów, jak i wypadków związanych z działalnością człowieka muszą radzić sobie z odrętwieniem i samotnością. Boni próbuje pokazać jak różne oblicza mają te stany.
Japończycy bardzo różnią się od Europejczyków w tej kwestii, autorka pokazuje jak bardzo są różni w konstatowaniu tragedii.
Czytelnicy zachwycają się książką "Ganbare!" na pierwszy plan wysuwając niezwykłą wrażliwość i empatię autorki, która poprze liczne pytania retoryczne pokazuje miejsca niedopowiedziane, sytuacje, których nie da się inaczej skomentować. 
Nie podzielam zachwytów.
Boni ma warsztat - wystarczy spojrzeć do jej biografii i wykazu skończonych szkół . Jednak brakuje tu lotności, nerwu, iskry bożej, która spowodowałaby, że zaczęłabym  wierzyć jej pisarstwu.
Czasem wydawało mi się, że stylizuje swoje wypowiedzi na pisarstwo Aleksiejewicz, innym razem widziałam Tochmana, nigdzie nie dopatrzyłam się autorskiego stylu Boni.
Autorka może być sprawnym rzemieślnikiem. Ale tylko (lub aż) rzemieślnikiem. Na razie naśladuje styl innych. Nie tędy droga.

niedziela, 9 grudnia 2018

George Saunders - Lincoln w Bardo [recenzja]

Przekład:
Wydawnictwo Znak
Kraków 2018

W gąszczu zachwytów i fascynacji twórczością Saundersa próbuję się odnaleźć z moim rozczarowaniem.
Powieść tę traktuję jak ćwiczenie stylistyczne, nużącą rozgrywkę z czytelnikiem, w której ceną są jego uwaga i cierpliwość. 
Zaczyna się dobrze, jest interesująco, wytrzymuję formę.
Jednak po kilkudziesięciu stronach tego (bądź co bądź) wyjątkowego szablonu jaki stosuje autor jestem znudzona i rozczarowana. 
Ileż można?
Czuję, że autor dobrze się bawi i rozwija swoje literackie eksperymenty. Zmienia sposób narracji, styl wypowiedzi, gatunki, bawi się konwencją. I już. A gdzie historia? Przemyka w pojedynczych wypowiedziach (każda utkana z innej estetyki, formy, kolorytu), ale to jednostkowe zakusy.
Irytujące były fragmenty/wypowiedzi/przemowy postaci stylizowane na archaiczne. Wypadło to pretensjonalnie i manierycznie. Nieznośnie po prostu.
Jednak wciąż czuć dobre samopoczucie autora.
Osią opowieści jest śmierć syna prezydenta USA. Wokół szaleje wojna, giną na niej tysiące amerykańskich obywateli, których masowe (a co za tym idzie) bezimienne umieranie zestawia się we śmiercią ukochanego syna Abrahama Lincolna. Cierpienie rodziców - niezmierzone i ponadludzkie świadomie zestawia się z cierpieniem i stratą jaką ponosi narów. Jakże różne są to sytuacje!
Sam Lincoln odwiedza grób syna, jest tam wówczas obserwowany przez duchy, zawieszone między światami.
I tu od razu nasuwa się podobieństwo do mickiewiczowskich "Dziadów", gdzie duchy również konstatowały swoje ziemskie relacje. 
Saunders podkreśla przede wszystkim problemy wynikające z nierówności społecznych, rasizmu, nienawiści, sięga po duchy, które to problemy wciąż trawią cmentarnych bohaterów, a raczej to, co z nich zostało.
Trudno tu jednak o generalizowanie i wysunięcie ze skarg i gwaru duchów jakąś uniwersalną prawdę. 
Dla większości czytelników ta powieść to przebłysk geniuszu, dla mnie zabawa literacka, której stawką jest dobrnięcie do końca bez znużenia. 

sobota, 8 grudnia 2018

Joanna Kuciel - Frydryszak - Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie [recenzja]

Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2017

Początkowo dawkowałam sobie tę książkę, tak bardzo chciałam, by lektura starczyła mi na dłużej. Później, gdy Iłła zawitała do Warszawy, zaczęła pracować w MSZ-cie, później pracowała dla Piłsudskiego moje ożywienie się zmniejszyło, i tak już do końca stopniowo malało.
Najbardziej zainteresowało mnie samo jej pochodzenie, dzieciństwo, młodość, czas studiów, buntu, ucieczka do Petersburga, kontakt z sufrażystkami, a wcześniej rozdzielenie z siostrą, perypetie z rodzicami (ach ta romantyczna opowieść o Zanie).
Zaczyna się niezwykle interesująco - Wilno, koniec XIX wieku, Barbara Iłłakowicz, nauczycielka muzyki i języków rodzi drugie dziecko żonatemu kochankowie, którym jest Klemens Zan, szanowany wileński adwokat, ojciec trójki dzieci (z prawowitego łoża), syn słynnego Promienistego - Tomasza Zana.
Iłłakowiczówna bardzo długo ukrywała przed światem swe pochodzenie - zgodnie z ówczesnymi normami, jako nieślubne dziecko była pohańbiona. I, choć kilkukrotnie odnosiła się w swej twórczości do "dziadka promienistego", niewielu wiedziało o jej pochodzeniu.
Rodzice i ich historia jest fascynująca. Późniejsze, zawiłe losy Kazimiery i jej starszej siostry Barbary są równie intrygujące. Młodość Kazi upływa na Inflantach, pod czujnym okiem matki Zofii, czyli hrabiny Zofii Buyno z Plater - Zyberków.
Czas buntu, ucieczki z domu, próby zagrażające zdrowiu i życiu, nauka we Fryburgu, Genewie, Oksfordzie (walka o prawa wyborcza kobiet), Krakowie - oto fragmenty burzliwej mapy młodości bohaterki.
W czasie Wielkiej Wojny jest siostrą miłosierdzia, gdzie na frontach widziała cały bezsens i okrucieństwo wojny.
Jej życie to swoista sinusoida - bardzo trudne momenty przeplatają się  z momentami pomyślności. Tak jest w dwudziestoleciu międzywojennym, epoką uszytą wprost na marę Iłły: uzdolniona, znająca języki emancypantka zdobywa pracę referendarza w MSZ. Debiutuje też jako poetka, współtworzy znamienitą grupę literacką Skamander.
W międzyczasie jest też uczestniczką historycznych tragedii: jest przy śmierci prezydenta Narutowicza, to ona zamyka mu oczy i przewiązuje głowę szalem.
Mąż Marii Dąbrowskiej dostrzegał w Ille srebrzysto - srebrną poświatę. Czy była to według niego swoista duchowość, melancholijny nastrój czy też chłodną szlachetność, tego się już nie dowiemy.
Co ciekawe, nie traktowała swojej poezji jako misji czy wiodącego nurtu w życiu, poezja była dodatkiem do życia urzędniczki. Czasem z przekorą mówiła, że nie mogłaby żyć bez muzyki, bez poezji już tak.
Doceniali ją wszyscy wielcy tamtych czasów: Iwaszkiewicz, Tuwim czy Lutosławski, który do jej pieśni ("Morze", "Wiatr", "Zima", "Rycerze", "Dzwony cerkiewne") skomponował muzykę.
Na wyraźną prośbę marszałka Piłsudskiego została osobistą sekretarką ministra spraw wojskowych.
W czasie II wojny przebywała w Rumunii, później, po wielu perypetiach wróciła do Polski, znalazła się w Poznaniu, gdzie do końca życia mieszkała w sublokatorskim mieszkaniu u pp. Żyndów.
Cały czas borykała się z dużymi problemami finansowymi, brakiem pracy, musiała szukać uczniów, by prowadzić korepetycje z języków. Zajmowała się trudną sztuką przekładu (jej "Anna Karenina" do dziś jest przykładem świetnej roboty translatorskiej)
Autorka biografii pokazuje Iłłę wielotorowo: zarówno jako uosobienie przekory, osobę o twardych, niezmiennych zasadach, silnym charakterze, osobie ekscentrycznej, ale mocno zapadającej w pamięć.
Iłłakowiczówna żyła 94 lata.
Całe lata borykała się z wczesnym sieroctwem, poczuciem winy wobec przybranej matki, niezrozumieniem i ciągłymi animozjami ze starszą siostrą.
Całe życie samotna, walcząca z przeciwnościami losu, biedą, brakiem oparcia, jednocześnie była bardzo trudna we współpracy, szalenie wymagająca wobec współpracowników i znajomych.
Przeszła bardzo wiele: rewolucje, wojny, częste zmiany władzy, bieda, ciągłe próby odnalezienia się w coraz to nowych i bardziej skomplikowanych warunkach geo-politycznych.
Ille także trudno było odnaleźć się w szalonych nurtach XX-wiecznej historii. Żyła zarówno w czasach sanacji, wojen, komunizmu, obserwowała strajki poznańskie (uwieńczone poruszającym wierszem), stan wojenny. Te czasy to stanowczo za dużo jak na jedno pokolenie.
Autorka biografii znakomicie podkreśla wszystkie te niuanse, dając obraz skomplikowanej bohaterki i niezwykłych czasów, w których przyszło jej żyć.