czwartek, 28 lutego 2019

Joanna Kuciel-Frydryszak - Służące do wszystkiego [recenzja]

Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2018

Poruszająca, wciągająca, zachwycająca. Serio.
Mam słabość do twórczości autorki po świetnej biografii Kazimiery Iłłakowiczówny. "Służące..." potwierdzają talent autorki oraz jej niezwykłą dbałość o szczegół i staranność w docieraniu do źródeł.
Wieloaspektowość, wielowątkowość zbioru rzuca światło na mnogość problemów z jakimi musiały się borykać dziewczyny usługujące chlebodawcom, od wymogów zdrowotnych ("bez wad organicznych") po gospodarność, talent kulinarny czy czystość i schludność.   
Autorka przeprowadza czytelnika przez prasowe ogłoszenia (a to gratka!), wyjątkowe fotografie służby, wyrywki z podręcznika Michaliny Ulanickiej "Poradnik służby domowej".
Tak wiele tematów chce dosięgnąć, tak wiele strun poruszyć: wykorzystywanie seksualne służących przez pracodawców (jest i nawiązanie do Zapolskiej), oszustwa matrymonialne, bałamuctwa sprytnych szajek mające na celu zdobycie zaufania pracownicy, celem okradzenia jej pracodawców. Jest kronika kryminalna, zbrodnie w afekcie, ale też cała posępna karta historii traktująca o marnym traktowaniu, jakiemu ulegają służące.
Są marnie opłacane, często bez prawa do wolnych popołudni, wciąż sprawdzana jest ich uczciwość, wzgardzone przez panie, które wytykają błędy w sprzątaniu czy gotowaniu, bez własnego kąta (leżysko w kuchni, brak miejsca na własne rzeczy) czy elementarnego prawa do szacunku.
Autorka brnie przez zachowane dokumenty, listy do redakcji czasopism kobiecych, wspomnienia, zachowane książeczki pracy, by poznać historię kobiet, których nikt już nie pamięta.
Są, rzecz jasna, chwalebne wyjątki: służąca Sienkiewicza (pani Maria Luty), która strzegła dorobku i majątku, nawet w bardzo trudnych wojennych czasach. Służąca Gombrowicza, pani Aniela Brzozowska, której "Ferdydurke" zawdzięcza słynną "koniec i bombę", czyli pracowniczki cenione. Podobnie było z Katarzyną Habas, służącą Marusieńskich, która spoczęła w rodzinnych grobie pracodawców, czy też zażyłością i przywiązaniem jakie łączyły służące Iłłakowiczówny (Grabosia) czy Nałkowskiej (Genia).
To jednak jedynie wyjątki. Znakomita większość to opowieść o braku szacunku, wydaleniu z domu, gdy służąca przestawała (ze względu na wiek) radzić sobie z pracą (o ile wytrzymała tyle w domu państwa).
Osobny, bardzo tragiczny rozdział to opowieść o matkach służących, które oddały swoje dzieci na wychowanie gdzieś na wieś, do ludzi, a swoje comiesięczne pobory przekazywały na ich utrzymanie. Historie takich rozwiązań najczęściej również kończą się tragicznie.
Jakby całe życie służących mało jeszcze je doświadczało...
Autorka stroni od ocen, podaje fakty, przytacza materiały źródłowe, powołuje się na wspomnienia i pamiętniki ludzi mniej lub bardziej znanych. Chce obejrzeć temat z jak największej ilości stron, wymiarów, perspektyw, by prawdziwie oddać cześć zapomnianym kobietom, jak mówi motto do książki.

piątek, 22 lutego 2019

Barbara Klicka - Zdrój [recenzja]

Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Niezwykłe jak skrajne emocje budzi "Zdrój". Od zachwytów po rozczarowanie i znudzenie. Byłam ciekawa w której grupie się uplasuję, słuchając tak granicznych osądów.
Rozstrzygnięcie przyszło już po kilku pierwszych stronach. Bardzo przypadła mi do gustu literacka kreacja jaką proponuje autorka.
Stylizacja, humor, dystans do opisywanych sytuacji i postaci działają na korzyść powieści.
Pośród opasłych tomiszczy i rozpasanych interlinii pompujących kolejne strony dialogowe we współczesnych powieściach, debiut Klickiej jest jak krótki przerywnik między kolejnymi ścigającymi się na ilość stron i grubość tomu.
Pełna niedopowiedzeń historyjka, w której poszczególne sytuacje są ledwo nakreślone, ubrane w półsłówka. To tak rzadkie w dzisiejszej literaturze, że aż chwyta za serce. W czasach tępej dosłowności i przyciężkawych ścisłości, jest powiewem świeżości i pewnym odpoczynkiem. Może to jest powód dla którego tak dobrze mi się tę książkę czytało.
Zwraca moją uwagę ilość ciszy jaka ma swoje miejsce między poszczególnymi stronami, ma to w pewnością związek z poetycką twórczością autorki i jest bardzo dobrym zabiegiem. Pozwala bowiem na łagodne, luźne podejście do książki, która w gruncie rzeczy tego wymaga.
Mamy oto bowiem opowieść o dziewczynie z Warszawy (pochodzenie z TEGO właśnie miasta źle prognozuje), Kamie, która trafia do Ciechocinka, by przejść tam pełen turnus rehabilitacyjny dla płatników ZUSu.
W gąszczu rytuałów, konwenansów, zwyczajów i niepisanych protokołów, próbuje ona znaleźć miejsce dla siebie. Perypetie z sanatoryjnego pobytu konfrontuje ona ze wspomnieniami z dzieciństwa, gdy również przebywała w placówkach rehabilitacyjnych.
Okazuje się, że konfrontacja ta wypada niezwykle aktualnie - pewne zasady i zachowania przez lata nie uległy zmianom, a pewne utrwalone w pamięci zadziwienia mają swoje odpowiedniki we współczesności. Zmienia się dekoracja, mechanizmy pozostają te same.

czwartek, 21 lutego 2019

Miranda July - Pasujesz tu najlepiej [recenzja]

Przekład: Łukasz Buchalski
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2018

Cóż za rozczarowanie. Czytając "Pierwszego bandziora" próbowałam docenić nonszalancję w narracji, choć przyznam, że stało się to dopiero po lekturze, w jej trakcie miałam wiele wątpliwości.
Autorkę uratowała wówczas groteska - ostatnia deska ratunku dla tych, którzy nie chcą się skompromitować i mają dość inteligencji, by braki w warsztacie (a często i talencie) przykryć kpiną.
Tym razem się nie udało.
Jak powszechnie wiadomo, opowiadanie to niezwykle trudna forma, która obnaża wszystkie mankamenty, niedostatki, skazy, słabości itp. 
"Pasujesz tu najlepiej" można uznać za podręcznikowy przykład wszystkich niedociągnięć i słabości.
Ten zbiorek jasno pokazuje, że autorka nie potrafi pisać. Dlaczego? Ponieważ każda historia jest płaska i byle jaka, papierowa.
Silenie się na absurd, pozorne szokowanie rozbuchaną seksualnością w przeróżnych odmianach (starzec i nieletnia, młode dziewczyny oddające się za pieniądze starej, brudnej kobiecie, naga dziewczyna zza szyby w prowincjonalnym sex shopie) czy multiplikowanie zepsucia, rozpasania i koślawości moralnej czy życiowej, nudzi.
Zamiast bulwersowania jest monotonia. Gdyby chociaż pozostał niesmak, byłoby co wspominać. Tu brakuje i tego. Nic nie zostaje, może tylko poczucie straty czasu.
Minęły czasy, gdy doceniano pisarza za tematykę po którą sięgał. Dziś to za mało. 
Ten kto sądzi, że opowiadania te są nowoczesne czy (nie daj Bóg takie porównanie) nowatorskie, moim zdaniem się myli. Seksualność, perwersyjne szukanie jej ujścia, gonienie za uczuciem i ucieczka od samotności to zgrany temat, który mało komu udaje się obronić.
Opowiadanie o fantazjach seksualnych z księciem Williamem w roli głównej, seks telefon sióstr, które dochodzą tylko w ten sposób czy fantazje z młodzieńcem, są tu na porządku dziennym.
Nie ma norm i zasad, nie ma intelektualnych wycieczek.
Jest prosta próba szokowania słowem, sytuacją, tyle tylko, że w dzisiejszym świecie to za mało. Codzienność atakuje nas mocniejszymi przekazami, bez kostiumu performance'u. Dlatego to wszystko co proponuje autorka to martwota, na którą naprawdę szkoda czasu.
Śledzę kolejne publikacje wydawnictwa Pauza i zaczynam mieć dość, trafiam na coraz słabsze tytuły. Pretensjonalne "O Zmierzchu", wspomniany wyżej "Pierwszy bandzior" czy nazbyt wystylizowana "Historia przemocy" powodują, że mam opory. 
Gdybym zaczęła przygodę z wydawnictwem od "Pasujesz tu najlepiej" byłaby to zarazem ostatnia próba.

niedziela, 17 lutego 2019

Agata Maksimowska - Birobidżan. Ziemia, na której mieliśmy być szczęśliwi [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2019

Cieszę się, że powstała książka o Birobidżanie dostępna dla szerszej publiczności. Do tej pory temat ten nie był  często poruszany, a szkoda, bo jest bardzo zajmujący.
W ZSRR powstał pomysł osiedlenia Żydów w jednym regionie, który byłby dla nich swoistym komunistyczną ziemią obiecaną.
Po konsultacjach, wyprawach prof. Bruka (który badał minerały, gleby, środowisko naturalne w ogóle), a przede wszystkim ze względów strategicznych (bliskość granicy z Mandżurią), wybór utworzenia Żydowskiego Okręgu Autonomicznego padł na zbieg rzek Bira i Bidżan, którego stolicą zostało miasto Brobidżan.
Okolica wymagająca, a dla pierwszych osadników przerażająca i wyczerpująca. Jak pisze autorka tereny te były bagniste, malaryczne (w okresie wiosennym i letnim komary zatruwały życie ludzi i zwierząt, nic nie było w stanie ich zatrzymać), pełne potężnych lasów, które trzeba było w pocie czoła tygodniami karczować (a jedno drzewo nierzadko miało obwód tak duży, że do jego objęcia potrzeba było trójki dorosłych ludzi).
Okresowe powodzie, innym razem susze powodowały, że pierwsi osadnicy cierpieli głód, wielu uciekało z tej "ziemi obiecanej" do swoich starych siedzib na Białorusi czy Ukrainie, gdzie, choć prześladowani i biedni, mieli jednak swoje miejsce (tu na początku pustka zupełna) i fach w ręku.
Tym, którzy zostali pozwolono na wykładowy jidysz w szkołach, gazety w języku żydowskim, stawiano pomniki żydowskim zasłużonym twórcom. Brzmi dobrze?
Niestety, wcale tak nie jest.
Okres stalinizmu to powracające w kolejnych latach czystki, które sięgały (jak w całym ZSRR) od urzędników po instytucje kultury i twórców. Autorka opisuje jak towarzysze decydowali o repetuarze teatrów czy tematyce wydawanych książek.
Pisze też o przypadku w którym za druk w gazecie informacji o żydowskich bohaterach wojennych szło się do więzienia na 10 lat.
Komunizm był przerażający, bez względu na szerokość geograficzną i klimat. Dlatego też w okresie najsilniejszych represji birobidżańscy Żydzi ukrywali swoje pochodzenie. To, co miało być wyróżnikiem i atutem, stało się nagle niebezpieczną przynależnością, która często skutkowała więzieniem.
Autorka podkreśla, że również w czasach post stalinowskich przyszły problemy, jidysz zaczął być traktowany jako gorszy język, utożsamiany z zacofaniem, pokazujący odstawanie, brak asymilacji...
Pisząc o Birobidżanie Agata Maksimowska przeszła wszystkiego jego historyczne i polityczne etapy: od komunizmu po pierestrojkę i czasy współczesne, nie pominęła także Aliji końca XX stulecia.
Jest to temat o tyle frapujący i aktualny, że miała ona możliwość porozmawiania, spotkania się z uczestnikami, świadkami imigracji do Izraela.
W tych relacjach porusza rozczarowanie wyjazdem, który wiązał się z szokiem kulturowym, pracą poniżej kwalifikacji, trudami służby wojskowej, czy choćby gorszym traktowaniem przez sabrów, mających wg rozmówców autorki złe mniemanie o tzw. "ruskich".
Dzisiejszy Birobidżan to przedziwne miejsce, gdzie łączą się różne tendencje polityczne i wizje miejskich włodarzy.
Spis powszechny z 2010 roku wykazał, że w Żydowskim Obwodzie Autonomicznym mieszkało 1628 Żydów, co stanowi mniej niż 1% ogółu mieszkańców (informacja za autorką).
Mimo to Birobidżan chce być marką kojarzoną z żydostwem i nie ma wielkiego znaczenia, że wszelkie działania skupiają się na bardzo powierzchownych, płytkich zabiegach. Pewnie dlatego w licznych miejskich zaułkach poustawiane są figurki Tewjego Mleczarza czy żydowskiego skrzypka, gdzie co krok można znaleźć plansze z archiwalnymi informacjami i wizerunkami powstającego miasta.
I nie ma dla nich znaczenia, że występującymi podczas festiwalu żydowskiej kultury są rdzenni Rosjanie czy nawet Chińczycy, nie mający pojęcia o żydowskiej kulturze, tradycji, nie wspominając już o języku.
Ten powtarzający się w świecie paradoks (kultura żydowska bez Żydów) wciąż mnie intryguje i zadziwia. Także w orientalnym birobidżańskim wydaniu.

sobota, 16 lutego 2019

Agnieszka Litorowicz - Siegert - Olszany. Droga do domu [recenzja]

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
Warszawa
Premiera 13.03.2019

Autorka spełnia marzenie czytelników o bajecznej, intrygującej, pięknej i pełnej wyzwań prowincji.
Mieszkańcy są pozbawieni kompleksów, mają pasje i marzenia, realizują się, angażują w działania społecznikowskie, aktywnie animują życie lokalnego środowiska, a przy tym żyją dostatnio w domach pełnych designerskich dodatków.
Sama prowincja przyciąga turystów, ma do zaoferowania bajeczne widoki, wspaniałe artefakty z przedwojnia, urokliwe miejsca i zakamarki ze znakomitym jedzeniem. Bosko.
Bohaterką tej sielskiej opowieści jest architektka wnętrz, Julia Borowicz. Wiedzie szczęśliwe i dostatnie życie narzeczonej, do czasu, aż wiarołomny przyszły mąż oświadcza, że zdradził ją z młodziutką trenerką fitnessu.
Julia postanawia odciąć się warszawskich problemów, bierze urlop w firmie i rusza na Pomorze, gdzie mieści się opuszczony dom jej dziadka. Zgodnie z wolą matki, postanawia go sprzedać.
Najpierw jednak musi odkryć czemu do tej pory nie udało się to żadnemu okolicznemu agentowi. Nad domem unosi się rodzinna tajemnica, którą Julia próbuje odkryć.
Jak to bywa w małych społecznościach tajemnicę tę zna niemal każdy mieszkaniec, Julia zaś próbuje ją oswoić, uwierzytelnić i doprowadzić sprawy do szczęśliwego zakończenia.
Ten element sekretu, niewiadomej potęguje ciekawość czytelnika, sprawia, że lektura jest frapująca, wzbudza zainteresowanie czytelnika, który tylko czeka, aż przeszłość odsłoni swoje (czasem) gorzkie tajemnice.
Kolejny wątek, który przyprawi odbiorców o szybsze bicie serca to miłosne perypetie Julii. Młoda, ambitna, serdeczna dziewczyna od razu zyskuje naszą sympatię i zaufanie, dodatkowo jej wcześniejsze doświadczenia powodują, że łatwo dopingować poszukiwaniom drugiej połowy.
Być może Olszany są miejscem, w którym wreszcie uda się jej znaleźć szczęście...
Zresztą, cała okolica jawi się jako miejsce pogodne, spokojne, czasem wręcz idylliczne, gdzie aż prosi się o wizytę, a jeszcze bardziej o dłuższe zagrzanie miejsca.
Ciepła historia z przesłaniem, w którym najważniejsze jest chyba podkreślenie wagi rodziny, przodków, rodowodu, który nie pozostaje bez wpływu na życie kolejnych pokoleń. Szacunek dla tradycji, praźródeł rodzinnych, są ważnym elementem tożsamości każdego z nas. Autorka podkreśla to w subtelny, obyczajowy sposób.
Olszany. Droga do domu to sposób na relaks, odprężenie i chwilę wytchnienia po ciężkim tygodniu.
Dobry pomysł na spędzenie popołudnia z urokliwą książką.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu:




środa, 13 lutego 2019

Lousia May Alcott - Małe kobietki [recenzja]

Przekład: Ludmiła Melchior-Yahil
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2018

Świetna lektura dla wszystkich tych, którzy pragną oderwać się od rzeczywistości, codzienność, przyziemności, by zanurzyć się w spokojny, szlachetny, nieco zapomniany świat XIX - wiecznych powieści amerykańskich.
Sielankowy, pogodny obraz życia zubożałej rodziny Marchów, w skład której wchodzą: nieobecny ojciec (przebywający na froncie wojny secesyjnej), posągowa i jednocześnie serdeczna matka, a także 4 córki: Meg - najstarsza, najpiękniejsza, Jo - chłopczyca z sercem na dłoni, Beth - nieśmiała, serdeczna i utalentowana muzycznie, Amy - najbardziej rozpuszczona i samolubna, po trosze dlatego, że najmłodsza.
Perypetie i codzienność panien March obserwujemy przez niemal rok, podczas którego wydarza się wiele mniej i bardziej spektakularnych wydarzeń, spośród których warte uwagi są przede wszystkim poznanie bogatego sąsiada Lauriego, udział w balu towarzyskim najstarszych panien, czy groźba choroby zakaźnej, jaka dziesiątkowała ludzi pewnej zimy.
Prostoduszne i prostolinijne dziewczęta (niepozbawione wad) próbują pomóc łatać domowy budżet, bawiąc się i radując młodością na miarę swoich możliwości, a także poznając świat i prawa nim rządzące.
Pełna optymizmu i radości życia książka, która znakomicie poprawi nastrój i oderwie od codzienności.
Warto zaznaczyć, że autorka (córka pisarza i nauczyciela) była jedną z prekursorek amerykańskiej literatury kobiecej i młodzieżowej. W czasie amerykańskiej wojny domowej była pielęgniarką i wolontariuszką, bacznie obserwującą codzienność w szpitalach.
Ciekawym doświadczeniem jest czytanie o ówczesnych metodach wychowawczych, trącących myszką sytuacjach towarzyskich. Odrobina starego świata na lepszy dzień.

wtorek, 12 lutego 2019

Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska - Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2019


Nie porwała mnie ta książka.
Nie zainteresowała.
Nie uważam też, by styl autorów tego zbioru był wart większej uwagi.
Poszczególne tematy sprawiają na mnie wrażenie zaczętych, muśniętych, ale niekoniecznie skończonych i dopracowanych.
Czasem to wrażenie miałam ochotę porównać do lunatykowania w kierunku przepaści - autorzy podejmując temat, niekoniecznie sobie z nim radzili, nie domykali go.
Przykład? Już na początku, gdy piszą o "wyzwolicielach" radzieckich, którzy idą przez Polskę, gwałcąc i szabrując. Parę głosów świadków bez wyraźnego kontekstu historycznego, bez domknięcia (informacji i radzeniu sobie z traumą), powodują, że tematy poruszane w książce są mocno fragmentaryczne, potraktowane bardzo powierzchownie.
Autorzy przechodzą przez całe radziecko - polskie półwiecze chronologicznie, pokazując różne aspekty wspólnego życia: od organizowania życia w jednostkach wojskowych, handel wymienny, miłości, trudnych relacji wewnątrz komórek armii itp.
Perspektywa widzenia Polski przez okupanta powinna być bardzo interesująca, stwarzająca nowe możliwości interpretacji, patrzenia na tamte czasy.
Powinna. 
Ja tego nie dostrzegłam.
Bytność Armii Czerwonej w Polsce jawi się jako czas zabijania nudy, kombinowania jak polepszyć sytuację aprowizacyjną, pohandlować. Żołnierze próbują radzić sobie z tęsknotą za swoimi stronami, za rodzinami.
Jest fragment o walce z pomnikami, o wycofywaniu się wojsk radzieckich z Polski w latach 90.
Autorzy łapią zbyt wiele srok za ogon, a co za tym idzie poszczególne tematy tracą moc, potraktowane zbyt powierzchownie.
Szkoda.

sobota, 9 lutego 2019

Christina Dalcher - Vox [recenzja]

Przekład: Radosław Madejski
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2019

Już od pierwszych stron uderza gęsty, duszny ton. Sam koncept jest tak przytłaczający i przerażający, że (z perspektywy czytelniczki) aż nieznośny.
Christina Dalcher wpadła bowiem na pomysł, by w jej fabule kobiety straciły głos. Dosłownie.
Zgodnie z prawem, które obowiązuje od roku Amerykanki mogą wypowiedzieć jedynie sto słów dziennie. Gdy przekroczą limit, licznik, który noszą na nadgarstku traktuje je prądem. Z każdym ponadprogramowym słowem, prąd ma większe natężenie.
Wszystko to brzmi jak z koszmarnego snu, jednak autorka chciała w bardzo wyraźny, dosadny sposób pokazać sytuację kobiet. Nie chodzi tu tylko o peany TIME'a, który okrzyknął książkę powieścią epoki  #MeToo, ale  generalne o zwrócenie uwagi na problem seksizmu czy mizoginizmu, obecnych w życiu publicznym i codziennym na całym świecie.
Taka mocna, dobitna narracja jest chyba jedyną słuszną drogą w literackiej/artystycznej odpowiedzi na problem.
By głos był zauważony, wychwycony w gąszczu informacji, musi on być jaskrawy, kontrowersyjny, mocny. Takie czasy.
Bohaterka powieści, neurolingwistka dr Jean McClellan, do niedawna bardzo uznana naukowczyni, teraz bezwolna służąca we własnym domu, która nie może rozmawiać z własnymi synami czy mężem.
Nie radząca sobie z ograniczeniem wolności (a kto by sobie z tym radził?) mimo wszystko musi panować nad własnymi emocjami dla dobra rodziny, szczególnie córki.
Sytuacja ulega zmianie, gdy brat prezydenta (który wypowiedział walkę z feminizmem i wprowadził rażenie prądem) ulega poważnemu wypadkowi.
Okazuje się, że kobiety są jednak potrzebne, dr McClellan i jej wiedza naukowa mają przywrócić mowę poszkodowanemu.
Na nic ograniczenia, przepisy, mające sprowadzić kobiety do roli służebnic. Ratunkiem dla brata ma być właśnie kobieta. Zawrócona nagle z pozycji służebnicy ma odzyskać część praw, i to tylko na określony czas, na czas pracy naukowej.
Jean z czasem odkrywa, że jest małym trybikiem w przerażającej machinie władzy. Nie ma wątpliwości, że musi się jej przeciwstawić. A tymczasem czas płynie nieubłaganie, termin jej wolności zbliża się wielkimi krokami...
Nie potrafię patrzeć na tę książkę inaczej niż na manifest, przejaw niezgody, swego rodzaju posłanie.
W obliczu tych faktów umyka gdzieś jej walor literacki, tak mocno stapia się on naczelną z myślą przewodnią powieści, że przestaje istnieć.
Autorka pokazuje, że kobiety mają głos. I to donośny.


Za egzemplarz książki dziękuje wydawnictwu:




środa, 6 lutego 2019

Tadeusz Boy Żeleński - Obiad literacki. Proust i jego świat [recenzja]

PIW
Warszawa 1958

Boy to arcymistrz słowa. Uważny obserwator, wyważony, błyskotliwy, wielki erudyta i niezwykle interesujący człowiek.
Otwarty umysł, wrażliwy na problemy społeczne, zaangażowany w edukację, naukę, sztukę. Wspaniały recenzent teatralny, genialny tłumacz, kopalnia wiedzy o Francji i jej twórcach.
Każda jego publikacja to literacka przygoda, pełna wspaniałych słów, doskonałych kompozycji literackich, dowcipu, elegancji, konceptu. Uczta dla ducha.
Tak właśnie jest z "Obiadem literackim". 
Boy wziął na warsztat Paryż czasów Drugiego Cesarstwa. Oparł się na dziennikach braci Goncourtów, którzy dokumentowali tam spotkania tzw. salonu, który podczas obiadów u księżniczki Matyldy, a także (bardziej liberalne pod względem języka, bo odbywające się w męskim towarzystwie) chez Magny, od nazwiska właściciela restauracji, w której się zbierano.
Postanowił Boy tedy zebrać zapiski braci i stopić je w jeden monumentalny obiad.
Jak sam przyznał w przedmowie, cała ta praca bardzo go bawiła, zlepiał więc kolejne fragmenty dzienników, splatał rozmowy, układał dialogi i "mozaiki myśli" w zaaranżowany przez siebie sposób, i jak podkreśla, na swoją odpowiedzialność.
Uczestnicy obiadów to same ówczesne tuzy: Saint-Beuve, wielki krytyk, Theo Gautier, pisarz, Saint-Victor, eseista, Berthelot, chemik, Gavarni, matematyk, Nefftzer, publicysta, jest też Flaubert, ponadto Turgieniew, a także bracia Goncourtowie i inni.
Dzięki Boyowi przenosimy się do eleganckich salonów, gdzie toczone są nie zawsze eleganckie rozmowy. Panom tematów nie brakuje: od anegdot o twórcach im współczesnym, przez politykę, muzykę, stręczycielstwo aż po stan duszy po zaspokojeniu miłosnym, mówią o cywilizacjach, ich przemianach. 
Dyskutują, podważają swoje tezy, porównują doświadczenia. Turgieniew wraca do swych młodzieńczych miłości, dr Robin mówi o wadze mózgu człowieka inteligentnego.
Jest kilka mocnych stwierdzeń uniwersalnych, czy ponadczasowych, jak choćby to głoszone przez Soulié: "Przechodziłem dziś nad Sekwaną, chłopcy bawili się. Największy rzekł: Trzeba zrobić sąd. Ja będę sądem" - brzmi znajomo, prawda?
Z kolei jeden z braci Goncourtów popisał się takim bon motem: "Życie to jest taka praca, tyle zajęcia, taki trud, że ludzie tacy jak my będą sobie musieli powiedzieć w godzinę śmierci: czyśmy żyli?"
Ech, fascynująca lektura.
Boy kończy wstęp tak: "Siadajmy tedy do stołu i starajmy się być inteligentni. Inaczej lepiej nie siadać. I nie gorszmy się lada czym".

W drugiej części zajmuje się Boy Proustem, pisze o jego dziwnej, późnej i krótkiej karierze, równie krótkim życiu. Proust walczył całe życie z bardzo przykrym rodzajem astmy, powiązanej z wrogim działaniem słońca, co często skazywało go na izolację, często zaś nocne życie, rzadkie opuszczanie Paryża.
Boy nie podejmuje się analizy dzieł, informuje jedynie, że stopniowo i powoli trafią one do rąk polskiego czytelnika. Zaznacza jednak tematykę, uczula na wielość płaszczyzn na których można rozpatrywać powieść (i nie są to tylko czas, sztuka i miłość, jak mi się do tej pory wydawało).
Boy klasyfikuje Prousta jako humorystę. Mimo wielu przecież poetyckich, momentami bolesnych i trudnych fragmentów "W poszukiwaniu straconego czasu", to powieść ta nacechowana jest dowcipem, dystansem, całym mnóstwem anegdot, zaczerpniętych z życia paryskiej socjety.
Boy zdradza też kuchnię warsztatową, pisze o trudnościach translacyjnych (kto czytał ten wie, jak barokowe zdania tworzył Proust). Boy przyznaje, że łamał zdania i składał je na nowo. Zwiększał liczbą akapitów, wyodrębniał dialogi, po to, by "W poszukiwaniu straconego czasu" było dla polskiego czytelnika bardziej przejrzyste.
Jak sam pisze: "Polski język nie dopuszcza nieograniczonego mnożenia zdań zależnych i nizania ich w długie bez końca łańcuchy".
Interesująca jest też wspólna z Żeleńskim zabawa w zgadywanie modeli składających się na poszczególne postaci występujące w monumentalnej powieści.
Chcąc poznać sekrety twórczości, tajemnice warsztatu mistrza Prousta, należy sięgnąć po znakomitą opowieść mistrza Boya, niezrównanego w gawędziarstwie, a także szerzeniu kultury francuskiej nad Wisłą.
Wielka przygoda intelektualna, jeszcze większa przyjemność poznawcza.

wtorek, 5 lutego 2019

J.S. Margot - Mazel Tow. Jak zostałam korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów [recenzja]

Przekład: Małgorzata Diederen-Woźniak
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2018

Przede wszystkim rodzina. Taka, której można zazdrościć, którą można podziwiać, podpatrywać, naśladować.
Rodzina w bardzo tradycyjnym ujęciu, w której ważny jest szacunek dla starszych, pokolenia dziadków. Gdzie liczy się dialog, wspólne spędzanie czasu, gdzie wszyscy są sobą zainteresowani, wspierają się i są dla siebie ważni.
Rodzina, która stawia na edukację, języki, przygotowuje dzieci do życia we współczesnym, wymagającym świecie, nie chcąc ich zagarnąć dla siebie.
Taka jest rodzina Schneiderów, do której (całkiem przypadkiem) trafia autorka.
Jako studentka poszukiwała pracy i jedno z ogłoszeń dotyczyło pomocy w odrabianiu lekcji u czwórki rodzeństwa. 
Mimo początkowych trudności, rodzina postępowych żydowskich ortodoksów przyjęła do pracy flamandzką studentkę, do tego ateistkę, związaną wówczas z Persem.
Lata wspólnych obserwacji, nauka wzajemnego szacunku i wyrozumiałości, zaowocowały długotrwałą przyjaźnią, która objęła nie tylko młodzież, edukowaną i wspieraną w nauce przez autorkę, ale także ich rodziców, kiedyś pracodawców, później oddanych i serdecznych promotorów, opiekunów.
I, choć J.S. Margot trafia do domu państwa Schneiderów zupełnie nieświadoma reguł i zasad jakie na ich wspólne życie nakłada religia, z czasem nabiera zrozumienia dla nich. 
Ta książka jest na pewno opowieścią o szacunku i tolerancji, dla mnie jednak, jak zaznaczyłam na początku, o archetypie rodziny, jaki się już dziś w zasadzie nie zdarza.
Otwartość i serdeczność, jakie mają dla siebie obie strony jest szczególnie ważna w kontekście dzisiejszego czytelnika, świadomego otaczającej go rzeczywistości, w której na odmienność, własne zdanie, poglądy można stracić życie.
Ze opowieści i rozmów, jakie w czasie lat spotkań autorka zadawała i przeprowadzała ze swoimi bohaterami, wyłania się obraz ludzi gotowych na wszystko, pamiętających traumę początku XX wieku, żyjących przyszłością, troszczących się o nią, pamiętających jednak koszmary przeszłości i uczący się na jej błędach. Pewnie dlatego mają zawsze w pogotowiu paszporty, pomni wielowiekowych ćwiczeń w ocalaniu siebie i najbliższych. Wstrząsające, ale prawdziwe. Oto bowiem nastały czasy, gdy trzeba być w ciągłej gotowości, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie następny dzień.
Autorka jest bardzo ciekawa przeszłości rodziny u której pracuje, ale równie mocno zajmuje ją także teraźniejszość: to jak żyją na co dzień, ich powszednie zajęcia, rytuały, zwyczaje. Ogląda je z szeroko otwartymi oczyma, chłonie, poznając i akceptując wszystko, z czym ma do czynienia.
Niech to będzie najważniejszym przesłaniem książki: umieć słuchać, patrzeć, a nade wszystko akceptować. Bo inne nie znaczy gorsze, czy złe. 
Autorka przekonała się o tym na własnej skórze. Kiedy doczekamy czasów wzajemnego poszanowania i akceptacji?
Czy doczekamy?

niedziela, 3 lutego 2019

Małgorzata Szejnert - Czarny ogród [recenzja]

Wydawnictwo Znak
Kraków 2007

Nie ma co - pomnikowa robota. 
Ilość benedyktyńskiej pracy, jaką wykonała autorka, naprawdę robi wrażenie.
Pokazanie czytelnikowi jak rodził się kopalniany, przemysłowy Górny Śląsk, było nie lada wyzwaniem.
Nie dość, że temat raczej ponury (teoretycznie), czy nawet nudny, to dodatkowo dotyczy on zagadnień mocno osadzonych w tamtejszych realiach geograficznych, pozornie niedostępnych, nieciekawych dla reszty świata.
A jednak Małgorzata Szejnert dokonała niemożliwego. Swą skrupulatnością, zaangażowaniem i literackim talentem otworzyła przed czytelnikiem zupełnie inne drzwi, prowadzące do fascynującego świata rycerzy i ziem zrujnowanych przez wojnę trzydziestoletnią. Protoplasta rodu Giesche trafia w końcu na Śląsk i tak zaczyna (dzięki niewątpliwym talentom) pomnażać swoje dobra, rozciągając je na kolejne dziedziny.
Tak powstaje węglowa potęga, która pokoleniom wstępującym zapewni nie tylko byt i szacunek, ale też sławę w świecie.
Z czasem Giesche (dziś katowicka dzielnica Giszowiec) stanie się architektonicznym objawieniem - powstanie tam miasto - ogród Gieschewald, zbudowany z dbałością o szczegół, nawiązanie i szacunek dla tradycji i lokalnych budynków. 
Powstają pralnie, piekarnie, ochronki i wszystko to, co potrzebne było górniczym rodzinom do spokojnego funkcjonowania. Najdłużej powstawał bodaj kościół, ale i z tym zaradni Ślązacy potrafili sobie radzić.
Poza wspaniałym, niezwykle literackim wprowadzeniem, największe wrażenie robią poszczególni bohaterowie - pracownicy kopalń i mieszkańcy kopalnianych domów - śledzimy dzieje poszczególnych rodzin przez cały okrutny XX wiek, spotykając ich w momentach triumfów, ale też w kryzysach, czasach żałoby i smutku.
To właśnie jednostkowe mikro historie stanowią sól tej opowieści i czynią ją autentyczną. Porusza los pływaczki Rozalki, która brała udział w wielu prestiżowych, również międzynarodowych zawodach, intryguje postać imigranta spod Kutna, czy pasjonata fotografii, Augustyna, dla którego posiadanie własnego atelier fotograficznego stało się marzeniem i celem.
Zresztą, fotografie umieszczone w książce są zdumiewające i obezwładniające.
Poszczególne głosy mieszkańców dzielnicy, splatają się w spójną, mocną historię ludzi, których los doświadczał, ku ziemi przyciskała historia i polityka, a codzienność nie była lekka i błoga.
Ciężkie było życie na Śląsku, zarówno w czasie powstań, plebiscytów, wojennych decyzji co do narodowości czy powojennych utarczek z władzą, która w każdym nieomal obywatelu widziała potencjalnego zdrajcę i oszusta.
Dzięki książce Szejnert wszystkie te postaci żyją, trwają w pamięci, na kartach książki, pokazując, że małe ojczyzny to niezwykle ważny (ze wszech miar) element społeczeństwa w ogóle.
Może warto, by każdy poszukał historii wokół siebie. Kto wie, jakie skarby czają się w przeszłości. 

sobota, 2 lutego 2019

Therese Bohman - O zmierzchu [recenzja]

Przekład: Justyna Czechowska
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2019

Zaczęło się bardzo interesująco: sztokholmska profesorka historii sztuki, Karolina Andersson to kobieta sukcesu. Ugruntowany status społeczny, pozycja w środowisku, wyzwania zawodowe, a także niezależność i nonszalancja w postępowaniu tak jest postrzegana przez otoczenie.
Singielka, która zakończyła długotrwały związek, wyważona, może też wyniosła, ale pełna godności i taktu. Spełnienie marzeń niektórych feministek - niezależna, pewna siebie, będąca ponad stereotypami i utartymi kulturowymi wzorcami. 
Sypia z kim chce i gdzie chce, mówi co myśli, budzi szacunek i zainteresowanie studentów swą bezkompromisowością i mocnymi akcentami podczas zajęć (pozbawionymi tabu, rzecz jasna).
Karolina pozuje na silną, niezależną, bardzo współczesną kobietę, która w żadnym razie nie jest kojarzona z licznymi stereotypami przypisanymi płci.
Czasem wydawało mi się, że autorce zależy na tym, by czytelnik całkiem zapomniał o płci i podziałach jej dotyczących. By zobaczył człowieka, który mierzy się z otoczeniem, jego opinią, własnymi wyborami, a nade wszystko samotnością. Czasem wydaje się ona wygodna, czasem bardzo potrzebna, momentami luksusowa, jednak za każdym razem to tylko złudzenie, Karolina jest tego najlepszym przykładem - tęsknota za pewnego rodzaju stabilizacją, równowagą uczuciową, poczuciem spełnienia oraz hm, sensu (choć to może stwierdzenie zbyt na wyrost), jest walką jaką prowadzi ze sobą każdego dnia.
Z jednej strony jej samej imponuje tytuł profesorski jaki widnieje na drzwiach jej gabinetu, z drugiej, jest on jedynym jej osiągnięciem, tylko to ma. 
Nie potrafi skupić się na pracy, odkrywa, że bardziej interesują ją małpy niż historyczno-sztuczne zagadnienia dotyczące modernizmu. Jest znudzona, pełna wątpliwości, goryczy, pytań (o przeszłość, przyszłość, błędy związane z wyborami życiowymi), nie umie też poradzić sobie ze zwykłym zaplanowaniem dnia. 
Z bardzo interesującego materiału na super bohaterkę literacką pozostała smutna, przegrana czterdziestoletnia singielka, której nie chce się pofarbować siwiejących włosów, która nudę, stagnację, pytania rodzące się wciąż w głowie próbuje zalać burgundem, pitym w nieprzyzwoitych ilościach.
Szkoda, bo wyszło jak zwykle. Stereotyp (z tą różnicą, że to ona porzuca i ma odwagę na jednorazowe przygody seksualne) został powielony: ubrany w bardziej atrakcyjną szatę, dający złudną nadzieję (początkowo), jednak finalnie otarł się o banał. Naprawdę szkoda, bo potencjał był.
Przemawiała do mnie też niechęć, jaką od początku budzi bohaterka: jęcząca, marudna, znudzona Sztokholmem, ludźmi, relacjami, która nie umie przyjaźnić się z kobietami. 
Jej zapatrywania naukowe również sprawiały, że była intrygująca: badała niebezpieczne kobiety z przełomu wieków. Awangardowa, mocna, niezależna, nieszablonowa naukowczyni, która rozbudzała nadzieje na równie nowatorskie rozprawienie się ze stereotypem samotnej kobiety. Nie mogę pogodzić się z tym, że w gruncie rzeczy wyszło jak zwykle.
Kolejnym elementem, który dawał nadzieję na innowacyjne potraktowanie tematu był wątek doktoranta, próbującego napisać pracę o zapomnianej modernistycznej malarce i graficzce, współpracującej z niemieckimi twórcami. Gdy trafia do Karoliny ze swoimi rewelacjami coś zaczyna się dziać, pojawia się ferment naukowy, napięcie rośnie, nadzieje też...
Autorka pokazała bohaterkę niejednoznaczną, przewrotną, pewną siebie, która ulega jednak światu, jego wymogom, kryteriom, obwarowaniom. Mierząc się z ramami, w które musi się wpasowywać w pracy, podczas spotkań towarzyskich, stopniowo im ulega.
I, choć sama historia jest interesująca, dobrze się czyta tę książkę, to rozczarowuje z powodu wymienionych wyżej elementów.
Z aspirującej powieści stała się kolejnym babskim czytadłem, choć z nieco wyższej półki.