czwartek, 28 kwietnia 2016

Agnieszka Jeż, Paulina Płatkowska - Nie oddam szczęścia walkowerem [recenzja]

Czarna Owca
Warszawa 2016

Lektura dla całkiem dorosłych dziewczynek. Sytuowałabym je między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia. Coś już przeżyły, co nieco widziały, poznały parę osób, zebrały pewien bagaż życiowych doświadczeń, dlatego łatwiej będzie im identyfikować się z bohaterkami powieści (choć niewykluczone, że moje myślenie jest błędne).
Owymi wyżej wspomnianymi bohaterkami są dwie przyjaciółki: Jagoda i Malina. Ta pierwsza prowadzi bardzo ustabilizowany tryb życia, który wygląda jak z obrazka: dom, mąż, dzieci, praca (jak obrazek wygląda to tylko dla wszystkich tych nieszczęśliwych panien, które marzą o podobnych przyjemnościach). Malina zaś, jest rozwódką z córeczką i psem, marną pracą i ognistym kochankiem.
Na książkę składają się mejle, które dziewczyny piszą do siebie... z braku czasu na spotkanie. Każda z nich ma swój styl, odrębne spojrzenie na świat. Bardzo różne, mające inny kodeks moralny, inne potrzeby i marzenia, wciąż wspierają się w wyborach i trudnych sytuacjach.
Jagoda waha się między szczęściem własnym, a zachowaniem rodziny, Malina chce wreszcie poczuć się potrzebna i atrakcyjna. Ich korespondencja pokazuje jak bardzo podobne do siebie są kobiety w ogóle: zabiegane, zapracowane, dzielne, ale skrycie marzące o ciepełku rodzinnym i poczuciu bezpieczeństwa. 
Ich relacja jest na tyle interesująca i prawdopodobna, że wydaje się jakby dziewczyny mieszkały gdzieś po sąsiedzku, jakbyśmy znały się z widzenia. 
Ta książka to pochwała przyjaźni, która rozwija  się na naszych oczach - dawno niewidziana koleżanka ze szkoły, staje się coraz ważniejsza, coraz bliższa. Każdy problem, wątpliwość jest dla nich tematem do rozmów, pełnych wsparcia, czasem gotowych rozwiązań. Często pojawia się pytanie o to, czego słuchać: serca czy rozumu. Kolejne perypetie życiowe przyjaciółek pokazują, jak trudno jest dokonać właściewego wyboru.
W zasadzie nie wierzę w książki pisane w duetach, wiem jak wygląda taka współpraca, nie raz widziałam zgorzkniałego współautora, który nie potrafił ukryć, że jego (obdarzony bardziej medialnym nazwiskiem) kolega czerpie większe profity ze wspólnego tytułu, niż ten, który zrobił całą czarną robotę. W przypadku Nie oddam szczęścia walkowerem autorki minęły tę ślepą uliczkę. Formuła wymiany mejlowej bardzo się sprawdza. Pokazuje różny styl autorek, ich różne spojrzenie na świat. Bardzo ciekawa formuła, która przynosi pewne niespodzianki w sferze fabularnej.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Irena Wiszniewska - My, Żydzi z Polski [recenzja]

Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2014

Początek jest trudny. Rozmowy wydają się bardzo niedostępne, a sami rozmówcy, pyszniący się.
Gdyby zawęzić krąg interlokutorów do czterech, pięciu, ów zbiór byłby naprawdę zacny. 
Interesująca i inspirująca jest rozmowa z Zosią Jankiewicz, czy Bellą Szwarcman - Czarnotą, równie ciekawy jest wywiad z Sergiuszem Kowalskim czy Janem Hartmanem.
Każdy kolejny wywiad pokazuje jak różni są rozmówcy Ireny Wiszniewskiej. Polscy Żydzi, Polacy żydowskiego pochodzenia? Nieistotne. Ważny jest sam proces poszukiwania tożsamości, własnej historii, próba odnalezienia się w złożonej i wielowymiarowej teraźniejszości.
Różni ich wszystko: pochodzenie, wiara, wykształcenie, podejście do życia, może dlatego kolejne historie czyta się  z ciekawością. Rozmówcy nie zawsze potrafią sprostać Wiszniewskiej. Czasem za nią nie nadążają, czasem prowadzą strumień rozmowy w nieoczekiwanym kierunku, czasem dryfują po płyciznach, innym razem dotykają sedna. Nie wszyscy zasłużyli, by znaleźć się w zbiorze...
Nie chcę tutaj rozwodzić się nad problemem korzeni, tła, genezy. Dla mnie aspekt poszukiwań i potrzeby określenia siebie jest najważniejszy.
Wielość wywiadów pokazuje szerokie spektrum zagadnienia: chasydzi, Żydzi reformowani, ateiści, filosemiccy zapaleńcy, syjoniści - cała gama postaw i zapatrywań. I choć z książki płynie dość jednoznaczy przekaz, że w Polsce w zasadzie nie ma wychowanych religijnie i w ciągłości z tradycją Żydów, to jednak garstka zapaleńców i tych, którzy wierzą w niemożliwe, wciąż stara się przekuć słowa w czyny.
Zasadniczo po lekturze można się poważnie zmartwić. Jeszcze bardziej martwiące jest obserwowanie i uczestniczenie w tzw. społecznym i kulturalnym żydowskim życiu, choćby w Warszawie. Przeczytałam tu parę gorzkich słów o osobach, z którymi przychodzi mi obcować... 
Najbardziej żałuję jidysz - tego, że niemal nikt nie posługuje się tym językiem, że lektoraty (w październiku liczne i pełne zapału, w okolicach lutego kurczą się do garstki pasjonatów, z których ciężko, czytaj: nieopłacalnie jest stworzyć w następnym roku grupę bardziej zaawansowaną). I choć liczne są wykłady, warsztaty, pokazy filmowe, jarmarczne festiwale kultury żydowskiej, to jednak wszystko to jawi się jako powierzchowne, marne. 
Z drugiej strony rozlewa się na nas całą siła homogenizacja kultury, znikąd ratunku.
Na ile tworzenie podziałów, samoidentyfikacja, poszukiwanie tożsamości jest dziś potrzebne? 
Na ile bohaterom książki My, Żydzi z Polski udało się powyższe osiągnąć? Odpowiedź w wywiadach.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Levi Henriksen - Pieśń harfy [recenzja]

Przekład: Milena Skoczko
Wydawnictwo Smak Słowa
Sopot 2016

Glątwa to przekleństwo dnia następnego. Niby wiadomo czym grozi całonocne pijaństwo, ale mało kogo przekonuje argument bolącej głowy i suchości w ustach. Bohater Pieśni harfy również nie przejął się skutkami kilku głębszych. Co gorsza, niedziela, czyli czas po wesołej sobocie, była dniem chrztu syna przyjaciela, on zaś wybrany został ojcem chrzestnym. Przed kompletną utratą świadomości ratuje naszego bohatera anielski śpiew, który podczas mszy słyszy za swoimi plecami. Omamy słuchowe trzeźwiejącego beztroskiego ojca chrzestnego?
Nie. Jim Gystad, główny bohater książki wcale nie doznaje pijackiego objawienia, po prostu styka się on z legendarnym (i dość wiekowym, bo dobiegającym osiemdziesiątki) rodzeństwem Thorsen. Przed laty trójka utalentowanych muzyków: Maria, Tamara i Timoteus święcili ogromne triumfy, jako wykonawcy muzyki religijnej, dziś żyją na uboczu, stroniąc od ludzi.
Gystad, który jest producentem muzycznym postanawia namówić rodzeństwo na porzucenie emeryckiego życia, na rzecz powrotu do muzycznego biznesu. Pewny siebie Jim nie przeczuwa nawet jak wielką szkołę życia da mu Timoteus, lider rodzinnego trio. Zniewagi, uniki, złość, ale też dopuszczenie do rodzinnych tajemnic, poznanie historii brata i sióstr, a także przemiany, które dokonają się w Jimie, poprzez obcowanie z niezwykłym rodzeństwem są treścią tej książki.
Początkowo Jim ma zamiar wykorzystać rodzeństwo, by odbudować swoja karierę, zdobyć świeży materiał, który przyniesie mu pieniądze i prestiż. Z czasem, poprzez zbliżanie się do tajemnic, poznawanie codzienności Thorsenów, zaczyna on zmieniać zdanie, ale też zmieniać siebie i swoje spojrzenie na świat. Największy kontrast między życiem sprzed chrztu, a tym po wysłuchaniu śpiewu rodzeństwa, widać podczas wizyty w wytwórni płytowej, gdzie stonowane rodzeństwo trafia prosto w zachłanne łapy manipulatorów i dorobkiewiczów. 
Dużo miejsca zajmuje w książce muzyka, nie tylko liczne nawiązania do jej twórców, historycznych momentów w dziejach fonografii, ale też takie zwykłe, proste odczuwanie jej przez zmysły. Muzyka tworzy relacje, wzmacnia więzi, jest wręcz niezbędna do życia. 
Czy muzyka zwycięży, czy okaże się być największą wygraną spośród wszystkich bohaterów?
Levi Henriksen w pogodny, łagodny sposób podaje przepis na szczęśliwe, proste życie. Zwraca uwagę na niepotrzebny pośpiech, brak rozmów, które nie dość, że komplikują życie, to wręcz niemal bezpowrotnie je zmieniają. 
Henriksen serwuje czytelnikom parę życiowych prawd, które podane są w bardzo lekki i urokliwy sposób. 



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Michał Olszewski - Najlepsze buty na świecie [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2014

Zbiór reportaży z Polski, podzielonych ze względu na podjętą tematykę. Wyodrębniono pięć działów, które jednoznacznie obnażają polskie troski, zgryzoty i blamaże.
Zaczyna się od parafialnych skandali, skrzętnie ukrywanych przez władze kościelne, ale też ignorowanych przez wiernych. Nie ma znaczenia, czy sprawy dotyczą pedofilii, czy odważnych i  buńczucznych księży, usiłujących odsłonić zakłamanie i obłudę środowiska.
Jest kilka reportaży o biednej, zapomnianej Polsce B, gdzie w więzieniach osadzone zajmują się chorymi, porzuconymi dziećmi, a mężczyźni resocjalizują się poprzez opiekę nad... owcami.
Z kolei tytułowy reportaż: Najlepsze buty na świecie,  koncentruje się na temacie grup rekonstrukcyjnych, głównie nazistowskich oddziałów z czasów II wojny światowej. Ich członkowie z wielką pieczołowitością wyszukują przedmioty z epoki, fragmenty umundurowania i ekwipunku, po to, by ich hobby było bardziej wiarygodne. Autor w swym materiale dotyka wielu drażliwych kwestii: prawdy historycznej w rekonstrukcjach (chodzi też o gwałty i mordy na ludności cywilnej), czy też zamiłowania do nazistowskich mundurów (czy tylko mundurów, czy może całej ideologii?).
Dużo miejsca Olszewski poświęca tematyce Auschwitz i Brzezinki. W różnych kontekstach, z różnych perspektyw, pokazuje mniej znane, bądź zupełnie pomijane aspekty zbrodni, czy też jej scenerii. Nie chodzi tu tylko więźniów (grecka Żydówka ponad sześćdziesiąt lat poszukująca zaginionego brata), ale też pracowników laboratorium, którzy konserwują tysiące dziecięcych butów, czy wojennych polskich współpracowników hitlerowskich morderców.
Polska widziana oczami Olszewskiego ma w sobie wiele pytań, które pozostają bez odpowiedzi (czasem z wygody, czasem ze wstydu). Autor pokazuje, jak wiele jeszcze czasu musi upłynąć, jak wiele pokoleń musi po sobie nastąpić, byśmy pozbyli się narodowych ułomności. Biedna ta Polska, smutna, często głupia, taka brzydka siostra z kapiącym nosem, za to bez chustki. Wstyd się z nią pokazywać, nie sposób się jej wyprzeć.
Przenikliwość i prostolinijność autora tylko podkreślają dramatyczność poruszanych problemów. Bez zadęcia i pyszałkowatości, bez stawiania się w sytuacji lepszego i mądrzejszego, autor raz po raz odsłania przed czytelnikiem krajobraz kolejnych miast, miasteczek i wsi, gdzie toczy się prawdziwe życie, nie czarne i białe, ale zupełnie szare, ze wszelkimi odcieniami i posępnością tego koloru.

