czwartek, 24 września 2020

Linda Boström Knausgård - Witajcie w Ameryce [recenzja]

 


Przekład: Dominika Górecka

Wydawnictwo: Pauza
Warszawa 2020

Jakie to paskudne, że patrzę na autorkę przez pryzmat książek jej męża. 
Nie potrafię się uwolnić od wspomnień z poszczególnych tomów "Mojej walki", w których Karl Ove Knausgard szczegółowo rozlicza się z życia małżeńskiego, rodzicielskiego, nie pomijając problemów zdrowotnych Lindy. 
A przecież Linda Bostrom to sprawna i intrygująca pisarka.
Mimo całych jej zasług, smuga demaskatorskich, ekshibicjonistycznych wspomnień Knausgarda, kładzie cień na postrzeganie jej autonomicznych utworów.
I tak wygląda mój ogląd jej twórczości - zza krat "Mojej walki". Mozolnie i z uporem próbuję jednak wychynąć z więzienia skojarzeń.
Bohaterką "Witajcie w Ameryce" jest jedenastoletnia Ellen, która traci mowę po śmierci ojca.
Wychowywana w rodzinie z silnym damskim wzorcem  (matka - gwiazda scen teatralnych), jest wycofana i zamknięta. Boi się brata, żałuje matki, ale nie jest w stanie przemówić, mimo prób. 
Niespiesznie, stojąc z boku rodzinnego życia obserwuje toczący się świat, wyjścia na próby matki, wracający do "normalnego" trybu brat, który nawet próbuje mieć dziewczynę, a także niemoc szkoły, w której nikt nie ma pomysłu jak pomóc Ellen.
Właśnie pozycja dziewczynki, która jest obok, daje jej duży dystans. Mimo, iż czasem chce coś do matki napisać na kartce, w jakiś sposób pokazać, że tam w środku to wciąż ona, ta sama Ellen, to jednak jej kolejne próby pozostają bez rezultatów. Siła postanowienia o milczeniu jest zbyt duża.
Bohaterka czuje się częścią rodziny, jest do niej przywiązana, bez wątpienia kocha jej członków, ale rozpacz, brak, poczucie straty ojca jest ogromne.
Dodatkowo łączy się to z wyrzutami sumienia - dziewczynka modliła się o śmierć ojca. Teraz próbuje to uczucie oswoić, ale samotność i karanie się milczeniem spowalniają cały proces.
Kameralna, bardzo oszczędna narracja znakomicie buduje napięcie i utrzymuje czytelnika w niewygodnej pozycji podglądacza cudzych emocji i uczuć. 
Siedźmy zatem cicho, by nie zdradzić się, że jesteśmy chwilowo (podczas lektury) częścią toczącego się dramatu.

wtorek, 22 września 2020

Filip Zawada - Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek [recenzja]

 

Wydawnictwo: Znak

Kraków 2019


Właściciel mojej ulubionej księgarni na Żoliborzu mówi, że jestem jedyną osobą, która nie zachwyca się "Rozdeptaniem".

Nie twierdzę, że książka jest zła, o, wcale nie. Porusza czułą strunę, ale bez zachwytu. Zbudowanie fabuły wokół 10-letniego narratora, z całą jego dziecięcą naiwnością, ale i bezpośredniością jest efekciarskie, a przez to skuteczne. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.

Kpiarstwo w opowiadaniu świata przedstawionego jest trikiem starym jak świat, ale w zetknięciu z narracją dziecka doświadczającego traumy, ale opowiadającego w prosty, pamiętnikarski sposób, traci na sile. Przychodzą mi na myśl dziecięce wspomnienia wojenne, jak choćby Imre Kertesza, które poruszyły mną do głębi.

Opowieść dziecka to najmocniejsza emocja. Silniejsza, gdy prosta, gdy drwiąca, mniej dotkliwa.

Problem biduli, bękartów, porzuconych, niekochanych dzieci, które rosną w domach dziecka, bez szans na znalezienie nowej rodziny już sam w sobie jest tak przygnębiający i straszny zarazem, że ubranie historii w kostium chłopca, mówiącego co myśli w błyskotliwy sposób nie podbija efektu.

Wspaniale, że Autor zdecydował się na tę tematykę, każda reakcja, zwrócenie uwagi na niewygodny temat samotności dzieci z domów dziecka to wielka wartość. Niech tak zostanie.

"Franciszek jest dzieckiem nadpobudliwym, ale bardzo pojętnym. Zasób słów duży. Nie rozumie, że wyrazy wulgarne są nieprzyzwoite i nie przystoi ich mówić. Jego pismo jest coraz bardziej kształtne i odpowiednio utrzymuje je w liniaturze". - ten fragment oceny ucznia, jaki przygotowała na semestr nauczycielka w zwięzły sposób przybliża narratora. Jest on bardzo spostrzegawczy, potrafi celnie osądzić sytuację, ma wielką wyobraźnię, która zjednuje mu popularność wśród młodszych, ale przede wszystkim pozwala przetrwać trudy codzienności.

Wychowywany w domu dziecka prowadzonym przez siostry zakonne (nie bardzo kryjące się ze swoimi osobistymi demonami), trafnie ocenia rzeczywistość, a poprzez swoje bezpośrednie oceny wprowadza interlokutorów w niemałą konsternację.

Książka warta uwagi. Zdecydowanie. Tylko, że ja nie umiem się nią zachwycić.

piątek, 18 września 2020

Remigiusz Ryziński - Foucault w Warszawie [recenzja]

 

Wydawnictwo: Dowody Na Istnienie

Warszawa 2017

Zacznijmy od: "być może", "z pewnością widział", "być może był to kolejny powód", "z pewnością się na nią wybrał", następnie przejdźmy do: "niektórzy twierdzą", "mógł powiedzieć", "zapytałby", a finiszujmy z: "nie znała osobiście tego Foucault", "wszystko mogło wyglądać tak", "nie ma tam nic o Foucault". 
Z takich oto sformułowań utkana jest ta opowiastka, bo nie mogę się przełamać i nazwać jej reportażem. Za daleko od kanonicznego reportażu ten twór leży.
Jeśli Autor zdecydowałby się zachować swój oryginalny pomysł i przedstawiłby go we właściwej (czyli mocno okrojonej z nadmiaru słów formie), a nie rozwlekać go na ponad dwieście stron, wówczas łatwiej byłoby mi wybaczyć ten nieznośny, cwaniacki styl, jakim się posługuje.
Trochę odtwarza panoramę gejowskiej Warszawy, trochę szpera w historii, by odgrzebać ceny biletów teatralnych czy koszt przejazdu taksówką.
Czasem odwiedza kogoś z tamtych lat, kto mógł pamiętać środowisko, ówczesne trendy, konotacje, związki i rozwiązłości. Te spotkania są jedyną interesującą częścią książki, gdyż wyziera zza nich kawałek człowieka i jego historii.
Nie na tyle by ufać pisarstwu Autora, ale by ocalić opowieść w minimalnym choć zakresie.
Foucault jako punkt wyjścia do opowieści o warszawskim środowisku gejowskim też jest do przyjęcia, ale to nieznośne snucie spekulacji, dorabianie teorii jest zwyczajnie dokuczliwe dla czytelnika. Takiego jak ja, czyli czepiającego się i o dużych wymaganiach.
W obliczu braku dokumentów i świadectw poświadczających codzienność Michela Foucault w Warszawie posługiwanie się miejską legendą czy własną wyobraźnią jest jednym sposobem na zapełnienie wspomnianych wcześniej ponad dwustu stron.
Dużo ciekawiej wybrzmiałaby historia warszawskich homoseksualistów lat 50. i 60., gdyż ubranie ich w domniemania i bajdurzenia spłyca całą historię, degraduje ją w pamięci.
Przerost formy nad treścią,
niestety.

poniedziałek, 7 września 2020

Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - Gorsza siostra [recenzja]

 

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

Warszawa 2020

Nie wierzę w duety pisarskie. Nie. 

Jednak odstępstwem od mojej nieufności jest tandem Bednarek & Kaczanowska. Spójna wizja, bardzo porządne dialogi, fabuła na granicy realizmu, a do tego powtarzająca się w każdej książce nadzieja na to, że ludzie są dobrzy.

Tym razem piszą w ważnej sprawie. Poruszają temat nowotworów krwi, które mogą dotknąć każdego, od niemowlęcia po leciwego staruszka. Owinęły swoje bohaterki problemami zdrowotnymi i mocno zaginęły węzeł.

Ida, młoda matka, choruje na białaczkę. Niestety, przeszczep szpiku w gronie najbliższych jej osób jest niemożliwy, brak zgodności. Ula, matka chorej dziewczyny, stara się pomóc, robi dobrą minę do złej gry, zajmuje się maleńką wnuczką, ale w głębi duszy jest ciężko przestraszona i w zasadzie bez nadziei.

Łapiąc się wszystkiego prosi swego wuja, zakonnika z Tyńca o pomoc, choćby poprzez modlitwę. Iwo, rzeczony wuj, chcąc ratować Idę narusza tajemnicę spowiedzi i opowiada Urszuli długo skrywaną tajemnicę, jaką poznał od Wandy, swej rodzonej siostry podczas jej ostatniej w życiu spowiedzi.

Razem z opowieścią benedyktyna przenosimy się do przedwojennego Krakowa, poznajemy rodzinę i otoczenie ich przodków, dowiadujemy się jak przeżyli wojnę, początki siermiężnego, okrutnego komunizmu. Dochodzimy aż do współczesności, która ma być szansą na uratowanie Idy.

Urszula, poruszona rodzinną tajemnicą nie ma wiele czasu na jej przemyślenie, liczy się każda minuta, by pomóc umierającej córce.

"Gorsza siostra" to przewrotny tytuł, który nie wskazuje jednoznacznie, kto z rodzeństwa był w fatalniejszej sytuacji. Każda strona tej historii pokazuje, że bohaterowie są wielowymiarowymi, powodowani różnymi uczuciami i nie można ich jednoznaczenie klasyfikować jako zdecydowanie złych czy dobrych. Autorki dbają o to, by ich charaktery skrzyły się wieloma kolorami.

Ta historia pociesza, daje nadzieję, na chwilę odgania złe myśli, daje wytchnienie i oderwanie od codziennych trudów, mimo ciążącego nad całością strachu o życie i zdrowie.

Bardzo liczę też na wątek edukacyjny tej książki, mając nadzieję, że natchnie czytelniczki i czytelników do przystąpienia do banku dawców szpiku, ja już kilka lat czekam na wezwanie DKMSu, że będę mogła komuś pomóc i oddać szpik. 


Za egzemplarz książki dziękuję: