środa, 30 marca 2016

Grzegorz Kalinowski - Śmierć frajerom [recenzja]

Wydawnictwo Muza
Warszawa 2015

Rok 1914. Warszawa. Dziesięcioletni Heniek Wcisło, rezolutny dziesięciolatek z robotniczej rodziny, z ciekawością obserwuje zmieniającą się rzeczywistość. Podpatruje ojca ślusarza, który od lat zaangażowany jest w konspirację. Matka wciąż obawia się, że chłopak wpadnie w złe towarzystwo i marnie skończy.
Rzeczywiście, od nauki w szkole kolejarskiej chłopiec woli czytać na kolanie kolejne powieści pożyczane od znajomego inżyniera, a także włóczyć się po warszawskiej Woli, poznając coraz to nowe szemrane typy.
Heniek dorasta, burzliwy charakter bierze górę nad płonnymi marzeniami matki, staje się on najprawdziwszym warszawskim cwaniakiem, do tego dość elitarnym, ponieważ zostaje kasiarzem. Obraca się w legendarnych kręgach, niechaj wspomnę tylko słynnego Szpicbródkę. Wokół siebie gromadzi wiele barwnych postaci, sam wiodąc pośród nich prym.
Kalinowski bardzo starał się zachować pewną dozę prawdopodobieństwa swej historii, stąd jego bohaterowie posługują się warszawską gwarą. Bardzo to chwalebne, choćby ze względów poznawczych. 
Ponadto ze wszystkich stron daje o sobie znać historyczne wykształcenie autora. Bardzo szczegółowo i pieczołowicie oddana topografia miasta, wizja przemian zachodzących w zmieniającym się, powiększającym wciąż mieście, a także wszelkie metamorfozy i modyfikacje, jakie Paryż Północy przechodził na skutek działań Wielkiej Wojny.
Kalinowski bardzo wiele wziął sobie na głowę: środowisko łotrzyków warszawskich, nadzieje i niepokoje mieszkańców stolicy (zarówno tych najuboższych robotników, jak i wykształconych, posażnych inteligentów). Dodatkowo zajął się romansami, stroną kryminalną ówczesnego świata (i półświatka), a także tłumaczeniem dzisiejszemu czytelnikowi realiów ówczesnej Warszawy, jej kolorytu, ducha, nastroju.
Jest to po trosze książka dydaktyczna, po trosze sentymentalna, a do tego naszpikowana treścią, wartką fabułą i działaniem. Wszak główny jej bohater to spryciarz i lawirant pierwszej wody.
Pewną słabością są dla mnie dialogi, niekiedy dość oporne i grubo ciosane, jednak pośród tylu przymiotów książki, musiała znaleźć się tam również jakaś słaba jej strona.
Opis miejsc, ludzi, historii (warto nadmienić, że autor włącza w opowieść postaci historyczne) jest tak skrupulatny, dokładny i pieczołowity, że aż wzbudza szacunek i uznanie.
Ta książka to kawał ciężkiej, solidnej pracy, duży popis wyobraźni autora. Wnikliwy przyczynek do biografii stolicy czasów międzywojnia. Ciekawa pozycja, nie tylko dla miłośników epoki. Wręcz przeciwnie -  myślę, że jej lektura spowoduje, że tych miłośników przybędzie.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




wtorek, 22 marca 2016

Karin Slaughter - Niewidzialny [recenzja]

Tłumaczenie: Katarzyna Bieńkowska
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2016

Początek jest naprawdę mocny. I bardzo wciągający. Mnie zaabsorbował do tego stopnia, że zamiast wysiąść na swoim przystanku tramwajowym dojechałam do samej pętli.
Później było, niestety, tempo i napięcie ulegały stopniowemu zatraceniu, mimo to doceniam ten niezwykle nasycony akcją, przestrachem i emocjami początek.
Autorka sięgnęła po bardzo stary (ale wciąż niezastąpiony) sposób na utrzymanie uwagi czytelnika. Najpierw zrzuciła nań bombę, później stopniowo, za pomocą retrospektyw i prezentacji wydarzeń wcześniejszych, odsłaniała kulisy i tajemnice, które doprowadziły do owej sensacji.
Georgia. W mieście Macon agent GBI (coś na kształt FBI, tyle tylko, że w stanowej odsłonie), Will Trent pracuje pod przykrywką jako złota rączka w miejscowym szpitalu. Ma on za zadnie znaleźć dojście do tzw. Wielkiego Białasa, szefa narkotykowego gangu, który bezwzględnie pozbywa się każdego, kto stanie na jego drodze.
Trent ryzykuje życie, by rozszyfrować siatkę handlarzy. Przy okazji wpada w sam wir wydarzeń powiązanych ściśle z postrzeleniem policjanta. Pozostaje w ukryciu, jednocześnie próbując rozwikłać zagadkę napadu na policjanta.
Książka obfituje w wiele zwrotów akcji, dużo w niej brutalności, ale też obserwacji amerykańskiego społeczeństwa, coraz bardziej pozbawionego skrupułów, pomysłów na życie.
Tonący w konsumpcyjnym stylu życia, rozświetlający je ekranami coraz większych telewizorów, zajmują się sprawianiem sobie kolejnych przyjemności. 
Slaughter zna się na swoim fachu. Umiejętnie dawkuje napięcie, powoli odkrywa przed czytelnikiem karty, sukcesywnie przedstawia wątki, bohaterów, ich motywacje i stymulanty, co uatrakcyjnia powieść i faktycznie zatrzymuje przy lekturze.
Sam główny bohater (jest to siódma powieść o nim, dla mnie pierwsza) nie jest szczególnie wyjątkowy, nie jest nawet zbyt ciekawy, jednak może jego zwyczajność i brak super mocy czyni postać bardziej wiarygodną.
Całkiem przyzwoity thriller, który dobrze realizuje założenia swego gatunku: jest szybko, bezwzględnie, tajemniczo i brutalnie, do tego wartka akcja i recepta na udane popołudnie z książką gotowa.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:







poniedziałek, 21 marca 2016

Kuba Wojtaszczyk - Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć [recenzja]

Wydawnictwo Akurat
Warszawa 2016

Nie traktuję tej książki poważnie. Myślę o niej w kategoriach żartu literackiego, mniej eksperymentu, bardziej zabawy słowem, absurdem, ideą.
Bohaterowie prezentują bardzo różne typy charakterologiczne, emocjonalne, światopoglądowe. Obok hipsterów, gejów, bufonów z arystokratycznymi pretensjami, po biedujące doktorantki i bezrobotnych absolwentów kierunków artystycznych (choć nie tylko tych).
Szaleństwo czasów w których przyszło im żyć miesza się z szaleństwem ukrytym w głowach (najbardziej jaskrawe są rojenia Witolda, który prócz wyimaginowanej służącej bierze też za swoich rodziców Dianę i Karola Windsorów). 
W Poznaniu, w którym rzecz się dzieje, pełno jest ludzi pikietujących, protestujących, żądnych zmian i polepszenia bytu. Znamienna jest rozmowa jednej z bohaterek, Weroniki, z utalentowaną koleżanką, która mimo fantastycznych wyników, publikacji, prac, świetnych zajęć ze studentami, stwierdza ze smutkiem, że nie udało jej się jednak pozyskać etatu. Główne założenie wciąż nie zostało wcielone w życie.
Ten nieszczęsny etat staje się celem tyleż wymarzonym, co nieosiągalnym. Umowy śmieciowe, kiepskie stawki godzinowe, brak ubezpieczeń, niejasna sytuacja emerytalna, są ponurym tłem dla fabuły. Do tego rozczarowania i kiepskie radzenie sobie z szarą codziennością (artysta Evan, który miast tworzyć oszałamiające rzeźby, układa tanie wiązanki w kwiaciarni swego chłopaka, Adama). Kolejny typ prezentuje wspomniana wcześniej Weronika, doktorantka na polonistyce, której żmudne poszukiwania biblioteczne oraz różne inne szykany, mające doprowadzić ją (córkę farmaceutów) do upragnionego tytułu (jak mawiają JUŻ dumni rodzice - pierwszy doktor w rodzinie), rozbijają się o nieobecność promotorki, a także ignorowanie i lekceważenie jej poczynań na polu naukowym.
Najciekawszą postacią jest jednak lord Witold i jego szalony umysł. Ach, nic tak nie działa na czytelnika jak barwne rojenia i kompletny bzik, im bardziej jaskrawy, tym łatwiejszy do przyjęcia. Wizje Witolda, jego wielkopańskie maniery i jaśniepańskie podejście do codzienności, są idealnym kontrastem dla podłych, chamskich czasów, które tak dumnie i skwapliwie rozgościły się w teraźniejszości.
Jego skłonność do podróżowania dorożką, odbywania pojedynków, pikników na łonie natury, czy też honorowych (w zamyśle rycerskich, dżentelmeńskich i wytwornych) zachowań jest aż nazbyt jaskrawa na tle szarej poznańskiej atmosfery Rynku Jeżyckiego.
Gdy czara goryczy się przelewa, przychodzi czas na bunt. A wszystko to po odkryciu w jednej w kamienic pomordowanych chomików, ułożonych w odpowiednich gabarytowo trumienkach, co szybko uznane zostaje za wyraz artystycznej niezgody na rzeczywistość jednego z bezrobotnych absolwentów Uniwersytetu Artystycznego. Zgorzkniali humaniści wykorzystują sytuację, by doprowadzić nie tyle do konsultacji, co do burzy społecznej, mającej na celu pokazanie ich niewesołej sytuacji. Zaczyna się walka z bronią w ręku (co kto złapie - najczęściej kamień brukowy, tym walczy - i tu następuje znów smutna konstatacja: jakie czasy, taka broń). 
Autor szczodrze podlewa tę swoją opowieść kpiną, drwiną, karykaturą codzienności. Bardzo to przenikliwe i trafne. Z tej zupełnie zwariowanej treści wynurzają się bardzo trzeźwe i rzeczowe obrazy dnia dzisiejszego. Nie wypada to dobrze, oj nie.
Śmiech, drwina i cynizm, rzucają tylko mocniejsze światło na kulejącą, mocno ułomną współczesność, tutaj widać jej wszystkie bruzdy i niedoskonałości. Przykry widok.
Wojtaszczyk lubuje się w grotesce. Hojnie nią operuje, nie potykając się zbytnio. 
Kiedy zdarza się przemoc... jest odświeżająca i ciekawa poznawczo. Wciąż jednak nie myślę o niej poważnie, ot hipsterska wersja współczesności. 



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





niedziela, 20 marca 2016

Judith Katzir - Matisse ma słońce w brzuchu [recenzja]

Przełożył: Michała Sobelman
Wydawnictwo EMG
Kraków 2007

Cóż za szmira. Wprost paraliżująca banalnością, przewidywalnością, a nade wszystko wołającym o pomstę do nieba tournee po europejskich muzeach i tzw. romantycznych miastach.
Długo próbowałam się przekonać do tej książki, miałam nadzieję, że każda kolejna jej strona przyniesie odmianę i jakieś sensowne wytłumaczenie poszczególnych wątków. Nie doczekałam się.
Przez moment miałam też nadzieję, że całość udźwignie historia ciotki głównej bohaterki, Tehiji oraz jej męża Moszego, ale na darmo się łudziłam.
Ta książka to jeden wielki romans z dramatycznym finałem, który oczywisty jest nawet przed poznaniem się kochanków.
Rywi, młodziutka studentka z Tel Awiwu, całe dnie spędza oglądając stare filmy oraz kartkując książki w dziwnym, bardzo tajemniczym i urzekającym antykwariacie starego Goldena.
Pewnego dnia (a raczej wieczoru), gdy wraca do domu (teraz uwaga: będzie naprawdę koszmarkowato) zatrzymuje się przed nią samochód, jest to alfa romeo (tutaj każda nazwa ma znaczenie, wiele uwagi poświęca się ubiorom, restauracyjnym menu i potrawom w ogóle), którego kierowca obdarowuje dziewczynę kwiatem (rzecz jasna różą). Na samo wspomnienie tego fragmentu zbiera mi się na mdłości.
I w ten, jakże spektakularny sposób, autorka wprowadza nas w świat namiętności i uczuć tyleż płomiennych, co skazanych na niebyt (mam nadzieję, że tym zdaniem umiejętnie nawiązałam do stylistyki języka powieści). On starszy i żonaty, ona młoda i ciekawa świata. On zabiera ją w podróż po Europie, ona pozwala się adorować, słucha historii jego życia, i tym podobne dyrdymały.
Nie nadaję się do czytania romansów. Wydaje mi się, że ich autorzy próbują wybadać granicę dobrego smaku, wytrzymałości czytelnika, ale też sprawdzają w którym momencie odbiorca poczuje się urażony i treścią i tematem. Już wiem, że obraziłam się na autorkę i jej pisarstwo na zawsze. Nieodwołalnie i definitywnie.
Rywi i Igal zwiedzając Włochy, Francję, odwiedzają muzea i restauracje, hotele itp. Szkoda słów.
Obserwują, dumają, smakują miejsca, poznają ludzi, a przy tym rozmawiają o sobie, własnych doświadczeniach, planach, marzeniach, przeszłości itp.
Nuda, nuda i nudyści.
Szkoda mi słów na dalsze zajmowanie się tą książką. Spuszczam na nią zasłonę milczenia, właśnie na to najbardziej zasługuje.

piątek, 18 marca 2016

Andrzej Stasiuk, Dorota Wodecka - Życie to jednak strata jest [recenzja]

fotografie: Adam Golec
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2015

Zdjęcie z okładki mówi o Stasiuku niemal wszystko: krzywy, na pół kpiarski uśmiech, mars na czole, bruzdy i zmarszczki człowieka doświadczonego przez los, bystre (czy może inteligentne) spojrzenie, z jednej strony odważne, z drugiej prowokacyjne.
Zbiór wywiadów, jakie przez lata przeprowadziła ze Stasiukiem Dorota Wodecka składają się na tę książkę. Mówią w zasadzie o wszystkim: polityka, miłość, samotność, rodzicielstwo, podróże, praca, religia, a także motoryzacja czy choroby. Spektrum jest bardzo szerokie, a odpowiedzi i opowieści Stasiuka jak najbardziej stanowcze i definitywne. Ma on okrzepłą opinię o świecie, zna swoje w nim miejsce, Z dala od cywilizacji, w ciszy, blisko natury (co można traktować bardzo dosłownie, czytając opowieści Stasiukowych baranach i nadawaniu im imion) ma on możliwość obserwowania świata z pewnego dystansu, co owocuje różnymi przemyśleniami i ocenami.
Nie zawraca on sobie głowy tematami tabu - nie ma u niego miejsca na tego typu świętości. Może rozmawiać o wszystkim: zarówno o więzieniu, jak i o uczuciach wobec córki (choć o tej ostatniej jakby mniej). Interesujące są fragmenty o podróżach, specyficznym podejściu do świętowania, a także o odchodzeniu najbliższych.
Punkt widzenia Stasiuka w niektórych momentach zbiega się z moim, w niektórych różni się, co jest ciekawym doświadczeniem. Jego pewność siebie, zmysł obserwacji, powodują, że ta książka jest wyraźna i klarowna. I choć większość refleksji nad współczesnością jest dość przygnębiająca, to niestety prawdziwa. Wielką przyjemnością były za to dla mnie fragmenty opisujące literackie fascynacje i wzory (Haupt, Schulz, Płatonow), o których mówi z przejęciem i urzeczeniem.
Stasiuk równa się celność porównań, efektowność zdań, ale też truizmy i komunały. Gdy opowiada się swoje życiowe przemyślenia, nie sposób takich uniknąć.
W nawiązaniu do tytułu książki - jej lektura wcale nie jest stratą czasu.

poniedziałek, 14 marca 2016

John L. Styan - The dramatic experience. A guide to the reading of plays [recenzja]

Illustrated with drawings - David Gentleman
Cambridge, at the University Press, 1965

Ta książka jest jak bardzo eleganckie pudełko z czekoladkami. Fatalne, pretensjonalne porównanie, ale właśnie na takie mnie teraz stać. Wspaniale wydane, z bardzo estetycznymi, gustownymi ilustracjami D. Gentlemana, są ucztą dla oka (choć pewnie znajdą się tacy, dla których będą one zbyt staroświeckie).
J. L. Styan postanowił zbadać i opisać dzieło teatralne. Za cel obrał sobie objaśnienie czytelnikowi (w jak najbardziej przejrzysty i klarowny sposób) jak czytać intencje dramaturga.
W zasadzie jego wywód kierowany jest do widza spektaklu teatralnego, ale w dużej mierze również do wykonawców/aktorów (w dzisiejszych czasach każdy komediant powinien zgłębić tę książkę, na scenie coraz częściej widać brak zrozumienia tekstu). 
Zaczyna on, co naturalne w tej materii, od tego czym jest teatr, sztuka, jak zmieniało się jej pojmowanie przez wieki, stąd też wędrówka przez teatr antyczny, średniowieczny, renesansowy aż do samego Samuela Becketta. Wiele miejsca poświęca on Szekspirowi i jego bohaterom, wiele jest w książce wykresów (szczególnie inspirujący dla mnie był ten dotyczący tonu i tempa wypowiedzi - przedstawiony na przykładzie Makbeta), rysunków, schematów, ilustracji uzupełniających i rozjaśniających całą dramaturgiczną machinę.
Ewolucja sceny, postaci, tematyki, roli aktora, miejsca i znaczenia widowni, cechy komedii i tragedii -  te i wiele innych zagadnień znajduje się w polu zainteresowania autora.
Szczególnie interesująco brzmią ostatnie podrozdziały dotyczące rosnącej (mam tutaj na myśli lata 60. XX wieku) roli słuchowisk radiowych, czy telewizji. Autor jest dość sceptyczny wobec nich, jednak nie potrafi odmówić im pewnych zalet. Zresztą, niektóre spektakle (szczególnie ekranizujące działa Szekspira) momentami nawet chwalił. 
Lektura tej książki była wielką przyjemnością, ze względu na język autora, jego precyzję i staranność, ale też z uwagi na wyczuwalną pasję i oddanie tematyce. Z każdą kolejna stroną czytałam wolniej, by jak najbardziej przeciągać obcowanie z tą odświętną, szczególną publikacją.
Szkoda, że dostęp do niej jest tak utrudniony, za jakiś czas chętnie bym do niej wróciła.

niedziela, 13 marca 2016

Anna Dziewit - Meller - Góra Tajget [recenzja]

Wielka Litera
Warszawa 2016

Nazistowska akcja T 4 zamykała się w słowach: vernichtung von lebensunwertem Leben - eliminacja życia niewartego życia. Polegała na mordowaniu obłożnie chorych, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, a także tych, u których tylko podejrzewano choroby. Decyzje podejmowali lekarze, którzy dla celów naukowych potrafili skazać na śmierć. Wielu z nich uniknęło powojennej kary.
Dziewit - Meller przypomina w swej książce ten dramatyczny, przerażający czas w historii ludzkości. Nie bez znaczenia jest nawiązanie do góry Tajget, z której starożytni Spartanie zrzucali swe chore dzieci. 
Książka zaczyna się narodzinami maleńkiej córeczki Sebastiana. Od tej pory zaczyna on drżeć o jej los i przyszłość. Niedługo po jej narodzinach dowiaduje się, że w czasie wojny w szpitalu, w którym prowadzi aptekę mordowano dzieci. 
Współczesna historia Sebastiana i jego lęków w następnym rozdziale zastąpiona jest opowieścią Zefki, śląskiej dziewczyny, która wróciła z niemieckich robót, prosto w łapy radzieckiego frontu, który paląc, grabiąc i gwałcąc idzie na Berlin. Inną bohaterką powieści jest poważana i szanowana profesorka Luben. Jej spokojne życie ulega zachwianiu, gdy odwiedza ją dociekliwy dziennikarz. Chce on rozmawiać o wojennej aktywności lekarki, która ściśle wiązała się z akcją T 4.
Kilka historii, kilka poziomów wiarygodności. Pierwsza historia Sebastiana wydała mi się mało prawdopodobna, choćby ze względów psychologicznych, ale też logicznych, zbyt płytko opisana, a przy tym mocno wydumana. Najtrafniejsza i najbardziej wiarygodna jest opowieść Zefki, gorzej wygląda sprawa prof. Luben. 
Dziewit - Meller zabrała się za bardzo trudny temat, wymagający wielkiej wprawy, wrażliwości (tej autorce nie brakuje), niezwykłego konceptu narracyjno - fabularnego i, niestety, poległa.
Czasem zgrzyta język (rozumiem potrzebę nadawania mocy gorzkimi, czasem wulgarnymi słowami), jednak tutaj brzmi to dość groteskowo. Czasem kuleje wymiar psychologiczny, innym razem sam szkielet fabularny. Bardzo trudno znaleźć mi uzasadnienie do powstania tej książki, na pewno nie umiałabym do niej nikogo zachęcić. 
Mierz siły na zamiary - to przesłanie do autorki, dla czytelnika zaś dobra rada: nie sięgaj po Górę Tajget, szkoda na nią czasu. Zabrakło warsztatu.

piątek, 11 marca 2016

Richard Flanagan - Klaśnięcie jednej dłoni [recenzja]

przekład: Robert Sodół
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016

W pierwszych słowach mego listu rozprawiam się z okładkowym blurbem: wcale mnie ta książka nie zniewoliła, ni nie zrobiła na mnie ogromnego wrażenia. Wręcz przeciwnie - momentami miałam poczucie, że autor gra na zwłokę, rozciągając do monstrualnych rozmiarów pewne wątki/zdania, by potęgować napięcie, udynamiczniać fabułę, co (moim rzecz jasna zdaniem) wyszło zupełnie na opak.
Sam pomysł był naprawdę dobry, a w naszej szerokości geograficznej, nawet dość oryginalny. Rzecz dotyczy bowiem powojennych europejskich imigrantów, którzy walcząc z demonami przeszłości próbują zacząć nowe życie na końcu świata, czyli w Australii.
Nadzieja na lepszy los ustępuje miejsca rozczarowaniu i goryczy, ponieważ większość ofert, jakie proponuje im nowy kraj dotyczy ciężkiej, fizycznej pracy przy budowaniu zapór wodnych i innych karkołomnych przedsięwzięć inżynieryjnych. Są oni traktowani jako obywatele drugiej kategorii, mieszkają w bardzo marnych warunkach, całe życie poświęcając na zapominanie o przeszłości i wiązaniu końca z końcem. Nie o takiej przyszłości marzyli okaleczeni II wojną światową Włosi, Albańczycy czy Polacy, którzy z nadzieją przybijali do australijskich wybrzeży.
Bohaterami powieści są Bojan i Sonja Buloh, ojciec i córka, którzy przybyli do Tasmanii ze Słowenii. Przez krótki czas była z nimi jeszcze Maria, matka dziewczynki, jednak pewnego śnieżnego wieczoru pozostawia dom i rodzinę i odchodzi. Gdzie i dlaczego, wyjaśni się w  niczym nieposkromionych treściach książki.
Bojan nie potrafi zajmować się maleńką córką (gdy zostają sami Sonja ma tylko trzy lata), pił, oddawał ją na przechowanie do mniej lub bardziej przypadkowych ludzi, wreszcie przyjął dziecko pod swój dach, co wcale nie zaowocowało rodzinną sielanką, wręcz przeciwnie - Sonja miała dzięki ojcu bardzo trudne i znojne dzieciństwo.
Fabuła przeplata czas dzieciństwa z epizodami z dorosłości Sonji. Mając trzydzieści osiem lat, wraca ona w rodzinne strony po to, by zmierzyć się z demonami przeszłości. 
Męczące (i tak mocno wyeksploatowane w innych powieściach) przeplatanie rozdziałów z odległej przeszłości z teraźniejszością, stanowią zabieg mający na celu pogłębienie wrażenia, zaakcentowanie wyjątkowości historii, a także spotęgowanie napięcia. 
Pokazanie trudnych relacji między ojcem a córką, brak umiejętności znajdowania słów i pozornie prostych gestów, które miałyby scalić rodzinę zajmują ważne miejsce w powieści.
Bojan kilkakrotnie wraca wspomnieniami do Słowenii czasów wojny, próbując w ten sposób tłumaczyć swoje australijskie zachowania i postępowanie, nie tylko wobec córki, ale też wobec innych mieszkańców. Autor całkiem sprawnie poradził sobie z autentycznością zachowań i ich motywacją, jednak całość do mnie nie trafia. Być może przez wzgląd na wspomniane wcześniej granie na zwłokę, multiplikację jednej i tej samej sceny w różnych emocjonalnych natężeniach. W tych fragmentach robi się teatralnie i sztucznie. Niedobrze.
Finał zupełnie nie pasuje do powieści, jest tak różny od nastroju panującego przez całą fabułę, że aż trudno przyjąć go za harmonijny i korespondujący z resztą.
Blurby kłamią.

środa, 9 marca 2016

Bruce Chatwin - Anatomia niepokoju. Pisma wybrane 1969 - 1989 [recenzja]

Tłumaczenie: Krzysztof Puławski
Świat Książki 
Warszawa 2012

Musiałam wrócić do Chatwina. Po lekturze "Utza" wiedziałam, że chcę poznać kolejne próby literackie jego autora.
Już sama jego biografia nadaje się na książkę, zresztą we wspomnieniach zamieszczonych na początku książki opisuje swoją drogę życiową: od domu aukcyjnego Sotheby's (gdzie wyceniał antyki), po pierwsze dziennikarskie próby, chwilowe zajęcie się archeologią, a także jego wielkie pasje od podróży po książki.
Zbiór naznaczony jest tematyką nomadyzmu, która kompletnie zawładnęła Chatwinem. W listach, esejach, pismach krytycznych, recenzjach książek, wszędzie i zawsze powraca temat koczownictwa.
Z całych sił szukał jego źródeł, próbuje dociec przyczyn tego, że ludzie od wieków mają silną potrzebę zmian, przemieszczania się, próbowania czegoś nowego. Entuzjazm z jakim odnosi się on do zagadnienia jest ujmujący, momentami nawet zaraźliwy. Marzył i spełniał marzenia. Chciał odwiedzić Patagonię, pojechał tam. Stanowiła ona również tło dla jego utworów literackich. W rozważaniach o nomadyzmie daje popis erudycji i znajomości rzeczy. Nawiązuje do wielkich filozofów, analizuje czynniki cywilizacyjne, kulturowe, szukając wciąż prawdy o zagadnieniu. Chatwin był znakomitym obserwatorem, bardzo uważnym czytelnikiem (ach ta jego biografia R. L. Stevensona!), który w bardzo błyskotliwy sposób dociera do sedna rzeczy, jest w tym jednak nienachalny, taktowny.
W zbiorze, poza swego rodzaju wspomnieniami, znajdują się również opowiadania, w których najpełniej widać styl Chatwina: dyskretny, bardzo oszczędny, a jednocześnie dowcipny, pełen pułapek (co jest fikcją, co jest prawdą? W którym miejscu się one mieszają?).
Sam zbiór jest dość przemyślany, jednak łączenie wspomnień, opowiadań, recenzji, rozważań nad sztuką i kulturą, listów itp. nie daje czytelniczego komfortu. Kończąc jedną część wpadamy w diametralnie inną, różną od poprzedniej, co powoduje pewien chaos, rozdrażnienie, które mija, gdy zgłębimy się w treść. Gdy już w niej okrzepniemy, następuje kolejna wolta i zmiana tematyki. To może rozpraszać.
Pisarstwo Chatwina jest niewymuszone, prostolinijne, a przy tym eleganckie i proste, doprawione attycką solą. Uczta dla czytelnika.

niedziela, 6 marca 2016

Cezary Łazarewicz - Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2016

Czytam i nie wierzę. To wszystko działo się naprawdę, wcale nie tak dawno temu. 
Wyobrażam sobie roześmianą, radosną grupkę licealistów, którzy pod kolumną Zygmunta świętowali egzamin maturalny. Później wyobraźnia ma już pod górkę, bo jak przedstawić sobie milicjantów, którzy bez powodu pakują dwóch z nich do nyski, przewożą ich do komendy MO na Jezuicką, po czym jednego katują, drugiemu każą słuchać strasznych krzyków bitego kolegi.
Dwa dni po napaści Grzegorz Przemyk umiera. Cezary Łazarewicz przytacza słowa lekarza, który widział obrażenia. Są one dobitne, sugestywne i przerażające.
Pogrzeb Przemyka zgromadził dziesiątki tysięcy ludzi, którzy swym milczeniem manifestowali niezgodę na bestialskie metody milicji, na panujący porządek, matactwa władz.
Łazarewicz opisuje proces, krętactwo władz, politykę zastraszania świadków, wymuszenia, preparowanie dowodów itp. Krok po kroku, miesiąc po miesiącu, pokazuje, co działo się w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka.
Pisze z różnych perspektyw: oddaje głos matce, Barbarze Sadowskiej, przyjaciołom i kolegom, którzy byli na Placu Zamkowym, sprawdza różne tropy w IPN -ie, Ośrodku Karta.
Odsłania ponure kulisy mistyfikacji, która miała doprowadzić do dezorientacji opinii publicznej, a także odwrócenia jej uwagi od sprawy Grzegorza Przemyka. W pewnym sensie operacja ta się powiodła - faktyczni sprawcy zbrodni nie ponieśli za nią kary. Do więzienia trafili sanitariusze, ukarano też lekarzy, jednak nie dwóch zomowców, którzy skatowali Przemyka.
Tuszowanie zbrodni, makiawellizm władz, cyniczne wypowiedzi i działania, mające na celu oczyszczenie się, czy bardziej, odsunięcie jakichkolwiek zarzutów są bardzo wyraźnym elementem książki.
Łazarewicz jest w swej opowieści metodyczny, bardzo konsekwentny i logiczny. Nie ukrywa, że Przemyk był dlań swego rodzaju wzorem, czy bohaterem, nie ukrywa, że odnaleziony w archiwum list Sadowskiej skłonił go do napisania tej książki.
Bez ocen, oddając głos świadkom, wertując dokumenty, przedstawia on paraliżujący wręcz obraz ówczesnej rzeczywistości, bezkarności i nieskończonej wręcz władzy, tych, którzy nigdy nie powinni jej dzierżyć.
Książka, która wiele rzeczy systematyzuje, wiele wyjaśnia, trzeba ją znać.

środa, 2 marca 2016

Ismail Kadare - Córka Agamemnona [recenzja]

Przekład z albańskiego Dorota Horodyska
Świat Książki 
Warszawa 2011

Totalitaryzmy są jednakowe, różnią się tylko dekoracjami: miejsce, czas, ludzie. Jednak ich struktura od wieków pozostaje taka sama, tak samo przerażająca i destrukcyjna. 
Bez znaczenia czy jest to antyczna Argolida, sowiecka Rosja czy komunistyczna Albania drugiej połowy XX wieku. Wszędzie tam niszczono niezależność, suwerenność, wolność, swobodę, również miłość.
Autor wplatając między wiersze historię Ifigenii, córki Agamemnona, którą ojciec gotów był złożyć w ofierze, byle tylko przebłagać boginię Artemidę. Poprzez to nawiązanie przedstawia on historię młodego albańskiego chłopaka, który próbuje pogodzić się ze stratą ukochanej Suzany. Jej ojciec zaczął szybko awansować w partii, a tym samym zakazał córce spotkań ze zwykłym, szarym człowiekiem. Dziecko aparatczyka zasługuje przecież na kogoś lepszego. Bez skrupułów poświęcił on szczęście córki dla własnego interesu.
Narrator, a zarazem główny bohater, z gorzką świadomością mechanizmów rządzących komunistycznym światem przygląda się zwariowanemu wykrzywionemu państwu. Ma do tego nie lada okazję, po raz pierwszy został on zaproszony do trybuny honorowej, skąd ma obserwować pochód pierwszomajowy - symbol siły i mocarności ustroju.
Próbując przedrzeć się przez miasto, napotykając co chwilę patrole, kontrole, legitymując się, okazując niezwykłej mocy zaproszenie na trybunę, dokonuje on w głowie swoistej żałoby za życiem, które nigdy nie będzie jego udziałem, nie tylko żegna uczucie, ale też dokonuje rozliczenia z komunizmem. 
Wciąż powtarza się oskarżenie o przemoc, strach, bezwzględność, indoktrynację totalną. Przerażająca i posępna jest droga do loży honorowej. Wokół zastraszeni ludzie, tłum złamanych ludzi, dwulicowych karierowiczów, ukrytych agentów i donosicieli. Czytelnik, wraz z narratorem, ociera się o wypłoszonych Albańczyków, obraca głowę w poszukiwaniu szpicla, czuje całym sobą nieautentyczność i grozę sytuacji. Znikąd ratunku.
Przerażający, choć boleśnie spokojny i pogodzony, opis społeczeństwa totalitarnego.