środa, 27 października 2021

Marc Elsberg - Sprawa

 

Przekład: Miłosz Urban

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021

Autor ma wielką lekkość w tworzeniu gargantuicznych historii. Ma odwagę, fantazję i inwencję, która pozwala mu na epickie podejście do spraw politycznych, dyplomatycznych i zakulisowych.

Zręcznie, z polotem i lekkością kreśli piętrowe intrygi, w które wplata polityków najwyższych szczebli, największego znaczenia, najmocniejszych graczy.

Jak łatwo wpaść w pułapkę własnej inwencji wiedzą wszyscy ci twórcy politycznych thrillerów, którzy skompromitowali się nadmiarem własnego ego. O nich zmilczę, choć kilka nazwisk ciśnie się na usta. Elsberg balansuje na krawędzi, ale ostatecznie wychodzi z próby zwycięsko. Z powieści epatuje pewność siebie twórcy, jego wartki, rozgadany język, skłonność do afektacji, ale też pewność w prowadzeniu postaci, wątków i napięcia. Elsberg ma warsztat, widać też, że jego historie są przepracowane, dopracowane, przemyślane po wielkroć. 

Wciągając czytelnika w intrygę, autor co chwilę wymaga odeń uwagi i refleksji, motywuje do stawiania pytań, procedowania ewentulanych scenariuszy dla świata. To niewdzięczne i lekko przerażające zajęcie. I tutaj tkwi największy sukces autora - wyrwanie czytelnika z tzw. strefy komfortu, pozbawienie go złudzeń, że fikcja zawsze pozostanie fikcją. 

Na lotnisku w Atenach chwilę po wylądowaniu odrzutowca zostaje aresztowany były prezydent USA. Międzynarodowy Trybunał Karny stawia mu zarzuty zbrodni wojennych. Na chwilę świat staje w miejscu. Zmienia się wszystko. Musi nastąpić przegrupowanie sił: ustalenie strategii dla aktualnie rządzącego prezydenta, dla opinii publicznej, dyplomacji poszczególnych krajów. Ruszają działania śledczych, prokuratury oraz tych wszystkich, którzy nie mogą lub nie chcę dopuścić do upublicznienia prawdy.

Ta pajęczyna zależności, ogrom błota politycznego jakiego udziałowcami są wszyscy w nią zaangażowani miażdży poczucie spokoju, przypominając, że doktryny, ideologie i działania prominentów zawsze są pełne win, ofiar i kłamstw. 

Nie zdradzam więcej z fabuły, gdyż nie wydaje mi się, że przekazywanie informacji o poszczególnych postaciach i ich wątkach wniesie coś szczególnie odkrywczego. Ważne jest to, że każdy ma swoje motywacje i założenia, które (w zależności od strony po której stoi) predestynują go do kolejnych kroków, mniej lub bardziej bliskich czytelnikowi.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony [recenzja]

 

Autorzy: Katarzyna Bernika Miszczuk, Marta Krajewska, Anna Szumacher, Jagna Rolska, Rafał Dębski, Martyna Raduchowska, Marcin Podlewski, Marcin Mortka

Wydawnictwo: Uroboros

Warszawa 2021


Temat interesujący. Zbiór rozczrowujący. Najbardziej powtarzalnością wątków wiodących (na osiem opowiadań sześć osnutych jest wokół historii babki/zielarski/szeptuchy/wiedźmy odczyniającej uroki). Co prawda rozłożone jest to na różne głosy, autorów, wątki, ale jednak skupiające się wokół maleńkiego wycinka słowańskich  wierzeń. Szkoda.

Katarzyna Miszczuk próbuje w tej materii wprowadzić pewien rodzaj suspensu, kreując swoją szeptuchę na pogromczynię porońca. Nie mogę odmówić temu opowiadaniu intrygującego kolorytu fabularnego, który poległ jednak w warstwie językowej, metaforycznej, warsztatowej przede wszystkim. 

Interesujące wydają się także "Dziewanna i księżyc" Anny Schumacher (choć ta lekkość, luzackość stylu jest często nieznośna) umieszczona w środowisku studentów archeologii przebywających na badaniach terenowych oraz "Jezioro cię kocha" Marty Krajewskiej, To drugie opowiadanie ma dobrze zarysowany nastrój i słowiański koloryt, nie jest jednak mocno warsztatowo. Ten zarzut odnosi się do wszystkich opowiadań, wyglądają one raczej na próby literackie, lub, co gorsza, na zlecone opowiadania, które musiały powstać, bo wpłynęła zaliczka. Tak to widzę.

Za to pomysł na zbiór naprawdę świetny, szkoda, że zabrakło talentów.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




niedziela, 17 października 2021

Iza Michalewicz - Ballady morderców. Kryminalny Wrocław [recenzja]

 

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021


Sześć rozdziałów, a każdy jak zstępowanie do kolejnego piekielnego kręgu. Zamiast Wergiliusza mamy Izę Michalewicz. By była jasność - to koniec porównań z Dantem, nic więcej ich nie łączy, może jeszcze poza złem.

Żyjąc w swojej wygodnej banieczce codziennie mijam ludzi wierząc w wypełniające ich dobro i serdeczność. Naiwniaczka. 

Autorka, reporterka śledcza skutecznie rozprawia się z moim frajerskim samoczopoczuciem. Michalewicz bierze na warsztat sześć historii, z których każda miała miejsce we Wrocławiu, całkiem zresztą niedawno.

Najpierw jest trup, dla przykładu ciężarnej w trzecim trymestrze, jest też historia Miss Polski. Później opis miejsca zbordni, relacje świadków, rodzin. Jest też zabójca/czyni: chora z miłości, zazdrosna lekarka, seryjny morderca, bestialski zabójca ukryty w ksiażkach pisarza. 

Niby zwykli ludzie, czasem szanowami, czasem niezauważani, czasem mający rodziny, dzieci, czasem samotni, zawsze zaś pozornie zwykli. Co czai się w człowieku? Nie chcę jednoznacznie mówić, że zło, bo to stygmatyzujące, ale jest i tak.

Iza Michalewicz krok po kroku dociera do prawdy, pyta śledczych prowadzących śledztwa, czyta tomy (czasem kilometry) akt, dociera do osób blisko związanych z ofiarami, szuka poszczególnych elementów śmiercionośnych układanek. Z reporterską dociekliwością sprawdza poziom śledztw (nie zawsze były prowadzone rzetelnie i z poszanowaniem procedur), przepytuje adwokatów, szuka współczesnych śladów skazanych, ale przede wszystkim szuka odpowiedzi na to najważniejsze pytanie: dlaczego?

Jak różne są motywacje, jednocześnie jak ograniczone jest pole widzenia/myślenia, gdy obraz zasnuwa wizja zbrodni. Skóra cierpnie na myśl, że to się zdarzyło naprawdę. Prześledzenie procesu decyzyjnego, poznanie stymulantów, zbliżenie się choć o krok do pobudek morderców jest procesem tyleż fascynującym co zatrważającym. Dlaczego? Wytłumaczeniem niech będzie dwojako pojmowana rola ciekawości, niektórzy z morderców mogą odbierać jako rodzaj nagrody i podziwu. 

I tak, autorka pobudza ciekawość, otwiera oczy na świat, a także pokazuje, że nic nie jest takim na jakie pozornie wygląda. Porzekadło mówi o beczce soli, którą trzeba zjeść z kimś, by go poznać. To chyba jednak za mało.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



środa, 6 października 2021

Louise Nealon - Snowflake [recenzja]

 

Przekład: Radosław Madejski

Wydawnictwo: Muza 

Warszawa 2021


Wchodzenie w dorosłość jest trudne. Dla każdego. Gdy dodamy to tego zderzenie światów sytuacja robi się po stokroć poważniejsza.

Deborah (imię po babci) rozpoczyna studia w Dublinie, oddalonym od wsi w której mieszka o godzinę drogi. Dzieciństwo spędzone pośród mlecznych krów, pastwisk i niecodziennej rodziny (chora psychicznie matka, jej o wiele lat młodszy kohabitant i wujek z przyczepy kempingowej przyjaźniący się z butelką whiskey) są dla dziewczyny jedyną znaną do tej pory rzeczywistością.

Nagły zwrot, jakim jest wkroczenie w szeregi braci studenckiej odmienia życie Debbie. Najlepiej podsumowuje ją na jednej z imprez Griffin, nowo poznany chłopak: "Jesteś taka nietutejsza". Cała prawda, która dla jednych jest urocza i zniewalająca, dla innych zaś jest wyrazem ciasnoty umysłowej, zaściankowości i ponurej, prowincjonalnej biedy.

Debbie z trudem szuka dla siebie miejsca pośród fancy, modnych, wyluzowanych i obytych młodych ludzi, dla których studia to tylko kolejny etap do odhaczenia, moment na mapie życia, który jest szczeblem na drabinie kariery. Wrażliwa i delikatna bohaterka przeżywa swoisty szok obyczajowy i kulturowy. Domowa rzeczywistość, jakże różna od świata uczelnianego nie zawsze jest dobrą podstawą do radzenia sobie w samodzielnym, dorosłym życiu.

Na szczęście, na swej drodze spotyka ludzi, którzy są swego rodzaju drogowskazem, pomocą i wsparciem w przedzieraniu się przez życiową dżunglę pełną prymusów, walczecznych frontmanów, którzy goniąc za wiatrem nie raz potrącają ludzi mijanych na drodze.

Debbie musi mierzyć się ze swoją naiwnością, łatwowiernością, często nietrafioną oceną zachować i motywacji. Chce być sobą, chce być kimś, ale na drodze wciąż stają kolejne przeszkody.

Czytając "Snowflake" wciąż czułam napięcie, pewien smutek i niepokój o to, co przyniesie kolejna strona. Dysfunkcyjna rodzina kształtuje Debbie. To nie jest ułatwienie. Niestety.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




niedziela, 3 października 2021

Jerzy Waldorff - Wielka gra. Rzecz o konkursach chopinowskich [recenzja]

 

 Wydawnictwo: Znak

    Kraków 2021


 Konkurs ruszył, a wraz z nim zaczynają się muzyczne emocje. Dziś  pierwszy dzień przesłuchań, zachyty (lub ganienie) nad melodią, fakturą, techniką, szybkością rąk, muzykalnością, płynnością prowadzenia frazy,  nasycenia dźwięku, osadzenia w klawiaturze, różnicowaniem narracji, brakiem (lub nadmiarem) póz, emfazy. Ach.

I, w związku z powyższym, bardzo, ale to bardzo się cieszę, że Znak postanowił wznowić wyjątkową, niepowtarzalną książkę Jerzego Waldorffa. Sam autor, człowiek legenda wciąż brzmi mi w uszach swym wyjątkowym, tubalnym, charakterystycznym głosem. Charyzmatyczny, pełen polotu i uroku czaruje swoją opowieścią, najpierw serwując krótką biografię Fryderyka Chopina, z później relacje z poszczególnych edycji konkursu.

Szczególnie interesująco jawi się pierwszy konkurs z 1927 roku, czasu gdy sama idea tworzyła się, nabierała formy i stylu. Dzięki patronatowi prezydenta Mościckiego sprawy nabrały barw. Początkowo w jury zasiadali tylko polscy sędziowie, panowało wówczas przekonanie, że należy standaryzować styl interpretacji do narodowego, polskiego, niby miarodajnego wobec całego świata.

Z czasem ten trend szczęśliwie uległ zmianie.

Pierwszy konkurs trwał tydzień, miał dwa etapy i... radzieckiego zwycięzcę, Lwa Oborina. Wówczas w sztuce nie było politycznych kompromisów, wygrał ten, który był najlepszy, bez zaglądania w paszport.

Jerzy Waldorff przysłuchiwał się wszystkim kolejnym edycjom festiwalowym. Przy czym tej pierwszej poprzez... radiodbiornik. Duży, zasilany akumulatorami typu superheterodyna zdobił podpoznański dwór rodziców Autora. 

Drugi konkurs to już międzynarodowe jury, a także, dla mnie niespodzianka, powieściopisarz Juliusz Kaden-Bandrowski oraz dwóch krtyków Stanisław Niewiadomski i Franciszek Brzeziński. Dlaczego? Według relacji Waldorffa miało za zapobiec "ocenom gry opartym jednostronnie na profesjonalnej rutynie". 

"Wielka gra" to cudowna opowieść o dawno minionym świecie, o społecznym budowaniu filharmonii, perypetiach jakie zmuszały władze do wynajmowania poszczególnych pomieszczeń różnym mniej lub bardziej szacownym instytucjom, by przetrwać i się utrzymać.

Niezwykłe opisy foyer, historie fundatorów, budowniczych, anegdoty dotyczące artystów, sytuacji (pies na widowni), reakcji publiczności są kopalnią serdecznych, pięknych, trącących już myszką dykteryjek, okraszonych nadzwyczajnym talentem gawędziarskim Waldorffa.

To wielka przyjemność móc znów wrócić do tej książki, pięknie wydanej, pięknie opowiedzianej, mówiącej o pięknie muzyki.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu: