niedziela, 19 maja 2024

Tatiana Țîbuleac - Szklany ogród [recenzja]

 

Przekład: Kazimierz Jurczak

Wydawnictwo: Noir Sur Blanc, Książkowe Klimaty

Wrocław 2023


Gdy po raz pierwszy spotkałam się z twórczością Autorki ("Lato, gdy mama miała zielone oczy") byłam i zachwycona i urzeczona, zarówno językiem, emocjami i sugestywnością poruszanych zagadnień. Tamta książka nie dawała o sobie zapomnieć, długo jeszcze pozostawiała w pamięci powidok normandzkich plaż latem. Bardzo jestem wdzięczna za tamte chwile. Niezwykłe.

Stąd też brak wątpliwości w sięgnięciu po kolejną przetłumaczoną na polski książkę Tatiany Tibuleac. Mając w pamięci poprzednie doświadczenie czytelnicze obiecywałam sobie dużo. Oczekiwania to chyba najgorsze co może się przydarzyć w czytelniczej przygodzie - lokują nastrój i chęć do powtórzenia doznań. A figę! Nie tym razem. 

Choć przyciężkawy, dojmujący styl Autorki rozgaszcza się na kartach powieści i tym razem, nie ma jednak oczekiwanej ulotności, tajemnicy, niedopowiedzeń, które nadawały smak tamtej książce. A to odbiera smak opowieści. 

Nie, nie twierdzę, że ta powieść jest zła. Nie jest. Nie ma w sobie jednak tych przelotności i półsłówek, które dawały czytelnikom poczucie i wzniosłości i wrażenie brania udziału w intymnej, niezwykłej opowieści. 

Tutaj ciężar historii jako takiej (republiki radzieckie, schyłek ZSRR, pieriestrojka), niesie ze sobą ciężar ludzkich losów, pełnych znoju i braku możliwości. Bo bohaterek jest tu wiele: od wspomnianej historii radzieckiej, po najnowsze dzieje Rumunii, aż po opowieść Łastoczki, dziewczynki, która zostaje wykupiona z małego domu sierot. Trafia do Tamary Pawłownej, która daleka jest od altruistycznych kroków. Potrzebowała ona po prostu pomocy w ciężkiej fizycznej harówce, a cierpliwa i pracowita dziewczynka, polecana przez opiekunki miała być rozwiązaniem problemów.

Kobieta utrzymuje się ze zbierania i sprzedawania butelek. Jest surowa, zimna i nieprzyjemna. Dziewczynę traktuje przedmiotowo i zadaniowo. Z czasem Łastoczka zaczyna rozumieć swoją pozycję i rolę. Musi jednak nauczyć się walczyć i zaznaczać swoją obecność, myśleć o tożsamości i potrzebach. Czy jest jeszcze dzieckiem rumuńskim wykupionym z sierocińca, czy może już radziecką, posługującą się językiem rosyjskim kiszyniowianką? Jak przekonać opiekunkę do zezwolenia na naukę rodzimego języka? Jak poradzić sobie na podwórku pośród innych dzieci? 

Dylematy związane z tożsamością, obserwacjami życia, relacją z adopcyjną matką, jej znajomymi, a także troska o przyszłość widziana zarówno z perspektywy dziecka, jak i z przyszłości - gdyż czasem głos zabiera także dorosła Łastoczka są solą tej historii.


Włodzimierz Kalicki, Monika Kuhnke - Sztuka zagrabiona. Uprowadzenie Madonny [recenzja]

 

Wydawnictwo Agora

Warszawa 2014


Zaskakująco interesująca książka! Ni to reportaż, ni to abstrakt na temat poszczególnych dzieł. Formuła ma tutaj drugorzędne znaczenie, ponieważ sposób prowadzenia narracji i skondensowanie wiedzy, a także przetworzenie jej w zgrabną literacką pigułkę jest najmocniejszą stroną tego tomu.

Dziennikarz śledczy, zaangażowany - Włodzimierz Kalicki i historyczka sztuki, specjalizująca się w zaginionych dziełach - Monika Kuhnke połączyli siły, by napisać tę niezwykłą książkę, która poruszy zarówno człowieka zainteresowanego sztuką, jak i tego oddalonego od tematu, którego do lektury przywiedzie kryminalna, bądź co bądź, atmosfera i sytuacja historyczna omawianych dzieł.

Za każdym razem jest fragment o twórcy danego dzieła. Historia jego powstania. Losy jakich dzieła były udziałowcami przez kolejne stulecia, a także wojenne losy, ewentualna walka o jego odzyskanie. Te kulisy  zmagań dotyczących prób odbierania niemal za każdym razem są fascynujące! Czasem to dzieło przypadku, innym razem ślepy los, a już historia z enerdowskim serialem jest w mojej czołówce.

Niestety, nie zawsze ta walka kończy się sukcesem. Zawirowania prawne, potyczki dyplomatyczne, sposoby na znalezienie dróg, czasem bardzo krętych - ach, momentami czyta się jak suspensowe opowieści!

Sprawny, język, dokumentacja fotograficzna i pasjonująca historia są gwarantami czytelniczej przyjemności. Bardzo polecam.


niedziela, 12 maja 2024

Agnieszka Jelonek - West Farragut Avenue [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2024


Cyranko! Piękna okładka! 

To tyle dobrych wieści. 

Z treścią gorzej.

Agnieszka Jelonek rozbłysła klaustrofobiczno-lękową opowieścią "Koniec świata, umyj okna", później zaś rozczarowała znużoną armią niewykorzystanych słów w "Trzeba być cicho", a teraz powraca na tarczy. Dlaczego? Ponieważ "West Farragut Avenue" to potwierdzenie spadającej formy pisarskiej Autorki. 

Miała być książka o pamięci, według Autorki przeobraziła się ona w love story, a według mnie podróż do uczuciowej przeszłości w marastycznym wydaniu.

Rozumiem zamysł i szanuję styl Autorki, zdaję sobie sprawę z wybranej przez Nią estetyki konwencji, jednak to co udało się za pierwszym razem, za trzeciem już nie smakuje. Dlaczego? Bo nie oferuje Ona nic nowego: zgrany repertuar apatycznych, melancholijnych wspomnień i dojmujących tęsknot za dawną miłością. Wszystko to utopione w sosie ze zwątpienia, smutku, beznadziei. Wszystkie te uczucia, rzecz jasna, towarzyszą żałobie, której udziałowczynią jest bohaterka opowieści. Jednak poza nimi nie ma nic innego. I pewnie dlatego czuję, że to ciąg dalszy poprzednich książek, kolejny ich rozdział, nie wnoszący nic nowego, twórczego, wartego uwagi i dyskusji. Zmieniają się postaci, ale to w zasadzie jedyna zmiana, która nie uatrakcyjnia stylu i opowieści. 

Ewolucja twórczości, a może nawet nie ona, a pewien rodzaj kroku naprzód, progresu są konieczne, by mówić o pisarstwie. Tutaj ich nie ma. Jest za to ciągłe drążenie skały w tym samym (co w poprzednich książkach) zakresie. Stąd wrażenie ciągłości, bierności, jednostajności. Nuda po prostu. Niewarta uwagi.

Treść: narratorka tej powieści powraca do USA po ponad 20 latach od pierwszych, studenckich wakacyjnych wypraw typu W&T, w których towarzyszył jej młodzieńczy ukochany - Drobny. Ich wspólne podróżowanie po Stanach, emocje, przygody, uczucia trawią umysł bohaterki nawet po latach. Powrót ma za zadanie usystematyzowanie wspomnień, pewnie też pogodzenie i zamknięcie trudnych, traumatycznych i bolesnych kart przeszłości.

sobota, 11 maja 2024

John Cheever - Wizja świata [recenzja]

 

Przekład: Krzysztof Majer

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2023


Uczta! Najbardziej dla miłośników groteski, bo pięknie nią Autor operuje! Jaka swoboda, jaki dystans, a jednocześnie umiejętne i wyważone korzystanie ze środków wyrazu - bez  przesady i ekwilibrystyki. Racjonalny i roztropny, a jednak z posmakiem drwiny. Smakowity literacki kąsek!

I ruszam od razu do moich ulubionych opowiadań: "Olbrzymie radio" - o tym jak prezent od męża (nowe, wyjątkowych gabarytów odbiornik radiowy) potrafi zmienić życie całej rodziny. Jim i Irene - przedstawiciele klasy średniej, mieszkańcy przedmieść, których satysfakcjonuje wyrabianie średniej ze statystyk uczelnianych biuletynów konsternują się nagle wiedzą jaką uzyskują z radia. Satyra na drobnomieszczaństwo i kołtunerię, pozory i fasadowość. Dosadna, lekka, a przy tym pozbawiona efekciarstwa opowieść o ułudnej codzienności z amerykańskich przedmieść.

Kolejna historia jest bardziej niepokojąca. To "Sezon rozwodowy" - rzecz o tym jak w spokojne małżeńskie życie wkracza ten trzeci: jest metodyczny, wytrwały, zaangażowany, a moim zdaniem i tragiczny, godny współczucia i groźny. O tym jak fascynacja i zadłużenie potrafią zmienić ludzi, pozbawiając ich trzeźwego oglądu, racjonalizmu i szacunku wobec innych.

"Żegnaj bracie" - mocna opowieść o relacjach rodzinnych, gdzie dorosłe rodzeństwo spotyka się z matką w ich letnim domu. Przyjazd najmłodszego dziecka, od zawsze bardzo osobnego i odstającego od reszty komplikuje zachowania, nastroje i relacje. Tu pojawia się wątek polski (a jakże - pod postacią kucharki i gospodyni zatrudnionej na sezon), a atmosfera gęstnieje i nabiera emocji z każdą kolejną kartką! 

"Ten o piątej czterdzieści osiem" to swoista przypowieść o ułudzie o obłudzie. Rzecz o tym, że każde wypowiedziane słowo, każdy zły uczynek będzie mieć kiedyś swoje konsekwencje. Znakomicie zarysowana postać kobieca, która swym cichym tragizmem osiąga wielką moc i siłę jest znakomitą składową tego kapitalanego, trzymającego w napięciu opowiadania.

W zasadzie mogę zachwycać się każdym kolejnym i wcześniejszym utworem zawartym w zbiorze. Każde jest wyjątkowe, odrębne, mocne, z dobrze zarysowanymi postaciami, które świetnie realizują swą rolę zarówno w warstwie psychologii postaci, jak i w dialogowej. 

Autor stworzył błyskotliwe, wyraziste, emanujące bogactwem formy i treści opowiadania, które wnikliwie  przedstawiają ludzką kondycję.

Dominika Buczek - Całe piękno świata [recenzja]


Wydawnictwo Literackie

Kraków 2022

Byłam bardzo ciekawa tej książki. Jeszcze przed lekturą wracałam pamięcią do historii przesiedleńczych opowiedzianych przez inne Autorki: Grzebałkowskiej, Szatrawski czy Kuszyk. 

Sam temat jest tak nośny, tak mocny i wciąż ważny w kategorii uświadamiania i przybliżania ludziom historii Ziem Odzyskanych i ich mieszkańców. Mimo wszystkich słów, które padną za chwil kilka i tak dobrze, że ta książka powstała. 

Ale do rzeczy. Autorka przedstawia historię małżeństwa, które chwilę po zakończeniu II wojny światowej postanawia przenieść się z Podhala na południowy zachód - w okolice Kłodzka. Obarczeni wojenny bagażem doświadczeń upatrują w przeprowadzce szans na zbudowanie życia od nowa. Dorka i Stach, bo o nich mowa są (przynajmniej tak się zdaje, bo warstwa dialogowa tej książki jest skromna) niedopasowanym, dziwnym małżeństwem - on przebojowy, przystojny, dusza towarzystwa, ona cicha, milcząca, ot, szara mysz. 

Dom, który otrzymują należy do Evy i Petera, małżeństwa z małymi dziećmi, ludzi, którzy nie mają zamiaru opuścić swojej wsi, gdzie rodzili się i umierali przez pokolenia ich bliscy. Tu mają groby, tu zbudowali dom, tu chcą pozostać. Nagle, postawieni w sytuacji dzielenia własnego dobytku z obcymi, do niedawna jeszcze podludźmi, muszą mierzyć się ze wspólną codziennością.

Wraz z lekturą poznajemy zwyczaje, historię i tajemnice kolejnych bohaterów. Niestety, ze względu na braki kompetencyjne, a może przez lukę w koncepcie, albo jeszcze co innego, wszystkie postaci powieści są takie same: identycznie milczą (jakby był to jedyny literacko wartościowy sposób na przeżywanie traum), nic nie mówią, obserwują, z rzadka rzucając słowo. Opowieść utkana z wielości wątków osobowych zatopiła potencjał tej książki. Dlaczego? Bo postaci są z metra cięte: choć mają autonomiczne, dość tendencyjne atrybuty (Stach - wygląd, Dorka - smutek, Eva -posągowość ubraną w gruby blond warkocz) to jednak nie ma nic więcej, nie ma w nich wyodrębnionych i wiarygodnych charakterów. Są jak papierowe postaci ubrane w cechy, które przyszły na myśl Autorce i które pewnie dobrze miały tu wyglądać. Nie ma pogłębienia charakterologicznego, nie ma pomysłu na pokazanie interakcji, intencji. Nie. 

Warstwa psychologiczna tej powieści nie istnieje. Obyczajowa też nie - chwilami zarysowywana przez 3-osobowego narratora, który czasem zakrada się do myśli kolejnych bohaterów, by wykładać je w niby zabawny sposób odniesieniami do literatury (choćby nieznośne nawiązania do tuwimowej "Lokomotywy", to miało być zabawne?). 

Zabrakło talentu i umiejętności. Opowieść wojenna bez pogłębienia postaci jest tylko kolażem wspomnień. Wydumanych.

piątek, 3 maja 2024

Mercè Rodoreda - Rozbite lustro [recenzja]

 

Przekład: Anna Sawicka

Wydawnictwo Marginesy

Warszawa 2024


Bardzo staranna, intrygująca, a jak się później (po lekturze) okaże, także bogata w symbolikę okładka. Prawdziwie przyciąga wzrok. Brawa dla Katarzyny Borkowskiej!

Książka wywołała u mnie niecodzienne uczucia: początkowo wciągała, by później odpychać, chwilę później znów przyciąganie, następny moment - zrażanie. I tak w kółko. Ta amplituda nastrojów znalazła swoje uzasadnienie dopiero w odautorskim posłowiu. Okazało się bowiem, że Autorka w trakcie pracy nad książką poczuła zagubienie. Utknęła w plątaninie postaci, w ich zależnościach, zmęczona przestała mieć kontakt ze stworzonymi przez siebie charakterami. To bardzo mocno czuć w trakcie lektury: początkowo dopracowane charakterologicznie, skrzętnie opisywane i traktowane blisko, z czasem uciekają, dowiadujemy się o nich ze strzępków informacji, nagle, bez powodu, przestają mieć wpływ na fabułę, są traktowane jako przykra konieczność. Nie wiedziałam skąd u mnie ta niechęć do lektury, ale skoro sama Autorka czuła wrogość do własnej historii, cóż dopiero ten kto mierzy się z lekturą!

Niezwykłe to doświadczenie, które tym widoczniejsze jest, że każda następna postać pojawiająca się w toku historii jest coraz to mniej do niej przystająca: odbiega od początkowego nastroju, sposobu prowadzenia narracji i dialogów, postaci pojawiają się jak statyści w sztuce - konieczni (lub nie) do wytłumaczenia czy zaproponowania pojawiających się rozwiązań, co w efekcie tworzy niedostępną, nudą i stopniowo upadającą historię, która początkowo miała potencjał. Dlaczego? Ponieważ mówiła o miłości, awansie społecznym, intrygach, poszukiwaniu szczęścia - zwykłym życiu, które aspiruje i ubrane w kostium historyczny, a także wspomnianą wcześniej nobilitację do klasy średniej, stawać się mogła wciągającą rodzinną sagą. Na pewno nie na miarę Marqueza (bo Manna Buddenbrooków, aż niestosownie stawiać w skojarzeniu z tym wytworem), ale orbitującego w kolumbijskich skojarzeniach. 

Dobre było katalońskie skojarzenie i zagnieżdżenie powieści, dobra (przynajmniej na początku) postać Teresy, ale to za mało, początek nie jest wystarczający do utrzymania uwagi. To ledwie zawiązanie akcji, która w każdej kolejnej części traci na mocy i znaczeniu.

Cała ta historia opowiada o kilku pokoleniach bogatych katalońskich mieszczan, traktowanych jak szlachta, a także o pojedynczych osobach reprezentujących ich służbę. O córce sprzedawczyni ryb, która wiąże się z dyplomatą, zyskuje i towarzysko i finansowo, a także o jej potomkach, kochankach i bliskich. 

Miał ten zalążek historii pretensje do bycia historią, zostały pretensje.