sobota, 7 grudnia 2019

Jarosław Mikołajewski - Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki [recenzja]

Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Warszawa 2019

Bardzo cenię erudycję i wrażliwość Jarosława Mikołajewskiego. Ważne miejsce w tym poszanowaniu ma wielka skromność autora. 
Spotkania autorskie z Jarosławem Mikołajewskim to uczta dla ducha: pełne mądrości, wiedzy, wyważenia, humoru, empatii. Niezwykły człowiek.
Każda jego książka to niezwykłe doświadczenie czytelnicze. 
Opowieść o Ginczance jest mi szczególnie bliska. Dzięki Mikołajewskiemu poznałam ją kilka lat temu, dzięki niemu usłyszy teraz o niej szerszy świat.
Zuzanna Ginczanka to nieodżałowana poetka, autorka mocnych, jędrnych, wyrazistych wierszy, często dobitnie manifestująca swoje przekonania, tocząca walkę o równość w prawach i możliwościach.
Jej niezwykłe życie - urodzona w Kijowie, wychowana w międzykulturowym Równem, gdzie przez lata współistniały kultury: polska, żydowska, ukraińska, rosyjska, z wyboru została Polką. Po polsku pisała wiersze, w Polsce wygrywała konkursy literackie, publikowała wiersze. Tutaj też została zadenuncjowana i zginęła w 1944 roku.
Mikołajewski: "Już mnie uwiera to pisanie o Ginczance. Męczy. Wyżyma. Czuję, że powinienem dać komuś za Ginczankę w pysk..."
Jego przywiązanie do poetki jest wyczerpujące, czasem wręcz żałuję, że wraca o niej pamięć, moda na Ginczankę.
Sam tropi jej ślady, szuka wspomnień, ludzi, którzy ją znali, o niej słyszeli, czy choćby mieszkali w tych samych miastach, jednocześnie pisze listy do włoskiego przyjaciela, próbując przybliżyć mu postać poetki.
Mikołajewski podróżuje do Lwowa, Równego, ale też Paryża, gdzie po kolei znajduje jej dawne mieszkania, jej dawne znajomości.
Szuka nieistniejącego. Odtwarza, czy bardziej domyśla się przeszłości.
Fascynująca podróż do własnych emocji i pragnień, gniewów i lęków. Poetycka, często oniryczna, często pełna tęsknoty i żalu za bezsensownie utraconym losem.
Wspaniałe są te podróże do dawnych miast Ginczanki - miejsc, gdzie nic już nie ma, nawet pamięci (w Równem napotykani po drodze młodzi autochtoni nie przypuszczali nawet, że kiedyś mieszkali tam Żydzi), zburzono budynki, pozostaje tylko relacja dawnych świadków.
Mikołajewski potrafi z tych szczątków stworzyć intrygująca opowieść. 
Dodatkową nagrodą dla czytelnika jest sztuka jaką dla Ginczanki napisał autor. Porażająca, choć statyczna, głośna, choć ukryta w ciszy skrywającej się poetki.
Wysmakowana, kunsztowna opowieść o tęsknocie za talentem i zaprzepaszczonym, zniszczonym młodym życiem, przed którym tyle jeszcze było do odkrycia i przeżycia.
Po lekturze od razu przychodzi ochota na tomik Ginczanki. 

środa, 27 listopada 2019

Paweł Piotr Reszka - Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota [recenzja]

Wydawnictwo Agora
Warszawa 2019

Po bardzo udanym debiucie z roku 2015 (tutaj) Paweł Piotr Reszka wraca z nowym reportażem.
Wydawało mi się, że w temacie Zagłady nie można już nikogo zaskoczyć. Tymczasem "Płuczki" porażają. 
I, pomijając temat - płuczki jaki miejsce płukania kości, celem odseparowania ich od cennych przedmiotów, najmocniejsza jest relacja świadków, często uczestników tego procederu.
Najstraszniejsze jest to, że większość nie widziała w tym nic złego. Tłumaczenie się powojenną biedą, trudnymi latami 40. może być dla niektórych wytłumaczeniem (o ile w ogóle można tutaj wprowadzić taką kategorię), jednak kolejne pokolenie kopaczy z lat 50. zwanych "złotnikami", czy przekopywanie grobów w latach 70., a także 80. nie ma dla mnie żadnego wytłumaczenia.
Z jednej strony wspomniana wcześniej bieda, proste, pozostające na granicy instynktów zachowania i motywacje powodują, że trudno o ocenę moralną.
Na niemałą ironię zakrawa fakt, że nie przeszukiwali grobów w niedzielę, bo dzień święty trzeba było uszanować...
To zdumiewające, że byli i tacy, którzy znalezione pieniądze przeznaczali na przykład na organizację wesela, wspomniana jest historia kobiety, która kolczyki z płuczek nosiła w każdą niedzielę do kościoła, specjalnie nawet przebiła uszy, by móc dobrze wyglądać...
Proceder kopania nie był postrzegany w kategoriach moralnego zła, niektórzy mówili, że przecież i tak precjoza, znalezione w dołach monety, na nic nie przydałyby się już zmarłym, i tak poszłyby na zmarnowanie.
Jest kilka relacji mówiących, że te pieniądze są "niedorobne", nie do dorobienia się, że przynoszą nieszczęście, bo pochodzą z ludzkiej krzywdy, ale to pojedyncze głosy.
Intrygującą pozostaje kwestia eufemizmów jakimi posługiwali się kopacze - mówią o pracy w żużlu, węglu - to o ludzkich prochach i szczątkach kości, wspominają o rąbance, ale to łagodne określenie oddzielania łopatą kręgów szyjnych. 
Są też fragmenty (choć niewielkie) pokrzepiające, pokazujące, że nie wszystko jest jednoznacznie złe, przegrane. Tym jasnym punktem jest jeden z fizycznych pracowników archeologicznych wykopalisk, który zmienił swój stosunek do Żydów dopiero tutaj. W konkretnej sytuacji - gdy maszyna drążąca ziemię stanęła, ponieważ zablokował ją dziewczęcy warkocz. Wcześniejszy antysemita, pyta teraz o to, kim była ta dziewczyna, jak miała na imię, jakie miała życie? Ofiara stała się człowiekiem. I to największa wartość książki. Przypomnienie, że musimy pamiętać o ofiarach nie jako o bezimiennej masie idącej na stracenie, ale o pojedynczych losach, składających się na tragiczną historię ludu.
Autor bardzo wyważonym, spokojnym tonem opisuje kolejne historie, dając czytelnikowi miejsce na własną ocenę moralną oraz opowiedzenie się w tej, jakże drażliwej kwestii.
Sam pozostaje z boku - występuje tu w charakterze pośrednika pomiędzy relacjami świadków, zebranymi dokumentami, faktami poświadczonymi na papierze, zebranymi w IPNi-e, muzeach. Pokazuje temat, który leżał odłogiem, pomijany czy zapomniany przez historyków. Dzięki Reszce i jego reportażowi stanie się o nim głośno. 
I, podobnie jak było w przypadki "Diabła i tabliczki czekolady" reportaż Reszki boli. Musi boleć.

czwartek, 14 listopada 2019

Édouard Louis - Koniec z Eddym [recenzja]

Przekład: Joanna Polachowska
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2019

Bez wątpienia tę książkę powinien przeczytać każdy homofob. Widziałabym ją w spisie lektur obowiązkowych w klasach licealnych, jednak nie na języku polskim, a na etyce/godzinie wychowawczej czy innym tworze uspołeczniającym uczniów, jaki teraz w szkołach obowiązuje (póki jeszcze obowiązuje).
Językowo i stylistycznie Louis nie wyszedł (trudno mu się dziwić) poza "Historię przemocy" (do przeczytania tutaj). Pod tym względem jest bardzo średnio.
Opowieść o Eddym traktuję trochę jak prequel wcześniejszej powieści, tutaj pokazujący dzieciństwo i wczesną młodość homoseksualnego bohatera.
Jego problemem jest nie tylko wrogo nastawiona rodzina, mieszkanie w małej, hermetycznej miejscowości, gdzie każdy wie niemal wszystko o sąsiedzie, a wyróżniające się zachowanie czy wygląd, stają się pożywką dla plotek na długi czas.
Północna Francja, biedne, robotnicze miasteczko, gdzie większość mężczyzn pracuje w jednej fabryce (póki ona istnieje), później zaś spędzają czas na piciu, czasem biciu (siebie nawzajem, nierzadko też rodzin), kobiety zaś zajmują się domem, plotkują i marzą skrycie o lepszym życiu dla własnych pociech.
Eddy od początku czuje, że jest inny, inadekwatny, niedobrany do szablonu obowiązującego w tamtej właśnie społeczności. Wyróżnia go wysoki głos, pociąg do kosmetyków i damskich fatałaszków, a przede wszystkim do własne płci, co przez długi czas starał się gorączkowo zwalczać.
Tutaj, jak i w "Historii przemocy" kopiuje się ciągłe poczucie samotności, brak akceptacji ze strony rodziny, kompleksy wynikające z pochodzenia, miejsca urodzenia, a przede wszystkim brak samoakceptacji.
Trawiące bohatera poczucie porażki, wyobcowania są jego siłą napędową i lekarstwem na troski dnia codziennego, silnie związane z przemocą, jakiej doświadczał on choćby od rówieśników w szkole.
Dosadność autora, oddawanie sytuacji i przemyśleń jeden do jednego szarpią duszą czytelnika aż do umęczenia.
Jednak opowieść o prymitywnej homofobii musi boleć, musi być mocna, krzycząca do odbiorcy.
Młodość autora, jego doświadczenia życiowe, dają mu przyzwolenie i tłumaczą krzyk jakim jest ta opowieść.
Zmagając się z odrzuceniem, poczuciem inności, odosobnienia, podaje naturalistyczny, często będący na granicy turpizmu, daje nam opis swego życia domowego, rodzinnego, czego skutkiem jest zrozumienie i rosnące współczucie, współodczuwanie przez czytelnika.
Trudna, mocna historia, która jest świadectwem cierpienia, braku szacunku, braku perspektyw i nadziei, zamykająca się w tragicznym wyznaniu bohatera: "nie mam żadnych szczęśliwych wspomnień z dzieciństwa"...
Zatem do lektury. Do uwrażliwienia. Do zrozumienia. 

niedziela, 3 listopada 2019

llona Gołębiewska - Pozwól mi kochać [recenzja]

Wydawnictwo Muza
Warszawa 2019

To moja druga książka Ilony Gołębiowskiej (pierwsza tutaj). Tym razem naprawdę ostatnia. Po "Podaruj mi jutro" napisałam, że więcej po publikacje tej autorki nie sięgnę. Chyba tylko postępująca skleroza spowodowała, że skusiłam się na "Pozwól mi kochać". 
Jednak od pierwszych stron nowej powieści bez trudu przypomniałam dlaczego więcej Gołębiewskiej czytała nie będę.
Po pierwsze: styl - a raczej jego brak: często naiwny, momentami pensjonarski, bez polotu, drygu, kompetencji. Gołębiowska pisze jak autorka szkolnego wypracowania. Tyle w mojej ocenie poziomu pisarstwa. Niestety.
Po drugie: wachlarz wątków. "Pozwól mi kochać" to szaleństwo wyboru: od afery uczelnianej z korupcją w tle, po depresję, aferę mafijną, porachunki z przeszłością, miłość dojrzałą czy ziołolecznictwo. Serio.
Autorka kipi pomysłami i bardzo wiele z nich próbuje wrzucić do pojemnego wora, jakim bez wątpienia jest jej powieść. Pełno tu emocji: porachunki uczuciowe na linii: matka - córka, próba odnalezienia właściwych uczuć na okoliczność odzyskania ojca, poznania nowego mężczyzny (rokującego na miłość życia), a do tego depresja spowodowana niesłusznymi oskarżeniami zawodowymi, to tylko część emocjonalnej karuzeli, jaką zgotowała swojej bohaterce autorka.
Jest nią Sabina Horczyńska, wykładowczyni akademicka podejrzana o sfałszowanie wyników badań oraz łapówkarstwo. Załamana sytuacją ulega namowom córki i wyjeżdża na Podlasie do dworu matki (z którą niemal od zawsze jest skłócona). Spokojna wieś na uboczu zaoferuje jej nie tylko wytchnienie od problemów wielkiego miasta, ale także podaruje nowe znajomości, przyjaźnie i wyzwania, które będą rzutować na przyszłe decyzje.
Nie wątpię w dobre intencje autorki. Chce ona pisać o emocjach, edukować swoich czytelników w kwestii wyborów moralnych i duchowych, przypomina o ulotności czasu, instruuje, że szkoda tracić go na nic nie warte zatargi.
Jednak pewnego rodzaju naiwność, hm... prostoduszność, powodują, że ta opowieść wydaje się być momentami ramotą. Dość nieznośną.
Nie opuszcza mnie także przekonanie, że książka ta powstała trochę na siłę, czy to z powodu umowy wymagającej konkretnej ilości powieści czy też z powodu sprzedaży poprzedniej książki. Brakuje tu lekkości, płynności, finezji, językowej gracji. 
Pastwię się nad autorką i aż mi wstyd, że nie potrafię napisać nic pozytywnego o jej twórczości. 
Staram się przywołać w pamięci jakąkolwiek zacną część "Pozwól mi kochać". Nie potrafię nic znaleźć. Dialogi miałkie, oś fabularna jest pełna zamętu, zaś sam koncept momentami nazbyt infantylny.
Rozumiem, że powieść obyczajowa tej proweniencji musi kipieć optymizmem i łagodnością, jednak tutaj zgrzyta naiwnością. 
Nie dla mnie te mądrości.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




piątek, 20 września 2019

Søren Sveistrup - Kasztanowy ludzik [recenzja]

Przekład: Justyna Haber-Biały
Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o. o.
Warszawa 2019

Wszystko mnie w tej książce przeraża. Począwszy od makabrycznej okładki aż po gargantuiczny rozmiar.
Przebrnięcie przez tę historię było nie lada wyczynem, gdyż autor wziął sobie za cel powiązanie tak wielu wątków, że trudno je zliczyć.
Jest polityka, nawiązanie do trudnych rodzinnych relacji, przemocy, molestowania, krzywd z przeszłości, problemów teraźniejszych (szczególnie w kwestii zawodowych potyczek jednego z policjantów prowadzących śledztwo), osobowe i finansowe problemy policji, które mają chyba przybliżyć powieść zwykłemu zjadaczowi chleba, a tak naprawdę stanowią dodatkowy obciążnik, który z wielką siłą ciągnie powieść na samo dno.
Pominąwszy powolność akcji, jej rwanie realizowane za pomocą nieznośnie krótkich rozdzialików cała ta historia nie trzyma się kupy.
Drastyczne, psychopatyczne zamiłowanie mordercy do konstruowania kalekich ludzików z kasztanów jest tak marnym i tanim zabiegiem, że aż człowieka przechodzi dreszcz, który z biegiem czasu (a potrzeba go naprawdę dużo na ten rozbuchany rozmiarowo koszmarek literacki) przeradza się we współczucie.
Toporne, naiwne, pseudo psychologiczne tłumaczenie mordercy z jego zbrodni obezwładnia mnie swoją infantylnością i rodzi pytanie - jakim cudem znalazł się wydawca tej naiwnej, wydumanej i przekombinowanej opowieści? Czy naprawdę ze światem literackim jest już tak źle, że na decyzję wydawnictwa wpływa przede wszystkim popularność nazwiska autora?
Czy dobrze utkana historia nie ma już racji bytu? Wystarczy okładkowe wspomnienie, że autor był współscenarzystą popularnego serialu, by dać mu przyzwolenie na publikowanie? Litości.
Jednak do rzeczy. Czas pochylić się nad tym okazem.
Mamy więc seryjnego mordercę, który poza okrutnymi mordami zajmuje się też teatralizowaniem miejsc zbrodni poprzez dodawanie scenografii, której trwałym i powtarzalnym elementem jest wspomniany wcześniej kasztanowy ludzik.
Sprawę prowadzi para bardzo niedobranych policjantów, których różni wszystko, od płci począwszy, po kraj zamieszkania. Zabieganie o sympatię czytelnika opartą na antagonizmach jest dość wytarte, jednak zawsze się sprawdza. Tutaj mamy do czynienia z dziarską policjantką Thulin oraz relegowanym ze struktur międzynarodowych Hessem, kreowanym na postać outsidera, policjanta będącego ponad prawem, trochę szeryfa, trochę renegata. Drocząc się i walcząc, współpracując i czasem schodząc sobie z drogi te dwie zdolne, rzutkie policyjne charty ruszają w pościg za przebiegłym złoczyńcą. Ten bawi się z nimi pozostawiając na miejscach zbrodni kasztanowy tworek, na którym zawsze znajdują się odciski palców nastolatki, córki prominentnej polityk, która zaginęła jakiś czas temu.
Presja czasu, zainteresowanie opinii publicznej, a także widmo kontrolowania sprawy przez wysokich rangą polityków predestynuje policjantów do żmudnej i wykańczającej pracy.
Efekt miał być zaskoczeniem.
Cóż. Z tego co wiem książka spotkała się z życzliwym przyjęciem czytelników i należę do bardzo wąskiego grona osób zażenowanych fabułą. Wydaje mi się, że jestem w tym odosobniona i tworzę jednoosobowy klub. Okopuję się więc w mojej niechęci i dodam na koniec, że momentami czułam, że autor mniej lub bardziej celowo obraża czytelnika inteligencję (szczególnie na finał, gdzie wyjaśnia motywy seryjnego, a także zdradza jego tożsamość).
Cały czas nie mogę wyjść ze zdumienia, jakim cudem autorowi udało się znaleźć wydawcę.

Za egzemplarz książki dziękuję:


poniedziałek, 9 września 2019

Strofy o teatrze. Antologia [recenzja]

Wybór, opracowanie i posłowie Katarzyna Madoń i Piotr Mitzner
Wydawnictwo: Iskry 1982

Naprawdę warto spojrzeć na teatr oczami poety - uwypukli on wszystko to co dla poety widoczne, istotne, czami mroczne, kiedy indziej niepokojące. 
Na co więc zwracają uwagę poeci? - czy na osobę aktora, na scenę, uczucia, tło społeczne? Autorzy tomu dokonali podziału, który pokazuje teatr wielowymiarowo.
I, choć niektóre z wierszy brzmią śmiesznie, będąc silnie drewnianymi, jak choćby ten o warszawskim teatrze dworskim Adama Jarzębskiego, to większość nieźle się komponuje z wizją autorów opracowania.
Istnieje tu przedział dla hołdów, jakie oddają poeci ulubionym artystom scen polskich, m. in. Helenie Modrzejewskiej. Większość to jedynie mdłe wspomnienie kompletnie zapomnianych aktorskich talentów, które nie przetrwały próby czasu.
Znamienne, że większość utworów zawartych w tomie inspirowała się teatrem, powiedzmy delikatnie, niedoskonałym, z niedopracowaną scenografią, nie dość dobrym aktorem, nie potrafiącym stworzyć wrażenia obcowania z prawdziwą sztuką.
Niektórzy poeci szukali prawdy w teatrach wędrownych, których nomadyczni aktorzy występowali w miejscach nietypowych, niezwykłych dla sztuki teatralnej, jak choćby stodoła, próbując przekazać zwykłym ludziom, choć część swojej wrażliwości.
Inny nurt przedstawiony w zbiorze to marzenia o "teatrze ogromnym" jak u Wyspiańskiego, gdzie śmiałość i. wizjonerstwo twórców są największymi wartościami, podobnie jak ich reagowanie na pulsującą rzeczywistość, na mody i kaprysy odbiorców.
Zresztą, ważną część widowiska teatralnego - publiczność ma też swoje miejsce w antologii. Bilans poetyckich sympatii nie plasuje się jednak po ich stronie. Publika okazuje się być gnuśna, hałaśliwa (skarży się Słowacki w "Beniowskim", że nie podobają się jej rozwiązania dramaturga), grzmiąca wrzawą (Leon Jaruszewski "Do nieobecnej"), wątpiąca w talenta aktorskie (Anonim "Na aktora, dawniej balwierza" czy chudeusze u Artura Bartelsa w "Stronie ujemnej Warszawy").
Sam wybitny historyk sztuki, Karol Estreicher, chwycił za pióro, by w wierszu "Kraków narodowej sztuce" dać upust swym rozczarowaniom - trudnemu losowi artysty.
Na koniec szybka runda moich ulubionych autorów. Boy "?" - pochwała aktorki, podróżniczki i pisarski Jadwigi Mrozowskiej.
Słonimski "Adamita w teatrze" - o sile przeżycia teatralnego.
Szymborska "Buffo" - o miłości komediantów, a także o wrażeniach z teatru, tym co chwyta za gardło.
Tuwim "Minister i sztuka": "Pan minister się spóźnił na początek.
A gdy przyszedł - z oburzenia zbladł:
Podejrzany, niebezpieczny wątek...
Skonfiskować! Niech mają naukę!
... Pan minister się spóźnił na sztukę
O pięć minut i piętnaście lat." (1932)

By mieć zdanie w danej materii trzeba dużo wiedzieć, czytać, poznawać, konfrontować. Pieczołowicie zebrana antologia państwa Mitznerów to znakomite narzędzie w tej materii. Więcej takich!

sobota, 7 września 2019

Jan Kreczmar - Drugi notatnik aktora [recenzja]

Wydawnictwo PIW
Warszawa 1971

Uwielbiam wspomnienia aktorów. Najbardziej ze względu na anegdoty ze sceny. Kreczmar znakomicie w tym temacie.
Wspomina między innymi własne początki, gdy uciekał wzrokiem przed publiką - zarówno z tremy, jak i z ... obawy przed zezem do którego miał skłonność.
Kreczmar przypomina, że fatalne reżyserskie pomysły (koszmarne angażowanie psa w jednej ze sztuk Och-Teatru) z umieszczaniem na scenie zwierząt, mają długie tradycje. Sam grał w sztuce Władysława Anczyca "Kościuszko pod Racławicami" znienawidzoną przez siebie postać mdłego amanta, który dodatkowo krążył po scenie na białym koniu. Zwierzę na próbie generalnej, znudzone przeciągającą się akcją zmiotło ze sceny fragment scenografii.
Kreczmar co chwilę sypie anegdotami i ważnymi dla siebie wydarzeniami. Okazuje się, że "Pigmaliona" Shawa grali w latach 30. 133 razy, co i dziś oznaczałoby wielką popularność.
Wspomina on w pewnym momencie swoje zetknięcie z Marią Pawlikowską-Jasnorzewską, która przychodziła na próby własnej sztuki "Zalotnicy niebiescy", w której to sztuce Kreczmar grał Porucznika Kobuza. Jakież było jego rozczarowanie osobą wielkiej poetki. Otóż autorka eterycznej poezji była tylko "obrazem mieszczańskiego wyglądu starzejącej się kobiety". Pewnie dlatego wszyscy zaangażowani w sztukę aktorzy nazywali ją "ciocią Jasnorzewską".
Jest też króciutkie wspomnienie Ireny Solskiej, którą oglądał z widowni w "Zbrodni i karze", gdzie grała ona Katarzynę Iwanownę. Patrzenie na wielką aktorkę było jak "muśnięcie powiewu wielkiej sztuki aktorskiej".
Warto też wspomnieć Arnolda Szyfmana, wspaniałego dyrektora i reżysera teatralnego. We wspomnieniach Kreczmara jawi się jako prężny artysta, goniący wciąż za sukcesem frekwencyjnym, a co za tym idzie - finansowym. Był świetnym przykładem na to jak od wielkich ambicji artystycznych przechodziło się do mozolnej walki o powodzenie i trwanie danej sztuki.
Ważnym elementem wspomnień są wspaniałe fotografie dokumentujące ważne dla autora role. Zwracają uwagę bajecznymi pozami, kostiumami, scenografią (jak choćby ta ze "Snu nocy letniej" w reż. Leona Schillera).
Nie brak wspomnień najbardziej dekadenckich spektakli w których brał udział, tutaj prym wiodą "Dziady" Schillera, które były bardzo kosztowne ze względu na doangażowanie aktorów, tłum statystów i orkiestrę (od razu stanęły mi przed oczami 14-godzinne "Dziady" Michała Zadary sprzed kilku lat). Inna rzecz, że w XX - leciu międzywojennym aktorzy grający w sztukach współczesnych występowali we własnych frakach lub smokingach, było to dla marnie zarabiających adeptów sztuki nie lada wyzwanie. Tylko sztuki kostiumowe, historyczne doposażane byłī w "państwowe" kostiumy.
We wspomnieniach Kreczmara pojawia się sam wielki Edward Gordon Craig, który swego czasu odwiedził Warszawę. Zasiadł on w teatralnej loży z Schillerem i oglądał "Judasza", by podziwiać 60. lecie pracy twórczej znakomitego Ludwika Solskiego. Po spektaklu powiedział ponoć, że to fenomenalne grać tyle lat i wciąż tak źle...
Kreczmar chwali w swoich wspomnieniach Jarosława Iwaszkiewicza, którego "Lato w Nohant" grano jak na tamte warunki bardzo długo, bo ponad pięć miesięcy. Uważano ogólnie Iwaszkiewicza za pełnego humoru i wzruszająco gościnnego.
W końcowej części wspomnień poświęca autor wiele miejsca swemu dyrektorowi, Arnoldowi Szyfmanowi. Pisze o Szyfmanie "dnia codziennego": troszczącego się o teatralne gospodarstwo, nerwowego, ruchliwego, nieustannie czujnie kontrolującego pracę i każdy szczegół w teatralnej machinie. Wszystkie składowe dzieła teatralnego były dla niego jednakowo ważne, żądał więc od współpracowników, poprawiania niedociągnięć - od aktora do teatralnego krawca. Cechowała go żelazna wola, chłód, trzeźwy obiektywizm, co nie przysparzało mu przyjaciół. Oddawał się pracy, trudnym zadaniom, toteż w teatrze Szyfmana wszystko szło jak w zegarku, organizacja pracy była wzorowa.
Zaskoczeniem było dla mnie... wspomnienie Zbyszka Cybulskiego. Kreczmar przyznaje, że początkowo miał o nim jak najgorsze zdanie i kiepskie relacje, jednak z biegiem czasu objawił się mu jako inteligentny, nonkonformistyczny talent obserwacyjny.
W końcowej części wspomnień pisze też Kreczmar o wartości metody Stanisławskiego, o tym, co z jego spuścizny jest trwałe i aktualne. Rozważa też aktualne (stan na 1964 rok) problemy aktorstwa i teatru, próbuje analizować polską sztukę aktorską powojenną, a także odnosi się do metody Grotowskiego (choć jak sam podkreśla w sposób "nieuczony").
I już zupełnie na finał daje Kreczmar wskazówki do gry aktorskiej, czerpiąc ze swego bogatego repertuaru. Posiłkując się własnymi rolami, np. Fantazego czy Horsztyńskiego, daje rady dotyczące warsztatu i przygotowania do ról.
Niezwykłą podróżą są wspomnienia Kreczmara, pokazują przede wszystkim trudy i radości aktorskiego fachu, ale też dają wiedzę o dawno minionych ludziach i obyczajach, Niezwykle cenna lekcja dla tych, którzy potrafią poddać się refleksji.

czwartek, 5 września 2019

Wiktor Suworow - Akwarium [recenzja]

Przekład: Andrzej Mietkowski
Editions - Spotkania
Paris - Warszawa 1990

W świecie radzieckich szpiegów nic nie jest takim jakim się początkowo wydaje. Fabryka części do traktorów to tak naprawdę jednostka zbrojeniowa, która niejako przy okazji produkuje też części dla ciągników. Jedno z najcięższych więzień kryje w swym wnętrzu ściśle tajny obóz szkoleniowy dla radzieckich szpiegów z GRU.
Wiktor Suworow, a raczej były szpieg ukrywający się pod tym pseudonimem, opowiada swojemu czytelnikowi drogę jaką przebył od kołochoźniczego sprzedawcy arbuzów (według mnie ten fragment to najlepsza część książki, nie tylko fabularnie, ale też językowo), po dowódcę czołgu, aż po sam Olimp radzieckich służb - bycie agentem specjalnym w placówkach dyplomatycznych zachodniej Europy.
I, choć dla postronnych jego praca była elitarna, sam miał o niej gorsze zdanie - poza okazjonalnym werbowaniem współpracowników, każdego dnia wykonywał niebezpieczną i niegratyfikowaną pracę "charta" - ubezpieczanie akcji wyższych rangą i zadaniami oficerów.
Zresztą, cała jego droga na szczyt opowieść o morderczej, tytanicznej pracy, która opierała się na sprawności fizycznej (skoki z pędzącego pociągu, mostu, ze spadochronem), psychicznej (testy, walki charakterologiczne), nauce języków (conajmniej dwa), pamięciowego opanowywania amerykańskich baz w Europie, a także walki wręcz, nie tylko z ludźmi, ale też ze zwierzętami.
Ogrom programu szkoleniowego, jego "finezja", pomysłowość oficerów prowadzących naukę, nie miała granic.
Brak życia prywatnego, ciągła inwigilacja, wieczne sprawdzanie kandydatów pod kątem ich lojalności, poświęcenia i prawdomówności nie miały końca. Donoszenie, pisanie raportów, brak zaufania wśród współpracowników - oto codzienność Suworowa szpiega i jemu podobnych.
Poraża w tej relacji nieustająca tymczasowość i wieczne poczucie zawieszenia. Nigdy nie wiadomo kiedy na szczytach władzy nastąpi tąpnięcie, które przyniesie zmianę kierownictwa, a co za tym idzie strącenie w niebyt całych zastępów protegowanych zdymisjonowanych dowódców.
Elektryzuje czytelnika wyścig sił jaki prezentuje KGB i GRU. Powala bogactwo i hojność przekupujących agentów.
Jednocześnie Suworow z przekąsem i ironią pisze o oddaniu służbie - po prostu nie było innego wyjścia: z Akwarium, czyli najważniejszej jednostki najwyższego pionu GRU nie ma wyjścia, chyba, że przez komin...
Suworow uciekł na Zachód. Ciąży na nim wyrok śmierci za zdradę narodu. Czy może spać spokojnie mając w pamięci własną przeszłość?
Czy może nadto ubarwił własne wspomnienia, przygody, akcje w których brał udział?
Papier wszystko przyjmie, nawet najdziwniejszą prawdę.

środa, 4 września 2019

Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - Galopem po szczęście [recenzja]

Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Zgrany autorski tandem postanowił, zdaje się, odświeżyć formułę swoich powieści i przenieść akcję z dala od wcześniejszych bohaterów. Jest tu delikatne odniesienie do poprzedniej serii i swego rodzaju oko puszczone do publiczności znającej tamte książki.
Fabuła osadza się na losach Baśki, matki 15-letniej Karoli, które to panie poznajemy w dynamicznej scenie pierwszej, która pokazuje ich pospieszną ucieczkę z Warszawy w rodzinne strony Baśki, do Jędrzejowa.
Co spowodowało, że z dni na dzień matka zabiera córkę z jej bezpiecznego, znanego środowiska rówieśniczego, szkoły? Co popchnęło ją do porzucenia wygodnego życia w stolicy? Na początku książki nie wiadomo, jednak z czasem i biegiem kartek, wiedza czytelnika ulegnie systematycznemu poszerzeniu.
Dla Baśki powrót w rodzinne strony nie jest łatwy - uciekła od prowincjonalnego życia dawno temu, nie czuje związku z rodziną, nie ma też kontaktu z nikim z rodzinnych stron. Silne postanowienie, bo nigdy już tam nie wracać spełzło jednak na niczym. Właśnie siedzi w samochodzie jadącym prosto do Jędrzejowa.
Właśnie tam jej ojciec jest dyrektorem przesławnej w świecie stadniny koni, które są dumą i chlubą okolicy. Dzięki protekcji ojca, kobieta może na nowo rozpocząć życie zawodowe, zupełnie jednak różne od dotychczasowego.
Zderzenie z jędrzejowską mentalnością oraz innym, bardziej tradycyjnym spojrzeniem na świat są dla Baśki trudne.
Skomplikowane relacje rodzinne również nie ułatwiają jej życia. Siostra Anka, borykająca się z kompleksami "kobiety domowej", skrzętnie ukrywa problemy i słabości, by tylko wyglądać przed sąsiadami jak idealne prowadzi życie.
Burzliwy powrót czarnej owcy przewraca do góry nogami życie całej rodziny, a po części także społeczności miasteczka. Co wyniknie z tego galimatiasu?
Autorki z wprawą i werwą prowadzą fabułę, uzupełniając ją niezłymi dialogami, bez wikłania czytelnika w przeładowane portrety psychologiczne.
Dostarczają przyjemnej rozrywki, dając chwilę przyjemnego odprężenia.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




wtorek, 3 września 2019

Jarosław Iwaszkiewicz - Księżyc wschodzi [recenzja]

Wydawnictwo Czytelnik
Warszawa 1975

Latem lubię wracać do Iwaszkiewicza, do jego utworów dziejących się w tej właśnie porze roku. "Księżyc wschodzi" idealnie wpasowuje się w moje wakacyjne wymagania.
Urzeka mnie tam klimat kresów, ich codzienność, powieściowe zależności między bohaterami, upał letnich wieczorów, odczuwalny niemal w sposób rzeczywisty.
Urzeka nihilizm z początków XX wieku, związany nieodłącznie z hedonizmem, stwarzając aurę tajemnicy i fascynacji.
Otrzymujemy oto świat gdzie podróżuje się wolantami zaprzężonymi w irchowe kucyki, gdzie damy wdziewają obszerne pudermantle i zielonoliliowe woalki, gdzie pachnie step, gdzie w sieni wieszaki zapełnione były burnusami, bałachonami, sławuckimi burkami i serdakami.
Fabuła książki przedziera się do czytelnika jak zza mgły. Dobrym porównaniem będzie odniesienie się do filmu Konwickiego "Dolina Issy", tam również świat przedstawiony widziany jest przez filtr o mglistej, mlecznej, onirycznej strukturze. Tak samo jest tutaj.
Oczami głównego bohatera powieści, dworskiego nauczyciela, Antoniego, obserwujemy powolny upadek i biednienie szlachty kresowej. Dawne ślady bogactw i świetności widoczne są w pojedynczych egzemplarzach mebli, złoconych tacach czy niemodnych strojach ze szlachetnych materii, a także w bibliotekach pełnych nierozciętych jeszcze starych ksiąg.
Bohater, który nie jest już dzieckiem, ale daleko mu do dorosłego próbuje odnaleźć się w tej sytuacji pomiędzy. Uczy się emocji i uczuć, poznaje je, próbuje sobie z nimi radzić: "Przejmowało go od niedawna przerażenie i lęk człowieka samotnego wśród przyrody, samotnego wśród ludzi, teraz jeszcze bardziej przejmował go lęk pustki, jaką odczuwał stanąwszy sam na sam z sobą".
Do tego barwne postaci dekadenckich, znudzonych kresowych wielmożów dopełniają całości.
Iwaszkiewicz po latach sam się sobie dziwił, że napisał w młodości powieść bardziej instynktowną i improwizowaną niż przemyślaną i staranną. A to właśnie młodzieńcza naiwność jest siłą książki i czyni ją ważną dla autora, przez co nawet po latach, czuje się on do niej mocno przywiązany.
Iwaszkiewicz realizuje w powieści najważniejsze credo pisarskie: poznać, zrozumieć, wyrazić. I właśnie te określenia wybrzmiewają w powieści najmocniej. Potraktował je autor z całą powagą i jka najbardziej serio.
Iwaszkiewiczowski styl w pełnej krasie. Uczta.

niedziela, 30 czerwca 2019

Cecelia Ahern - Głos [recenzja]

Przekład: Jerzy Malinowski
Wydawnictwo: Muza
Warszawa 2019

Stało się. Doczekaliśmy się oto Paulo Coelho w wersji żeńskiej. Przedstawiam Państwu Cecelię Ahern, niektórym znaną z ekranizowanych powieści, raczej z gatunku: dla kobiet. Cokolwiek to stygmatyzujące i szowinistyczne hasło znaczy.
To, co dzieje się w zbiorze "Głos" przechodzi wszelkie pojęcie o poglądach autorki na czytelników. O tym jednak później.
Mamy oto kilkadziesiąt bardzo krótkich historii, które przedstawiają bolączki i dylematy współczesnych kobiet, muszących mierzyć się z wygórowanymi oczekiwaniami otoczenia, ale przede wszystkim muszą sprostać własnym wymaganiom, często większym, niż te atakujące z zewnątrz.
Tym sposobem autorka stworzyła klucz według którego każda poruszona w książce kwestia ma postać 
jakiegoś domorosłego symbolu, wątpliwej jakości.
I tak: "Kobieta, która znikała" - historyjka z doskonałym konceptem, który został całkowicie zniweczony. Mimo znakomitego pomysłu na opowieść o kobiecie, która pod presją  środowiska, wieku, seksistowskich adnotacji, po prostu znika, staje się coraz bardziej niewidzialna. I tu koniec następuje koniec - potencjał pomysłu został zamordowany. Całkowicie. Dalej jest już tylko źle. Zawiodły możliwości warsztatowe i (chyba) intelektualne.
Dalej historia ciągnie się bardziej na zasadzie szkolnego wypracowania czy bajki pełnej morałów dla przedszkolaków. Też dość wyświechtanym.
Każda kolejna historia powiela poprzednią w sferze obrażania możliwość intelektualnych czytelnika.
Zawodzi dosłownie wszystko. W "Kobiecie, która była trzymana na półce" - rzecz o kobietach ozdobach, bez własnego zdania i pozycji w relacji z mężczyzną.  Inna mówi o kobiecie pokąsanej przez wyrzuty sumienia.
Ahern miała chwalebny pomysł, by literacko rozprawić się z wszelkimi ograniczeniami, problemami i współczesnymi gorsetami społecznymi jakie narzuca się kobietom. Plusem jest też potencjał pierwszej historyjki o znikającej kobiecie
Reszta to niestosowność literacka, chyląca się ku literackiej gafie.
Na resztę spuszczam zasłonę milczenia. Kurtyna.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




czwartek, 27 czerwca 2019

Igor Brejdygant - Układ [recenzja]

Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Jak przepastną i nieumiarkowaną wyobraźnię posiada autor!
Czasem wydaje mi się, że grzeszy jej nadmiarem.
Podliczając koncepty i sytuacje, jakie rozgrywają się w powieści, aż trudno uwierzyć w ich potencjalne prawdopodobieństwo. Autor puścił wodze fantazji. 
W sferze językowej, szczególnie dialogowej (najczęstszej bolączce polskich autorów kryminałów) jest naprawdę nieźle. Gdybym miała się czepiać, a lubię się czepiać, bo to takie łatwe, to przyczepiłabym się do wielokrotnych podkreśleń i powrotów do jednego wydarzenia z przeszłości głównej bohaterki.
Do znudzenia autor, wciąż niemal tymi samymi słowami, przypomina jej najtrudniejszy moment z przeszłości, co początkowo wywoływało u mnie konsternację, później już tylko złość.
Ponieważ im dalej w fabułę tym bardziej z powieści kryminalnej robi się SF, tym mniej o samej treści chcę pisać.
Chwalebne, że główną bohaterką jest kobieta - mocno doświadczona przez życie policjantka, komisarz Brzozowska, która jest zmuszona wrócić do czynnej służby po tym, gdy główni świadkowie jej sprawy (dotyczącej afery pedofilskiej w wysokich kręgach władzy) zaczynają umierać.
Z czasem okazuje się, że również jej życie jest zagrożone, a przez wzgląd na sfery w jakich dochodzi do przestępstw, układów, w jakie wikłani są kolejni ludzie, nie bardzo ma w kim znaleźć oparcie.
Nie wiadomo już kto jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Ciekawie zapowiadała się postać tajemniczej kobiety, która jest główną przeciwniczką Brzozowskiej.
Zapowiadała się to jedyne warte podkreślenia słowo.
Autor komplikuje życie swoich bohaterów w nieznośny sposób. Piętrowe intrygi, które nijak się mają do rzeczywistości, są z każdą kolejną stroną coraz bardziej papierowe.
Autor chyba chciał za bardzo wyjść do czytelnika - zapewnić mu rozrywkę, suspens, całą garść tajemnic, wyjątkowych postaci i uwikłanego w mrok miasta, które przeraża możliwościami popełniania zła.
Dobrze, że główną bohaterką jest kobieta. 
Szkoda, że jej wątek odpłynął w odrealnionym kierunku.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



piątek, 21 czerwca 2019

Martha Batalha - Niewidzialne życie [recenzja]

Przekład: Katarzyna Mojkowska
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2019

Ta książka pachnie Márquezem, przesiąknięta jest kolorytem jego powieści.
Nie zbliża się nawet do poziomu Noblisty, jednak samą atmosferą i poświęceniem treści tematyce niezwykłych kobiet orbituje wokół.
Przy takich możliwościach fabularnych, rozszerzonych zdolnościach bohaterek, liczba stron w powieści zdaje się zbyt mała, jakby autorka nie wykorzystała stworzonego przez siebie potencjału.
Dodatkowe dygresje oscylujące wokół postaci epizodycznych nie służą skupieniu się na głównych bohaterkach, dają jednak obraz możliwości koncepcyjnych autorki.
Rzecz dotyczy dwóch sióstr, Eurídice i Guidy. Młodsza to dziecko wielu talentów, starsza to piękna kobieta, która zdaje sobie sprawę z własnego czaru.
Ich więź jest bardzo silna, do czasu, aż Guida zakochuje się w Marcusie. To uczucie zmienia rodzinne konfiguracje, wprowadzając je na zupełnie nowe, nieznane tory.
Starsza siostra znika z domu. Gdy po latach, przypadkiem odnajduje młodszą w sklepie bławatnym, opowiada jej swoją historię, gorzką, ale naznaczoną siłą i duchem walki.
Zestawienie życiorysów obu sióstr pokazuje w jak trudnych czasach przyszło im żyć - pierwsza połowa XX wieku nie dawała kobiecie wielu możliwości, Eurídice, młodsza z dwójki sióstr, mimo ogromnego potencjału i wielu talentów jest skromną gospodynią domową, która, co jakiś czas próbuje wyrwać się z ograniczającego ją pancerza konwenansów. Na próżno. Mąż skutecznie studzi jej rewolucyjne zapędy, przekonując, że powołaniem kobiety jest doglądanie domowego ogniska. Wyłącznie.
"Niewidzialne życie" to właśnie portret kobiet, które są, a jednak ich nie ma - sprowadzone do roli posługiwaczek i matek dzieciom stają się nieważne, przezroczyste. Z drugiej strony mają swoje marzenia, możliwości i zdolności, które marnieją, poskramiane przez patriarchalne obyczaje.
Gorzka opowieść o życiu, które umyka między palcami, powstrzymywane przez czasy i plemienne przyzwyczajenia.

Za egzemplarz książki dziękuje wydawnictwu:




niedziela, 2 czerwca 2019

Ilona Gołębiewska - Podaruj mi jutro [recenzja]

Wydawnictwo Muza
Warszawa 2019

"Podaruj mi jutro" to moje pierwsze spotkanie z Iloną Gołębiewską. Kolejnych nie będzie. Początkowe fragmenty powieści ulegają coraz to bardziej dotkliwym powtórzeniom, czyniąc czytelnika nie tyle niecierpliwym, co zrażonym do ciągu dalszego opowieści. Im dalej w las, tym powtórzeń jest mniej, aż wreszcie one zanikają. Gdy ma się do czynienia z opowieścią, w której (wydaje się) zostają przeklejone te same informacje w mało zmienionej formie kilka stron dalej, jest to dość niekomfortowe.
Gdy tylko mija etap powtórzeń, nastaje czas wybujałych i rozgałęziających się w niemożebną liczbę wątków. Czego tu nie ma: stary dwór, jego ekscentryczna, ale dobra właścicielka, jej perypetie rodzinne, tęsknota za ukochanym z czasów młodości, złośliwy sąsiad, również z czasów młodości, próba odgadnięcia tajemnicy zmarłego przed laty ojca, poszukiwanie skarbu, wizyta podejrzanego telewizyjnego redaktora, znajdzie się też wątek kryminalny. Do tego kilka motywów pobocznych, które dotyczą osób powiązanych ze dworem. Jest więc choroba, samotność, ofiara przemocy, a także zawiedziona miłość i kilka innych. Doprawdy zbyt wiele się tu dzieje.
Autorka ma głowę pełną pomysłów, to pewne, jednak ta powieść, która miała być pewnie zachętą do śledzenia dalszych losów bohaterów, stała się ociężała od nadmiaru wszystkiego.
Wiem, że powieść obyczajowa rządzi się swoimi prawami. Nie należy od niej wymagać wielkich mądrości czy dobrego stylu. Ma nieść rozrywkę, zbudowaną według starego, dobrego schematu, który najkrócej mówiąc, opiera się na złotej zasadzie: "i żyli długo i szczęśliwie". Zgadzam się. Potrzebny jest jednak umiar, który będzie reprezentowany zarówno w warstwie fabularnej, przyczynowo-skutkowej, ale też językowej.
Wylewny nadmiar, którego reprezentantką jest autorka powoduje, iż książka miast bawić, męczy. Zbyt wiele historii w jednym tomie powoduje, że nie są one odpowiednio opisane, reprezentowane. Jedne ledwie wspomniane, inne szybko ukrócone, uszyte pod wątek główny, nie maja szansy na rozkwitnięcie i zainteresowanie czytelnika. Bardzo proszę, by jednak samodzielnie ocenić poszczególne walory książki. Być może czepiam się jak zwykle bezzasadnie.
"Podaruj mi jutro" to opowieść o podlaskim dworze na Lipowym Wzgórzu, który pośród dziejowej zawieruchy opiera się różnym siłom, po latach trafia na powrót w ręce pierwszych właścicieli, reprezentowanych tutaj przez uznaną w świecie malarkę, Anielę Horczyńską.
Wraca ona w rodzinne strony mając w zamiarze stworzenie w dawnej siedzibie rodu pensjonatu oraz szkoły twórczej, zwanej Akademią Sztuk Anielskich (cóż za egzaltacja). Po drodze próbuje rozwiązać rodzinne problemy (nieułożone relacje z córką), a także uszczęśliwić wszystkich swoich lokalnych przyjaciół. Obserwowanie jej trosk, a także codziennych zmagań ludzi skupionych wokół pani Horczyńskiej jest główną osią fabularną książki.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:


sobota, 18 maja 2019

Lauren Groff - Floryda [recenzja]

Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2019

Podoba mi się Floryda wykreowana piórem Lauren Groff - jest daleka od idyllicznych obrazków z prospektów reklamowych biur podróży.
To Floryda z sennego koszmaru: pełna napięcia, niepewności, strachu, grozy, mentalnego brudu i sytuacji, których każdy chciałby uniknąć.
Niektóre z opowiadań wydają się klaustrofobiczne ("Psy w wilki"), inne niepokojące ("Duchy i puste"). Wszystkie historie, bez wyjątków, pełne są samotności,  odurzającego, udzielającego się lęku przed światem, ludźmi, a także szeroko rozumianej rezygnacji.
Bohaterowie zmagają się z własnymi demonami, próbując niepostrzeżenie prześlizgnąć się przez trudną rzeczywistość. Jedna z bohaterek (opowiadanie "Ponad i niżej") ucieka od dotychczasowego życia w miasteczku uniwersyteckim i przemierza Florydę, nocując w bagażniku swego wysłużonego samochodu. Pozbawiając się dóbr konsumpcyjnych, zyskuje nową perspektywę obserwowania i komentowania rzeczywistości.
Mocne są historie, których bohaterami są dzieci, najbardziej jaskrawa jawi się tu historia dwóch małych sióstr (4 i 7-letnia) pozostawionych bez opieki na małej wysepce. Pozbawione wsparcia, opieki, próbują przetrwać kolejne dni, z coraz bardziej uszczuplonymi zapasami żywności, z coraz większym zapasem klaustrofobicznego strachu, którego beneficjentem staje się czytelnik.
Jednak najbardziej pełnym opowiadaniem, którego konstrukcja jest zwarta, przemyślana i zręczna jest historia Jude'a, którego perypetie obserwujemy od dzieciństwa aż po późną dorosłość ("Z rogów czterech, gdyby je Ziemia krągła miała"). Poprzez zaproponowanie przekrojowej opowieści autorka stworzyła kompozycję bardzo udaną, gdzie poza sensownym podejściem do struktury opowiadania, jest ono pełne w sensie emocjonalnym, logicznym i fabularnym. Zdecydowanie najlepsza historia.
Pozostałe wydają się przy nim niedokończone, czasem zdają się być ledwie szkicami, jednak z potencjałem.
Autorka powoli buduje swój styl, który w niektórym opowiadaniach jest jeszcze niepełny, niepewny, niedookreślony. Wszystko zmierza jednak w dobrym kierunku i autorka wyrośnie na bardzo sprawną pisarkę opowiadań.
Ten zbiór jest dla mnie próbą dopiero, z jedną perełką, będącą dobrym prognostykiem na przyszłość. 

czwartek, 9 maja 2019

Henri Michaux - Barbarzyńca w Azji [recenzja]

Przekład: Oskar Hedemann
Wydawnictwo Świat Literacki
Izabelin 2005

Ach, jakże gęsto tłumaczy się autor ze swojej książki. Nigdy chyba jeszcze nie spotkałam się z takim sumitowaniem. 
Jednak, gdy próbowałam przebrnąć przez tę niewielką książeczkę, zrozumiałam usprawiedliwienia autora...
Jej kształt i formę zrzuca autor na swoją młodość, niewiedzę, naiwność. Jego ówczesne spostrzeżenia były mocno tymczasowe, pełne emocji, napięcia. Zastanawiam się co brał pisząc te stwierdzenia, co potęgowało jego odczucia podczas azjatyckich podróży.
Jego bardzo osobiste poszukiwania azjatyckiej duchowości, próby odkrycia ich sedna, dotarcia do jednej uniwersalnej prawdy życiowej wylewają się na karty książki. Każdą napotkaną sytuację potrafił on naciągnąć i wytłumaczyć w taki sposób, by była przydatna jego teorii. To naprawdę nieznośny zabieg.
Zarówno w przypadku opowieści o Indiach, Japonii czy Chinach, próbuje on w malarski sposób oddać pejzaż i atmosferę miejsc. Jednak jego zapalczywy, skrzący się emocjami styl powoduje, że całość wygląda dość miernie, naiwnie.
Poszukiwanie cech pierwotnych, cech fundamentalnych azjatyckich ludów jest motywem przewodnim. Próba nadania tematowi znamion uduchowienia trąci mocną egzaltacją i nieznośną manierycznością.
Rzeczywiście, ta literacka podróż nadaje się jedynie dla czytelników o mocnych nerwach i nadmiarze wolnego czasu. 
Sam autor w nowej przedmowie pisze, że jego relacji brakuje zbyt wiele, by stała się realną...
Podoba mi się to samoumniejszanie, które ma pewne znamiona kokieterii, jednak nie są one aż tak rażące.
W zasadzie broni się tylko ten rozdygotany, efemeryczny nastrój opowieści, jednak to za mało, by docenić książkę i nadać jej rangę literatury.
To nie jest literatura. Nie dla mnie.

poniedziałek, 6 maja 2019

Zgrzebłem po kołtunie [recenzja]

Wybór: Antoni Marianowicz
Wydawnictwo Czytelnik
Warszawa 1950

W serii "Biblioteka Szpilek" pojawił się w połowie XX wieku wybór "współczesnej humoreski polskiej" dokonany przez poetę i satyryka, Antoniego Marianowicza.
Jak bardzo orientalny i daleki od świata współczesnego czytelnika jest ten zbiór!
Budowa trasy W-Z, dwuobwodowe radio, wyścigi pracy w fabrykach brzmią jak wspomnienie dawno zapomnianych szczegółów życia z innej epoki.
Dla całkiem młodych czytelników (tylko kto by sięgnął po ten tomik?) poruszane tu kwestie będą kompletną Atlantydą, słowami wymagającymi baaaardzo długiej legendy.
Problemy poruszane przez ówczesną satyrę musiały mierzyć się z cenzurą, jednak autorom udawało się przemycać niektóre bolączki współczesności. Tak jest w przypadku utworu W. L. Brudzińskiego "Dymnik" z 1948 roku, w którym główny bohater opisuje problemy z mieszkaniem i ogólnym stanem sprzętów i pomieszczeń - od dziurawego dachu po dokwaterowywanie do mieszkań zupełnie obcych ludzi. Bogdana Brzezińskiego "Historia amerykańska" to pamflet na zapatrzenie na Amerykę. Choć z początku człowiek dziwi się jakim cudem cenzura przepuściła ten tekst, finał przynosi wyjaśnienie. Krajowi niezadowoleńcy spotykają w kawiarni Amerykanina. Kalecząc angielski, próbują wywiedzieć się czegoś na temat mitycznego raju zza oceanu...
"List" Stanisława Dygata to gorzka historia pracowniczych zatargów, gdzie każdy komplementem i tanim pochlebstwem próbuje ugrać coś dla siebie, kosztem kolegów z zakłady, rzecz jasna.
Nie mogło zabraknąć w tomie mojej ukochanej Stefanii Grodzieńskiej, reprezentowanej tutaj przez tekst między innymi przez tekst "Tajemnica pokoju nr 216" - mrożącą krew prawdę o urzędniczkach magistratu. "Z życia towarzyskiego" to ciekawa humoreska rzucająca światło na sprawę odwiedzin i utrzymywanie kontaktów przed epoką facebooka.
W tomiku znalazła też miejsce arcyzabawna satyra na kryminały i ich twórców "Zbrodnia na zamku Hismasresvoice" autorstwa Antoniego Marianowicza. Lektura szczególna, która przydałaby się Mrozowi czy innej Bondzie.
Ciekawie wybrzmiewa także utwór Tadeusza Różewicza "Prostaczek wśród literatów" z "Księgi przemian". Sportretowane relacje między literatami wywołują uśmiech, ale też trwogę - jak bardzo zakłamane i służalcze bywa to środowisko.
Na koniec kilka słów o niezrównanym Kazimierzu Rudzkim i jego"Konferencji patronalnej w sprawie mankamentów sektora piłkarskiego". Jak trudno rozwiązać problem niepowodzeń piłkarskich na boisku. W zasadzie, tutaj od lat nic się nie zmienia - winni ewentualnych niepowodzeń są zawsze: pech, stronniczy sędziowie, bądź niedostatecznie pomocni piłkarze drużyny przeciwnej.
W zbiorze znalazły się również utwory Magdaleny Samozwaniec, Wiecha.
Wszystkie pokazują jak trudne, ale i barwne było powojenne życie. Dają światło na ówczesne problemy, bolączki, zawoalowaną walkę z cenzurą, a także dystans do codzienności, trudnej i znojnej, pełnej... braków.
Bardzo ciekawy, choć trącący myszką zbiorek z ilustracjami samego Eryka Lipińskiego.

niedziela, 5 maja 2019

E.L. Doctorow - Ragtime [recenzja]

Przekład: Mira Michałowska
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1983

Edgar Laurence Doctorow miał w spojrzeniu pewnego rodzaju kąśliwość i dowcip. Jego pisarstwo aż skrzy się od sarkazmu, inteligencji, ale też woła o uwagę. Pisarz lubujący się w wielowątkowości, potrafił znaleźć między poszczególnymi motywami balans, który powoduje u czytelnika poczucie, że każda z poruszanych kwestii jest jednakowo ważna i potrzebna, niezbędna do całościowego odniesienia się do danej książki.
W "Ragtime'ie" Doctorow gromadzi w fabule całą armię niezwykle ważnych wątków, wśród których można wymienić: rasizm, walkę klas, buzujący socjalizm, buchających, rozrastający się kapitalizm, szeroko rozumiany amerykański sen czy walkę o godność.
Pośród fikcyjnych bohaterów prym wiedzie (od drugiej części) czarnoskóry pianista, Coalhouse Walker, którego losy najjaskrawiej objawiają się w powieści. Jego wątek to mocny przykład dyskryminacji rasowej, której eskalacja doprowadziła bohatera do ostateczności. Jego szaleńca, w pewnym momencie niemal irracjonalna walka o własną godność przyjmuje gargantuiczne rozmiary, które poruszają opinię publiczną, dzieląc ją wielokrotnie. Upominanie się o własną dumę, obrona honoru są dla Walkera sensem życia, stąd jego coraz bardziej rozpaczliwe, a zarazem niezrównoważone.
Kolejny wątek to losy europejskiego imigranta - łotewskiego Żyda, zwanego Tatą, który wraz z małą córką zamieszkuje nowojorskie slumsy. Niezwykła jego droga do realizacji pasji, odkrycia, że może ona go utrzymać, a także uczynić kimś ważnym, pokazuje najbardziej chyba skrajnie jak może wyglądać "american dream". Jest też trzecia rodzina, najbardziej stateczna, reprezentująca wyższą klasę średnią rodzina z New Rochelle, w której skład wchodzą ojciec rodziny - producent flag i fajerwerków, jego żona, syn, szwagier (niezwykle intrygujący i nieoczywisty typ), a także teść i mały synek. Uleganie konwenansom, walka z namiętnościami, a także starania o zachowanie spokojnej wyważonej fasady, widzianej przez sąsiadów, są chlebem powszednim dla rodziny. Wszystko zmienia się, gdy matka znajduje w ogrodzie czarnoskórego noworodka, wówczas ich spokojne, mieszczańskie, ułożone i przewidywalne życie na zawsze odejdzie w zapomnienie. Do głosu dochodzą prawdziwe emocje i trudne (jak na początek XX wieku) wybory, które zadecydują o ich człowieczeństwie i kierunku, jaki obrał ich kompas moralny.
Ten zróżnicowany obraz początku wieku dodatkowo uatrakcyjnia obecność rzeczywistych postaci, wśród których autor umieścił przesławnego Harry'go Houdiniiego, Henry'ego Forda, potentata finansowego J. P. Morgana czy anarchistkę Emmę Goldman.
Doctorow odmalowuje skrzący się emocjami świat, który jest na progu wojennej katastrofy, zachłyśnięcia się możliwościami jakie dają powstające masowo wynalazki i udogodnienia,  a także zmieniającej się mentalności ludzkiej.
Ten nadmiar nie wróży niczego dobrego. Na pewno nie dla wszystkich. Co jednak finalnie przygotował dla swoich bohaterów Doctorow? Warto przeczytać.

niedziela, 28 kwietnia 2019

Wojciech Orliński - Lem. Życie nie z tej ziemi [recenzja]

Wydawnictwo Agora
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2017


Przewertowałam archiwum mojego Bucha w poszukiwaniu Lemowskich recenzji i ze wstydem odkryłam, że mam tylko jedną jego książkę ("Katar"). Trochę się boję pisać o Lemie, za mała jestem, by komentować jego wielkie, wieloznaczne, wspaniałe utwory. Pewnie dlatego 6 (sic!) lat temu zdecydowałam się na komentarz w sprawie lemowskiego  kryminału. Przeczytałam ów komentarz - jest ostrożny, skupiony na treści. Zachowawczy. Bezpieczny.
Ostatnio z wielkim apetytem sięgnęłam po biografię Lema wydaną przez Czarne. Jestem przywiązana do tej serii, cenię ją, uważam za udaną.
I tu przyszedł czas na rozczarowanie. 
Po pierwsze, autor fabularyzuje swoją opowieść, tworzy sekwencje prawdopodobnych zdarzeń, opisuje całe sceny, które mogły się wydarzyć. Trochę upaja się własnymi wyobrażeniami na temat uwielbianego pisarza. Bo swoich uczuć, zachwytów i przywiązania do Lema wcale nie ukrywa, wręcz je podkreśla.
To akurat mały grzech biografa, ale jednak grzech.
Ponadto bardzo wiele jest tutaj odautorskich sugestii dotyczących autobiograficznych wątków, jakie autor przypisuje poszczególnych postaciom i wydarzeniom z lemowskich powieści. Czytelnik może oczywiście zaufać intuicji biografa, jednak to tylko przypuszczenia. Dużo tu (szczególnie na początku) spekulacji, rozważań, analiz, które nie przynoszą jednak pewności co do prawdopodobieństwa rozpatrywanych sytuacji. Takie balansowanie na krawędzi wierzytelności jest zupełnie niepotrzebne. Dodatkowo obciąża książkę dodatkowymi stronami, tworzy iluzoryczny, odautorski świat Lema, co nijak się ma do istoty biografii.
Za mało Lema w tej biografii. Został przysłonięty nadmiarem uczuć i namiętności Wojciecha Orlińskiego.
Tyle moich jęków.
Jeśli chodzi o pozostałe aspekty książki - wiele tu odniesień do wcześniejszych biograficznych książek o autorze "Solaris", przedruki listów, wspomnienia Szczepańskiego. Książka jest w dużej mierze oparta na tamtych właśnie pracach, poza autobiograficznym "Wysokim zamkiem" częste są odniesienia do wywiadów rzek Beresia i Fiałkowskiego.
Sam życiorys Lema to materiał na jedną książkę: od wojennego dzieciństwa we Lwowie, po krakowskie perypetie pisarskie, znakomite znajomości (jak Szymborska, Włodek, Turowicz, Szczepański), a także codzienne trudy i znoje związane z pisaniem i utrzymaniem rodziny.
O Lemie pisał wspaniale prof. Jerzy Jarzębski. Do pism Lema pod jego redakcją warto sięgnąć. 

piątek, 26 kwietnia 2019

Kateryna Babkina - Sonia [recenzja]

Przekład: Bohdan Zadura
Wydawca: Warsztaty Kultury w Lublinie
Lublin 2018

Przede wszystkim seria. Świetnie wydana, ze znakomitym projektem okładki Eweliny Kruszewskiej.
Zupełnie inna jakość na polskim rynku - skromna, wyważona, z poszanowaniem materiałów z jakich jest stworzona książka. Wielka rzecz.
Ciekawym zabiegiem jest też sięganie po młodych twórców zza wschodniej granicy - poznanie nurtujących ich problemów, wiodących trendów w literaturze itp.
Kateryna Babkina popełniła książkę drogi, w której oniryczny duch miesza się z powątpiewaniem i kompletną swobodą.
Tytułowa bohaterka książki, Sonia dowiaduje się, że jest w ciąży. Dziewczyna czuje się samotna i opuszczona, matka opiekuje się staruszkami w Szwajcarii, ojciec najprawdopodobniej przebywa w Polsce. Dziewczyna rusza jego śladem, chcąc odnaleźć prawdę o sobie, by w przyszłości móc dobrze pokierować relacjami z własnym dzieckiem.
Podróżując przez zachodnią Ukrainę do Polski dziewczyna spotyka bardzo różne osobowości. Każda z nich, choć na chwilę zbliża się do niej, otwierając Soni kolejną szufladkę z relacjami. Niestety, spotkania te są krótkotrwałe, dziewczyna nie umie stworzyć silnej relacji, co chwilę zmienia zdanie, ucieka, jest niespokojnym duchem.
W zasadzie pomysł na książkę był dobry, portretujący kobiety, dziewczyny w oczach ich bliskich. Okazuje się, że wpływ najbliższych na osobowość jest nie do przecenienia.
I tu kończą się mocne punkty powieści. 
Dalej autorka zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością: wszystkie wkręty krakowskie traktujące o Shoah są conajmniej nie na miejscu. Wydaje się, że chcą budować silne napięcia autorka posługuje się znaczeniami i symbolami, które kompletnie nie przystają do poruszanej przez nią tematyki.
Ten zgrzyt jest na tyle duży, że zepsuł mi całościowe postrzeganie powieści.
Silenie się na wstrząsanie nie zawsze wychodzi na dobre.
Autorka mogła zostać w swoim pokręconym, osobliwym świecie, to miało wartość i było jakieś. Łączenie ciężarnej młodej Soni z gettowymi ofiarami brzmi jak kpina.

wtorek, 23 kwietnia 2019

Caroline Kepnes - Ty [recenzja]

Przekład: Jacek Żuławnik
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Premiera: 15.05.2019

Od samego początku ta książka była dla mnie niewygodna. Uwierała mnie słowami, gniotła aurą, męczyła kolorytem.
Pisana z perspektywy mężczyzny odurzonego  autorskimi wyobrażeniami o świecie i przekonaniem o własnej sprawczości.
Inteligentny, przebiegły, a do tego opresyjny, silnie zaburzony psychicznie Joe Goldberg pracuje w nowojorskiej księgarni, gdzie jednym z ulubionych jego zajęć jest tworzenie swego rodzaju portretów psychologicznych swoich klientów.
Pewnego dnia wpada mu w oko jedna z klientek. Jest na tyle zainteresowany jej osobą, że kradnie dane z jej karty kredytowej, zaczyna śledzić jej media społecznościowe.
Stopniowo wprowadza w życie swój przerażający plan, mający na celu osaczenie dziewczyny z księgarni -Guinevere Beck.
Stalker ma zamiar wyeliminować każde niebezpieczeństwo stojące mu na drodze do szczęścia, którym jest według niego związek z Beck.
Śledząc wpisy w internecie, śledząc dziewczynę, stopniowo zyskuje nad nią przewagę - wie z kim i kiedy się spotyka, jakie ma marzenia, a także jak ma wyglądać jej związek idealny.
Stalker przemienia się w wymarzonego partnera... Teoretycznie.
Nowy związek jeszcze bardziej intensyfikuje zaborczość i podejrzliwość Joe, nie cofnie się od przed niczym, by utrzymać w tajemnicy swoje działania, a także jeszcze bardziej zafascynować sobą Beck.
Ta bezwzględna i niebezpieczna gra staje się coraz bardziej psychodeliczna, a dla czytelnika nieznośna w sensie emocjonalnym.
Autorka w dość bezwzględny sposób rozprawia się ze współczesnością, dając jasno do zrozumienia, że na własne życzenie podajemy swoje życie na tacy. Każdemu. Każdemu kto korzysta z mediów społecznościowych.
Poprzez swoją wylewność każdy z nas może stać się ofiarą działania ludzi niebezpiecznych czy zaburzonych. Fotografując swoje śniadania, wakacje, dzieci, chwaląc się w kilku słowach najnowszymi zdobyczami, nagrodami, planami, możemy sobie nieświadomie zaszkodzić.
Ten gęsty, ponury w zasadzie thriller powinien być skutecznym lekarstwem na internetową wylewność.
Mam nadzieję, że uleczy nadmierne ludzkie gadulstwo.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Ursula Poznanski, Arno Stroble - Nieznajomi [recenzja]

Przekład: Anna i Miłosz Urbanowie
Wydawnictwo Mando
Kraków 2018

I znów mierzę się z książką napisaną dwugłosem. Para autorów, która zaskoczyła mnie "Darknetem" (tu recenzja) porywa się tym razem na thriller psychologiczny zamknięty w hermetycznym świecie Joanny i Erkia, którzy zaczynają niebezpieczną grę.
Trzeba bowiem wyobrazić sobie sytuację, w której w swoim domu spotykasz nagle obcego mężczyznę, który próbuje ci wmówić, że jest jego prawowitym mieszkańcem i dodatkowo twoim narzeczonym. Z drugiej strony trzeba też wysilić wyobraźnię o obraz z drugiej strony. Stąd też trzeba sobie wyobrazić sytuację, w której wracasz do domu, a narzeczona cię nie poznaje, próbuje przed tobą uciekać i kompletnie cię nie pamięta.
Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Bez dwóch zdań.
Sprawdzonym sposobem (jedynym dostępnym, by książka pisana przez dwójkę autorów) gdzie krzyżują się rozdziały opowiadane kolejno przez dwie strony, poznajemy szczegóły, zagłębiamy się w intrygę, a także ulegamy rosnącemu napięciu, jakie towarzyszy każdej kolejnej odsłonie tajemnicy.
Tutaj tajemnic jest co niemiara, wątki rosną w siłę niedomówień i grozy, z czasem czytelnik nabiera coraz więcej wątpliwości.
Finał jest zbyt mocno zmanipulowany, kombinacje wydają się być zbyt barokowe, jednak sama idea i kilka konceptów fabularnych całkiem się udało.
Siłą tego duetu jest znakomita współpraca - ich książki są spójne językowo, nie drażni odmienna literackość, różne style.
Autorzy dopracowują książkę jako całość, a to ważna umiejętność.


niedziela, 21 kwietnia 2019

Agnieszka Szacka - Kuracja dla serca

 Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019
Premiera: 15 maja 2019 r.

Dobrze się stało, że bohaterowie powieści to ludzie dojrzali. Dość już hegemonii młodych, pozornie przebojowych, bogatych na kredyt korpo ludków, którzy na książkowych kartach zdobywają świat, popełniają błędy, szukają siebie, nie zostawiając miejsca dojrzałym, którzy jeśli już pojawiają się w powieściach to jako epizodyczny głos doradczy czy mgliste nawiązanie do fabuły.
W tym przypadku towarzyszymy historii Reanty, polonistki z Warszawy, rozwiedzionej matki dwójki dorosłych dzieci, która w związku z chorym sercem po raz pierwszy wyrusza do sanatorium.
Już w Nałęczowie przekonuje się, że trzy tygodnie z NFZ-ową ofertą będą dla niej nie lada wyzwaniem. Rozrywkowi współtowarzysze niewoli, mikre śniadanka, nudne zabiegi (choć są i przyjemne), rodzące się sympatie, ale też silniejsze fascynacje między ludźmi, którzy przyjechali do sanatorium po przygodę.
Udział w tym szalonym spędzie, nawet jeśli bierny, nie pozostawia Renaty bez refleksji na temat własnego samopoczucia i potrzeb, tych utajonych.
Dzięki rezolutnej i rozrywkowej współlokatorce szara i zdystansowana polonistka zaczyna korzystać z sanatoryjnych atrakcji, tych poza grafikiem określonym ramami ozdrowieńczych wskazówek NFZ.
W tego typu placówkach kuracjuszki stanowią lwią część turnusu, kuracjuszy jest dosłownie jak na lekarstwo. I gdy w stołówce pojawia się bardzo atrakcyjny Paweł, oczy wszystkich łowczyń przygód od razu obracają się w jego stronę. Wszystkie poza Renatą, której daleko do amorów. Przewrotny los popych ich jednak ku sobie, a my możemy tylko śledzić rodzącą się relację, jej ograniczenia i obawy, ale też nadzieje dla dwójki poranionych przez życie ludzi.
Autorka w swobodny, pozbawiony zadęcia sposób, bardzo lekko opisuje tę miłosną historię, dając czytelnikom oddech od rzeczywistości.
Warto czasem sięgnąć po taką niezobowiązująca, przynoszącą odprężenie książkę. A nuż ktoś znajdzie w niej bodziec do zmiany własnego losu?


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





niedziela, 14 kwietnia 2019

Emir Suljagić - Pocztówki z grobu [recenzja]

Przekład: Agnieszka Łasek
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2007

To nie jest książka, którą należałoby rozpatrywać z perspektywy języka, jego piękna, literackości. Nie można też patrzeć na nią jak na reportaż.
Jedyną dostępną dla mnie formą odczytania "Pocztówek z grobu" jest potraktowanie ich jako świadectwa, opowieści życia, wspomnienia czasu horroru i gwałtu, ale też wspomnienie bliskich, których zabrało piekło wojny.
Autor, wówczas nastoletni chłopak, przeżył gehennę tylko dlatego, że był tłumaczem przy holenderskich siłach, będących częścią ONZ.
Srebrenica, lipiec 1995 roku. Uciekający przed serbskimi wojskami Bośniacy ze wschodu kraju kryją się w mieście, które na jakiś czas jest dostępnym dla nich schronieniem.
Z czasem miasto zostanie porównane do drugowojennego getta, odciętego od świata, skazanego na zagładę, w którym jednak przez pewien czas ludzie próbowali zachować życie i jego pozory, nie tylko wydając gazetę czy oglądając telewizję, ale także radząc sobie z chorobami, głodem, depresją.
Autor wspomina konkretnych ludzi i ich postawy, przedstawia własne wybory, pokazuje, jak trudnym  zadaniem było codzienne przeżycie w mieście skazanym na śmierć.
Nie jest on jednoznaczny w swoich ocenach, dla niego nie ma stron bez winy, również obserwatorzy i siły ONZ mają swój udział w masakrze.
Bo w końcu dochodzi do exodusu. Siły Mladicia wymordowały muzułmańskich mężczyzn i chłopców, opuszczających miasto w konwojach.
Jak to możliwe, że po II wojnie światowej, po doświadczeniu Shoah, po raz kolejny doszło do masowego ludobójstwa? I to niejednego - pamiętajmy o afrykańskich wydarzeniach.
"Nigdy więcej" powtarzane w lekturach, pismach traktujących o martyrologii pomordowanych miało wybrzmieć jako ostateczne zapewnienie. Nie wybrzmiało.
Srebrenica to opowieść o degradacji ludzi, o ich upokarzaniu, odczłowieczaniu, pozbawianiu praw, nadziei, w końcu życia.
To historia o końcu moralności, ciągłym i coraz bardziej drastycznym przesuwaniu granic człowieczeństwa, ale też fizycznej i etycznej wytrzymałości.
Wojna jest straszna, a to są zbyt małe słowa, by oddać jej potworność.
Suljagić wydaje się być martwym od środka. Opowiada o śmierci, widzi ją wciąż mimo upływu lat. Śmierć zabrała mu rodzinę, ale chyba też nadzieję na przyszłość.
"Pocztówki z grobu" to kasandryczne studium rozpadu i pędzącej coraz szybciej katastrofy, która, choć nieunikniona, była w pewien sposób spychana do kąta zdarzeń nieprawdopodobnych.
Świat zmierzył ku katastrofie. Nadal zmierza.

sobota, 13 kwietnia 2019

Sanjida Kay - Skradzione dziecko [recenzja]

Przekład: Hanna Pustuła - Lewicka
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Premiera: 24.04.2019

Bycie rodzicem zmienia punkt widzenia na bardzo wiele spraw. Na literaturę także. 
Gdy rodzic czyta o porwaniu dziecka, przeżywa to zupełnie inaczej niż bezdzietny czytelnik. Wydaje mi się, że doświadcza lektury dużo silniej. 
Sandija Kay serwuje nam taką właśnie historię.
Zoe i Ollie po latach starań o dziecko zostają adopcyjnymi rodzicami Evie. Na fali szczęścia i spełnienia po jakimś czasie udaje im się doczekać kolejnego potomka, tym razem biologicznego.
Zoe realizuje się wychowując dzieci i malując obrazy. Ollie pnie się coraz wyżej po szczeblach zawodowej kariery w finansach. Patrząc z boku można mieć wrażenie, że to rodzina idealna.
Jednak sielankowy obraz zakłóca zazdrość Evie o młodszego brata, docinki, jakich jest ofiarą w szkole, ale nade wszystko tajemnicze przesyłki, jakie od pewnego czasu otrzymuje dziewczynka.
Okazuje się, że ktoś podrzuca jej listy i podarki, podpisując się jako prawdziwy, biologiczny ojciec, który ma zamiar odebrać dziewczynkę adopcyjnym rodzicom. Chce on odzyskać swoje skradzione dziecko...
Rodzice nie lekceważą sygnałów, zgłaszają sprawę na policję, jednak ten krok nie przestraszy zdesperowanego tajemniczego ojca, który nie spocznie, nim nie odzyska dziecka. 
I w takiej oto atmosferze strachu i niepewności będziemy odtąd podążać wspólnie z autorką aż do samego finału.
Po drodze poznamy motywacje, obiekcje oraz ukryte pragnienia i tajemnice głównych bohaterów oraz osób podejrzanych o udział w całej mistyfikacji dotyczącej listów i prezentów dla Evie.
Autorka pokusiła się o rozbudowanie psychologicznych profili niektórych postaci, chcąc tym samym wzbogacić fabułę, uczynić ją bardziej prawdopodobną i intrygującą.
Ten thriller porusza głównie ze względu na tematykę - sprawa w której na szali staje zdrowie i dobro dziecka zawsze poruszy wrażliwego czytelnika.
Wydaje mi się, że równie ważnym wątkiem w powieści jest ten związany z samotnością i poczuciem wyobcowania adoptowanego dziecka, które chce ukształtować własną tożsamość w oparciu o relacje z bliskimi i prawdę o swoim pochodzeniu. Trzeba jednak odpowiedzieć sobie na pytanie kto jest bliższy: matka, która urodziła, czy matka, która wychowała. Autorka pokazując relacje w adopcyjnej rodzinie daje wyraźny sygnał, że dbałość o relacje jest najważniejsza z uwagi na dobro wspólne.
Każda rysa, kryzys, brak porozumienia, może przyczynić się do rozłamu, a stąd już tylko krok do większych problemów.
O niektórych z nich traktuje "Skradzione dziecko".


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



wtorek, 9 kwietnia 2019

Donald Antrim - Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat! [recenzja]

Przekład: Mikołaj Denderski
Wydawnictwo Karakter
Kraków 2019

Realia, w których osadzona jest powieść początkowo wydają się mocno prawdopodobne, współczesne. Mamy oto miasteczko amerykańskie, w którym niemal wszyscy się znają, choćby z widzenia.
Przekonanie to ulega zatarciu, gdy czytelnik zapozna się na dobre z językiem autora. Sugeruje on wiele niecodziennych, czasem mrożących krew w żyłach zdarzeń (nierzadko z udziałem dzieci), które powodują zachwianie pewności co do realności powieści.
Postapokaliptyczny duch całej narracji pojawia się bardzo szybko i zostaje z czytelnikiem do końca.
Wśród bohaterów wyczuwa się nerwowość i nieufność wobec wszystkich, strach i gotowość na najgorsze. Sam burmistrz został zamordowany, zginął w strasznych męczarniach, choć powody i przesłanki nie są do końca jasne. 
Wiadomo jednak, że od tej pory każdy mieszkaniec próbuje zamienić swoje domostwo w twierdzę, dzieci bawią się w tworzenie pól minowych, zaś widok drutów kolczastych na podwórku nie jest niczym niezwykłym.
Potworna, pełna niepewności teraźniejszość wzmaga w ludziach poczucie niestabilności, tymczasowości i nieufności. Każdy może być katem, każdy może stać się ofiarą.
Groza codzienności splata się lekko z ekscentrycznym humorem, często ocierającym się o osobliwość, zarówno w treści, jak i w formie.
Autor zręcznie operuje językiem - przeplata różne style, konwencje, formy językowe, przynależące w powieści do różnych bohaterów, powodując, że podziwiamy jego sprawność lingwistyczną zarówno pod postacią bombastycznych fragmentów, pełnych zdobień i napuszonych ozdobników, a także anemicznych partykuł czy zaimków.
Autor bawi się językiem, formą, znaczeniem, wykorzystując je do pokazania swojej wizji, czy może sportretowania współczesnego świata, a może najbardziej jego amerykańskiej części.
W aktualnej sytuacji historia widziana z perspektywy nauczyciela, Peta Robinsona, zafascynowanego średniowiecznymi narzędziami tortur, nabiera nowego wymiaru. Dość groteskowego.