wtorek, 16 listopada 2021

John Lynch - Arka [recenzja]

 

Przekład: Piotr W. Cholewa

Wydawnictwo Ringier Axel Springer

Warszawa 2021


Wszystko w tej książce jest zaskakujące: od Autora po tematykę i kompozycję. 

John Lynch to amerykański przedsiębiorca o polskich korzeniach, który swoje życie zawodowe postanowił związać z krajem przodków. Trafił tu w latach 90., łatwo więc o skojarzenie z dzikim wchodem, wolną amerykanką czy innymi określeniami, łatwo opisującymi chaos i morze możliwości jakie objawiało się zaradnym i sprytnym. Początki kapitalizmu polskiego były podatnym gruntem dla firm i międzynarodowych kooperatyw, których wygłodzony i młody rynek czekał jak kania dżdżu.

Lynch stawia na dość łzawą i melodramatyczną (podszytą amerykańskim szablonem "from zero to hero") historię syna polskiego emigranta, dziecka tapicera, który wychowując się na Bronxie poznał kawał życia, zachował w sobie jednak ten rodzaj łagodności, który pozwala mu zrealizować dziecinne marzenie - uszycie gwiazdkowego prezentu dla matki, płaszcza o jakim kobiety tylko śniły (w czasach właściwych jego dzieciństwu). Idzie więc do starego krawca, Izaaka Sussmana, który nie tylko uczy chłopca rzemiosła, ale też staje się jego wieloletnim mentorem. Brzmi jak american dream, hm? 

W trakcie lektury nie mogłam zapomnieć, że Autor to biznesmem. Momentami czułam się jakbym zaglądała do teriminarza jego biznesowych spotkań: jednen rozdział dzieje się w San Jose, następującym po nim w Warszawie, później Nowy Jork, Bukareszt, Kraków, Portoryko. Mnogość miast, krajów, kontynentów nie tylko oszałamia czytelnika, nie dając mu radości z lektury (literatura jak geograficzna wyliczanka), ale też przytłacza liczbą wątków, postaci, zamętów biznesowych. 

Liczne retrospektywy zaburzają strukturę, poprzez rozwlekłe i natarczywe wspomnienia, które mają tłumaczyć postępowanie i drogę karier wybranych bohaterów są jak rozpisywanie CV, z uwzględnieniem rozkładania pawiego ogona. 

Z każdem strony przesiąka analityczny, biznesowy sposób myślenia Autora. To nie zarzut, to fakt. Pisząc książkę, niejako przerzuca na karty powieści własne doświadczenia, wiedzę, z ogromną skrupulatnością opisując działania zarówno prawne, jak i wewnątrzfirmowe, co, bez wątpienia, pokazuje jego biegłość w sprawach zawodowych, jednak przetransponowane na język powieści staje się dość nużące i zbyt specjalistyczne jak na ten rodzaj powieści.

Mimo to historia rodzinnej firmy odzieżowej TruCo jest nośna, spójna, a gdyby ją odkurzyć z zwielokrotnień i szczegółów niekoniecznych okazałoby się wnet, że to całkiem zgrabna opowieść.




Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:

niedziela, 14 listopada 2021

Zbigniew Rokita - Kajś [recenzja]


 Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2021


Wiele słów, wiele stron, wiele wywróceń oczu później doceniłam tę książkę. Tak naprawdę dopiero na samiuśkim końcu. 

Wydawało mi się, że Autor chce chwalić się rodzinnym drzewem genealogicznym i własną historią. Wciąż podtrzymuję, że mam w tej ocenie rację. Megalomańskie akcenty, nieznośne i niepotrzebne występują tu nie raz, jednak pomaga na nie wywracanie oczami, zaciskanie zębów i parcie ku kolenym akapitom, które oddalają od mniej udanych osobistych wycieczek. Nie będę rozwijać tego tematu, bo po co? Lepsza będzie zasłona milczenia, którą właśnie na ten wątek spuszczam z hukiem.

Warto zająć się jednak pamięcią o tych wszystkich, którzy przepadli w odmętach historii, których winą było urodzenie się pod tym, a nie innym niebem. Górny Śląsk, mała część wielkiego świata, która poniewierana przez polityczne, militarne, dyplomatyczne decyzje, wciąż, mniej lub bardziej dobitnie, rozliczana była z pojęcia tożsamości. Nazwiska raz niemieckie, później spolszczane, imiona traktowane w podobny sposób, polowanie na czarownice, czyli komunistyczna czystka sprawdzająca język wymalowany na domowej solniczce czy szpitalnym termometrze. Te mniej lub bardziej obrazowe przykłady trawią myśli i  nurtują do dziś.

Czy da się znaleźć klucz do śląskości, jak ją opisać? Jakie konstytutywne cechy jej nadać? Co ją kształtowało, co niszczyło, jak ją podbudować, jak ocalić? Autor szuka, rozpytuje zaangażowanych mieszkańców, jeździ tramwajem na dobowym bilecie i poznaje aglomerację w najlepszy z możliwych spoobów, z pozycji obserwatora, mocno jednak zaangażowanego. Szuka dokumentów, przepytuje naukowców, skleja fragmenty, dążąc do objaśnień, których sam bardzo potrzebuje, ale tutaj szybko wracam do zasłony milczenia, spuszczonej paręnaście linijek temu.

Śląska historia fascynuje, porusza żywotnością, energią, prężnością. Niejeden raz zaskakuje pojedynczymi historiami, które mocno wpasowują się w całość pogmatwanej, trudnej, czasem pokiereszowanej krainy. Wypędzenia, przymusowe emigracje, palenie książek, nakaz zmiany imion i nazwisk. Tragiczny wiek XX.

Trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, niechaj więc pogratuluję Autorowi kompleksowości opowieści. Stara się on pokazać jak najwięcej barw śląskiej krainy, stąd zarówno mowa o przedstawicielach kultury, osobach podtrzymujących śląską mowę, ale też rzecz o problemach demograficznych, ekonomicznych, ekologicznych (mocna rzecz o polskim Czarnobylu). Nie obawia się on pisać o frakcjonistach marzących o oddzieleniu od Polski, o polityce, która rozjeżdza władze placówek muzealnych, o kopalniach, hałdach, braku zrozumienia między poszczególnymi częściami regionu, wreszcie o pomyśle na niepodległość, tak niezwykłym, a, dzięki relacjom zawartym w książce, jakże uczciwym i skłaniajacym do poparcia.

Śląsk ma wiele twarzy, kipi od emocji. Ma swoje zasady, swoją dumę, swoje wartości. Ma też swoją historię, którą trzeba znać, by być bliżej, by zrozumieć.



David Diop - Bratnia dusza [recenzja]


 Przekład: Jacek Giszczak

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2021


Nie bardzo wiem jak czuje się człowiek po otrzymaniu siarczystego policzka, ale (traktując ten akt czysto symbolicznie) czuję się, jakbym właśnie dostała w pysk. Znienacka, przenikliwie i w pełni zasłużenie, za wszystkie te krzywdy jakie historia (której częścią, chcąc niechcąc jesteśmy) wyrządziła całym narodom i każdemu z osobna.

Uczepiłam się tego pyska, ale najpełniej oddaje on wachlarz uczuć jakie mną targają. Diop trzyma czytelnika za rzeczony pysk mocno i boleśnie. Gęba boli niemiłosiernie, a Autor, nie zważając na utyskiwania, dalej szarpie za twarz. Dobrał sobie do tego znakomity kostium historyczny, który daleko odsuwa go od podejrzeń o refleksje teraźniejszościowe. Mamy bowiem do czynienia z okopami Wielkiej Wojny, szerzej znanej jako I Wojna Światowa. Mocarstwa czynią ze swoich koloni mięso armatnie, stąd też nikogo nie dziwi na europejskim froncie widok Senegalczyków, walczących we francuskiej armii. Jakże egzotyczna, oniryczna i paradoksalna zarazem jest sytuacja w której młody, ledwie dwudziestoletni chłopak, który parę chwil wcześniej spędzał czas z rówieśnikami w rodzinnej wiosce gdzieś w zachodniej Afryce, teraz marznie w rozmokłych okopach Starego Kontynentu, strzelając do niebieskookich blondynów krzyczących szwabichą (zamierzona figura stylistyczna). 

Alfa Ndiaye, bo o nim mowa, ma jednak większy problem niż bycie ruchomym celem na igrzyskach międzymocarstwowych. Trawi go moralny ból, którego nie umie niczym nakryć, wyciszyć, uspokoić. Na polu walki zostaje raniony Madempa Diop, przyjaciel z wioski, którego obrażenia nie pozwalają na ewakuację, nie dają szans na przeżycie. Ranny błaga Alfa o dobicie, ten jednak nie jest w stanie pozbawić życia najbliższego sobie człowieka. Gdy pod koniec dnia Madempa umiera, do Alfy natychmiast przyczołgują się wyrzuty sumienia, które od tej pory będą predestynować jego wybory. Ta zmiana jest przepotężna, czyni zeń potwora, który, oglądany z różnych perspektyw, czasem nie występuje jako potwór. Formuje on w sobie potrzebę dokonywania makabrycznego ceremoniału, którym za pierwszym i drugim razem zyskuje w żołnierskich szeregach podziw i szacunek, za trzecim i następnymi, tylko strach i przerażenie. Alfa kolekcjonuje bowiem niemieckie dłonie, perfekcyjnie obcinane niezawodną maczetą. Nagle, z bohatera staje się on wcieleniem pożeracza dusz, rodzajem groźnego czarownika, którego pojawienie się w pobliżu budzi prawdziwy strach. U wszystkich, bez względu na stronę frontowej linii.

Czasem wydaje się jakby siedziała w nim afrykańska inkarnacja dybuka, czasem bliżej mu do zwykłego, podręcznikowego szaleństwa, innym zaś razem czuje się współczucie do człowieka, który zatracił się na nieludzkim polu walki. Każda z tych wersji jest boleśnie prawdziwa, każda równie straszna co poprzednia.  Im dalej kroczymy obok Alfy, tym trudniej nam dotrzymać mu kroku. Finał jest pewnym ukoronowaniem historii, mocnym akcentem, który nie da człowiekowi łatwo zapomnieć o opowieści bohatera, ale też jest wspaniałym przykładem nieoczywistego, otwartego, pozwalającego na polifonię objaśnień finiszem.

Autor (i tłumacz też) znakomicie operuje językiem, przenikliwie bezpretensjonalnym, pełnym ciszy, czasem niedomówień, które występują między poszczególnymi wyrazami. Znaczą one równie wiele co słowa, czasem ich ciężar przeważa i popycha fabułę ku mniej oczywistym rozwiązaniom. Praca z ciszą, tekst z półsłówkami, niedopowiedzeniami znakomicie podbija styl, który wybrzmiewa polem bitwy, chłodem okopów, samotnością i beznadzieją zrezygnowanych żołnierzy oraz szaleństwem tego, który musiał wybrać.

Znakomita książka. Niezwykły talent Autora. Niestety, nie da się zapomnieć "Bratniej duszy". 

niedziela, 7 listopada 2021

Witold Szabłowski - Rosja od kuchni. Jak zbudować imperium nożem, chochlą i widelcem [recnezja]

 

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021


"(...) gotowanie na Kremlu to była proza powtarzalności. Na każdy obiad przygotowywaliśmy  po piętnaście zakąsek: rybne, mięsne, warzywne. Robiliśmy faszerowaną polędwicę, galantyny z kurczaków i ryb. (...) Zakąski nie mogły się powtarzać częściej niż raz na tydzień". Tak było za czasów Gorbaczowa (który zresztą wciąż przebywał na diecie). Wcześniej, gdy imperium rządził Stalin prym wiodły śledzie. Za Romanowów było, co oczywiste, iście po cesarsku. Najmocniejszym akcentem książki było dla mnie wspomnienie akcji jaką w Brukseli zgotowali ukraińscy studenci kilka lat temu. Chcąc przypomnieć o Wielkim Głodzie, jaki Stalin zgotował ich przodkom urządzili sesję zdjęciową potraw jakie spożywali ich dziadkowie. Wspaniała zastawa, piękne stylizacje, a na tych wymuskanych talerzach: szyszki, patyki, zmarznięte kartofle, chwasty. Mocne. W Brukseli nawet kontrowersyjne.

I takie właśnie tematy porusza autor w swej "kulinarnej książce". Jedzenie jest punktem wyjścia do opowieści o dramatycznym wieku XX, przez który przewija się i Rasputin i Beria i Breżniew. Są też ich pracownicy, zespoły kucharzy, dawne przepisy (niedokładne, ale to przecież tylko punkt wyjścia do samodzielnych kompozycji proporcji i składników), czasem nawiązujące do menu występującego na stołach wyżej wymienionych.

Anegdoty, ciekawostki, a wszystko to podane przez rdzennych mieszkańców, tych, którzy notablom gotowali, tych, którzy przeżyli (oblężenie Leningradu, Wielki Głód ukraiński czy wybuch w Czarnobylu) poszczególne etapy mocnej rosyjsko - radzieckiej historii, a także tych, którzy pielegnują historyczną spuściznę narodu, a trafili na drogę Szabłowskiego.

Wolontariuszki przygotowujące jadłospisy dla likwidatorów skutków katastrofy elektrowni atomowej. Jak to brzmi? A jak to smakuje? Ano gruzińską zupą charczo i sałatką z kartofla i kokosa (!), zupą piwną i rukwią wodną ze szparagami. Aberracje gastronomiczne ułożone warstwami na jądrowej bombie, udekorowane plasterkami cytyny i napromieniowaniem.

Dzięki rozmówcom cała ta opowieść snuta jest jakby przy stole, niezobowiazujące, serdeczne rozmowy przy stole, wspomagane przez "wodę rozmowną" otwierają interlokutorów i nadają opowieściom smaku. Różnorodność, rozpiętość geograficzna tych rozmów i spotkań, podzielonych na 18 rodziałów (talerzy) także budzi podziw. Są historie afgańskie, krymskie, tatarskie, gruzińskie, są splątane losy, tragedie, ofiary polityczne i historyczne, a wszystko to złączone pełnym werwy, animuszu, gestykualcji, serdeczności sosem polifonicznym. 

Bo, nie od dziś wiadomo, że najciekawsze są rozmowy przy stole.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




środa, 3 listopada 2021

Douglas Stuart - Shuggie Bain [recenzja]

 

Przekład: Krzysztof Cieślik

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 2021


Na początku mego listu chcę skierować wielkie wyrazy uznania dla tłumacza, który podołał trudnej translatorskiej robocie. Mając na uwadze kolokwializmy, język potoczny, liczne pułapki zogniskowane wokół szkockich wybryków słownych, oddał lirykę nieliterackiego, niewykształconego biednego środowiska slumsów z okolic Glasgow. Ukłony dla Pana.

Tradycyjnie nie mogę też oprzeć się pokusie i znów zachwycę się Wydawnictwem Poznańskim - świetny dobór autorów. Aż zaraz sprawdzę kto jest redaktorem prowadzącym.

Przechodząc do meritum. Ta powieść szarpie duszę, wyciska łzy, naprzykrza się ciężarem gatunkowym, nie daje spokoju w trakcie lektury i po niej też, ale przyciaga, zniewala i trudno się od niej oderwać. Czytam, cierpię męki, ale nie ronię ni kropki, czule śledząc kolejną stronę. Jakby ta troskliwość o litery mogła w czymś ulżyć bohaterom, nieznośnie doświadczanym przez los.

Tytułowy bohater, Shuggie najmłodsze dziecko Agnes Bain to wrażliwy, niezwykle empatyczny chłopiec, który całe swoje dziecięce życie walczy o matkę, jej uwagę i jej życie. Agnes ma bowiem silną skłonność do nadużywania alkoholu, który skutecznie i zuchwale zajmuje każdą cząstkę jej codzienności. Początkowo próbuje ona ukrywać problemy, chować je za zasłoną dziennego pokoju, w skrytce za zlewem, gdzie trzyma najtańsze puszki piwa, z czasem ta pozorna nieśmiałość ulatuje, pogrążona przez głód alkoholowy i siłę uzależnienia. Najstarsza córka szybko odcina się od matki i młodszych braci, z nienawiścią i zapomnieniem wyprowadza się ze Szkocji, średni syn długo próbuje być częścią rodziny, przegrywa jednak ze słabościami i atakami matki, która w sytuacjach granicznych nie panuje kompletnie nad słowami i czynami.

Jedynym dzieckiem bezkrytycznie oddanym matce, kochającym ją całym jestestwem jest Shuggie. Grzeczny, ułożony, mówiący literackim językiem, ubrany w szkolny mundurek (ale kiedy ma chodzić do szkoły, skoro wciąż pilnuje, by matka nie zapiła się na śmierć?). Współczujemy mu od pierwszej chwili. Patrzy na upadek rodziny, staczającą się, pozbawioną hamulców matkę, odcięte, pokiereszowane rodzeństwo. Sam dla siebie również nie widzi ratunku, zwyczajnie, nie ma nań czasu, skupiony całą mocą na utrzymaniu domu i rodziny.

Poza tą tragiczną stroną uwikłania w alkoholizm matki, pojawiają się sygnały świadczące o braku akceptacji, nienawiści równieśniczej, braku zgody na inność, a także pedofilia, wykorzystywanie seksualne, korzyści za seksualne usługi różnych wymiarów. Dodatkowo wszystko to spowite jest w kostium historyczny trudnego dla Szkocji czasu transformacji, zamykania kopalń, realizacji planów żelanzney Margaret Thacher.

Tak bardzo współczuję chłopcu, tak bardzo nie wierzę, że historia skończy się dobrze, wiem do czego doprawdzi nałóg matki, ale mam obawy o jego życie i zdrowie. Zaniedbany edukacyjnie, wychowawczo, emocjonalnie jest narażony na wszelkie zło po stokroć silniej niż jednostki wyposażone w podstawowe zapasy związane z rodzinnym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. 

Autor z mocą i talentem wprowadził czytelnika do samego środka piekła dysfunkcyjnej rodziny. Jest miejsce na współczucie dla matki, tak fatalnie ugodzonej nałogiem. Widzimy jej walkę, jej upadki, jej miłość do dzieci, a chwilę później jej niechęć i odrzucenie, będące przykładem samoudręczania się, emocjonalnego okaleczania. Bardzo trudne emocje, pokazujące jak trudne jest życie z nałogowcem. Czasami wręcz niemożliwe.

Ta powieść cenna jest z wielu powodów: od ukazania codzienności lat 80. w zubożałych osiedlach na przedmieściach Glasgow, po tragiczną walkę z nałogiem, gorączkowe poszukiwanie uczucia i całkowicie obezwładniającą walkę dziecka o życie matki. 

wtorek, 2 listopada 2021

Łukasz Barys - Kości, które nosisz w kieszeni [recenzja]

 

Wydawnictwo: Cyranka

Warszawa 2021


Ach ta "Cyranka"! Zachwyca za każdym razem! Serce rośnie!

Do rzeczy. 

Przede wszystkim Pabianice nie będą zadowolone ze swojej obecności w tej książce: bieda, ciepła buła z budki podawana przez rękę o paznokciach upstrzonych resztkami lakieru, architektoniczne piekło szyldów, doklejanych bud i historia miejska ukrywana pod pastelowymi kolorami współczesności paskudniejszej niż określające ją pastele. Gdzieś w cmentarnych odmętach czają się duchy dawnej (w sensie przedwojennej) elity, fabrykantów (w sensie Niemców) z gestem i umiłowaniem zasad, gdzieś majaczy wspomnienie wielkości miasta (w sensie sensu, którego dziś kompletnie brak). Bowiem Pabianice czasów "Kości" to marazm, bieda, samotność i brak przyszłości. No, chyba, że kariera w Biedronce.

Wie o tym nastoletnia bohaterka, obarczona pogubioną matką, dwójką małego rodzeństwa i umierającą babką, chłonie ona świat żałując, że nie może sobie na niego pozwolić. Biedronkowa pensja matki, jej zapalczywe i beznadziejne poszukiwanie miłości, a przez to brak miejsca na uczucia dla dzieci naznaczają naszą bohaterkę mocno i dosadnie. Mogąca pozwolić sobie jedynie na fotel, co tam fotel, zydelek raczej!, obserwatorki świata lokalnego żyje wyobrażeniami i marzeniami. Przyjaźni się więc ze zmarłymi fabrykanckimi córkami, całuje zimne pomniki w dawnej części cmentarza, a także zakochuje się we wspomnieniu nastoletniego samobójcy. Jakże dla niej niezrozumiałego w tragicznym geście (onegdaj zapowiadający się znakomicie syn lokalnego chirurga). Tak marni (w porównaniu z powyższymi ideałami) wydają się jej kolejni zastępczy ojcowie, jakich pracowicie wynajduje samotna i zdesperowana matka: gnuśni, niepracujacy, pijący, stają się chwilowym elementem pabianickiego, domowego miru. Zawsze do czasu.

Autor bawiąc się językiem, znaczeniami, historią tworzy opowieść na poły baśniową, a nawet czasem też kanonicznie bajkową (dzięki obecności psa Filipa), zawsze zaś będącą na granicy twardej realności i soft niedopowiedzeń, niedoróbek. Niedoróbkowa jest rodzinna nagrobna płyta z plastikowej dziecinnej waniecki, niedoróbkowa jest cała osamotniona, biedna rodzina, wreszcie cmentarzysko kości, które dzieje się na podwórku. 

Magia brudnej, biednej codzienności, ukryta za pabianicką tablicą kierunkową.