środa, 6 kwietnia 2016

Jørn Lier Horst - Ślepy trop [recenzja]

Przekład: Karolina Drozdowska
Smak Słowa
Sopot 2016

Czekałam na tę książkę, choćby ze względu na postać głównego bohatera cyklu, Williama Wistinga, śledczego pracującego w norweskim Larviku. Nie ma w nim nic z superbohatera, jawi się on jako zwykły, skromny policjant (są tacy?), który swą dociekliwością, inteligencją i doświadczeniem rozwiązuje kolejne kryminalne zagadki.
Być może wpływ na moją sympatię do głównego bohatera ma fakt, iż jeszcze kilka lat temu autor był szefem wydziału śledczego Okręgu Policji Westfold, co czyni całe przedsięwzięcie wiarygodnym i ciekawym.
Ślepy trop to książka, która nie rozczarowuje, również w tej powieści Horst staje na wysokości zadania i dostarcza czytelnikowi atrakcyjną fabułę i wciągające intrygi. Również wątki poboczne i epizody ubarwiają całość, nie zaburzając struktury, wręcz przeciwnie - nadają jej prawdopodobieństwa i smaku. Horst wie jak pisać, ot cała prawda o autorze.
W Ślepym tropie poznajemy pierwszą nierozwiązaną sprawę Wistinga. Dotyczy ona zaginięcia sprzed kilku miesięcy - chodzi o samotnego taksówkarza, o którym słuch zaginął. Policjanci nie odnaleźli też jego samochodu. Ta sprawa nie daje spokoju Williamowi, szuka on różnych dróg rozwiązania, wszystkie prowadzą donikąd. W międzyczasie pomaga on w remoncie swej córce, Line, która porzuciła Oslo i kupiła dom w rodzinnym Larviku.
Całkiem przypadkowo dochodzi do przełomu w sprawie zaginięcia taksówkarza. Coraz więcej tropów łączy tę sprawę z sylwestrowym morderstwem w oddalonym o ponad 200 km Kristiansand.
Co gorsza, sprawa natrafia na urzędowe trudności, policjanci z Kristiansand nie chcą współpracować, a Wisting powoli odkrywa przyczynę ich niechęci...
Z każdą kolejną stroną wszystkie sprawy coraz bardziej się rozjaśniają, widać coraz więcej powiązań, ukrytych znaczeń, na jaw wychodzą kolejne tajemnice.
Do metodycznych działań Wistinga, dochodzą jeszcze reporterskie metody jego córki Line, która przez dłuższy czas zajmowała się dziennikarstwem śledczym. Odnawia ona znajomość z dawną koleżanką, która odziedziczyła dom po zmarłym dziadku - niebezpiecznym przemytniku alkoholu, który w piwnicy swego domu pozostawił potężny sejf, pełen zagadkowych dokumentów. Zawodowa ciekawość powoduje, że Line zaczyna łączyć fakty, odkrywać powiązania, a to już bardzo niebezpieczna zabawa. Jej ciekawość stanowi poważne zagrożenie, również dla niej samej,
Solidna książka, bez spektakularnych akcji policyjnych, za to z wewnętrznym nerwem, który utrzymuje w czytelniku napięcie i ciekawość. 


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu: