wtorek, 24 kwietnia 2018

Andrzej Z. Makowiecki - Warszawskie kawiarnie literackie [recenzja]

Wydawnictwo Iskry
Warszawa 2013

Niestety. O kawiarniach literackich możemy już tylko czytać w książkach. Nie ma ich i nie będzie - nie ta moda, nie te obyczaje. Wielka strata. 
Kiedyś kawiarnie literackie były zjawiskiem częstym, chlubnym i wyjątkowo częstym. Wiek XIX i początek XX - aż do koszmaru II wojny stanowił znakomite tło i pożywkę dla tworzenia się tych niebanalnych miejsc.
Pierwotnie pomyślane jako lokale, hm, gastronomiczne, serwowały legendarne "pół czarnej" i (dla tych, których było na dodatek stać) ewentualne ciastko czy nawet bardziej regularne potrawy (czasem mączne, czasem mleczne, innym znów razem całkiem obiadowe).
Jednak dzięki wielu różnym czynnikom: na przykład założyciele - patrz Picador, bliskość kultury i sztuki - Mała Ziemiańska obok sławnego wydawnictwa Mortkowicza, czy też samo bywanie tam znanych i lubianych - czy to legendarnego Fiszera czy samego Wieniawy, stanowiło o atrakcyjności lokalu.
W kawiarniach literackich tworzyły się sympatie, kierunki i prądy literackie, zawierały i kończyły literackie i artystyczne przyjaźnie, a także rozprawiano szeroko o literaturze, sztuce i polityce. Nie bez znaczenia były także zwykłe ploteczki i żarciki czy inne uszczypliwości (tu celowała Krzywicka, Gombrowicz i Fiszer).
Kawiarnie były areną niezależnych myśli i politycznej odwagi, sprzeciwu na zastany porządek i głośno głoszonych manifestów, celujących w ograniczanie swobód obywatelskich (jeśli w danym czasie takie wydarzenia miały miejsce). 
Do kawiarni przychodzili więc zwykli gapie spragnieni wielkiego świata i i intelektualnego pobudzenia. Przychodzili podejrzeć uwielbianych autorów (słynny stolik w Ziemiańskiej), czy też posłuchać najnowszych ich przygód i kawiarnianych scysji.
Tak zwana "widownia" była nieodłącznym i koniecznym warunkiem trwania kawiarni, a także jej powodzenia. Nic dziwnego - lokale gromadziły najtęższe literackie głowy, spragnione - co tu kryć, poklasku i docenienia.
Pełno więc anegdot i szczegółów z kawiarnianego życia warszawiaków czasów międzywojnia, a także lirycznej tęsknoty autora na tym co bezpowrotnie stracone - od wielkich artystów po niezwykłe nastroje i kindersztubę.
Nie ma już tamtych ulic, budynków, ludzi, kultura też jakby inna.
Dobrze, że pozostało wspomnienie i pamięć o literackim świecie początków XX wieku. Chociaż tyle (piszę z żalem).

Jørn Lier Horst - Jedna jedyna [recenzja]

Tłumaczenie: Milena Skoczko
Wydawnictwo Smak Słowa
Sopot 2018

Horst jest mistrzem wyważenia. Jego powieści nie są przegadane, łączą intrygę kryminalną z opowieścią o zwykłym/codziennym życiu bohatera wiodącego (w tym przypadku komisarza Williama Wistinga). Dodatkowo sama intryga jest nieprzewidywalna, a jednak możliwa. Horst sięga po ponure, acz prawdopodobne dramaty i zbrodnie. Nie szarżuje, nie udziwnia, nie wprowadza szaleńczego tempa, ni niebywałych akcji.
Jego postaci to zwykli ludzie, których droga na manowce często nie była oczywista. To ludzie z problemami, przywarami, ale niepozbawieni ludzkich odruchów. Jego postaci nie są czarne, ni białe, poruszają się w świecie szarości, gdzie wiele rzeczy jest prawdopodobnych, wiele scenariuszy możliwych.
Nie bez znaczenia jest policyjna przeszłość autora, która z pewnością jest inspiracją dla kolejnych odsłon przygód i perypetii komisarza Wistinga.
W tym tomie prowadzi on sprawę zaginięcia obiecującej sportsmenki, Kajsy Berg, młodej piłkarki ręcznej, ulubienicy publiczności i nadziei reprezentacji.
Dziewczyna wybierała się na trening i zniknęła bez śladu.
Sprawa zaginięcia obserwowana jest przez media w całym kraju, nie dając spokoju śledczym, utrudniając im zadanie i frustrując coraz bardziej z każdym dniem. Tym gorzej dla policjantów, że czas mija, a dziewczyna się nie odnajduje.
Dodatkowo w okolicy wybuchają pożary lasów. W jednym z nich, podczas porządkowania terenu strażacy odkrywają szczątki ludzkie przykute do drzewa.
Atmosfera gęstnieje, policjanci walczą z czasem i medialną nagonką, próbując odkryć prawdę. 
Jedynym zarzutem (i to wymuszonym) jest wydawanie tomów przygód Wistinga nie po kolei. Znam już jego późniejsze przygody, perypetie rodzinne i prywatne, stąd powrót do czwartego bodaj tomu jest pewnym niepowodzeniem i lekkim chaosem. Ale to czepianie się na siłę. Horst zna się na rzeczy i świetnie sprawdza w pisaniu policyjnych opowieści o zwykłej (o ile można pisać w takich kategoriach) zbrodni.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:








czwartek, 5 kwietnia 2018

Marie Darrieussecq - Świństwo (Truizmy) [recenzja]

Przekład: Barbara Walicka
Wydawnictwo Karakter
Kraków 2018

Wszystko mnie tu odpycha - od okładki począwszy po streszczenie fabuły. Ta powieść jest niewygodna, męcząca w odbiorze, irytująca przez wzgląd na  fabułę, a w zasadzie postrzeganie i traktowanie przez świat głównej bohaterki.
Jednocześnie jest bardzo wciągająca. Trochę czytelnikiem pomiata, trochę szarpie nerwy, bawi się konwencjami, uczuciami, światopoglądem.
Traktuję ją jako swego rodzaju eksperyment, który pokazuje rzeczywistość w bardzo przerysowany sposób. Książka wpisuje się w nurt feministyczny, co chwalebne, i choćby to stanowi o jej wartości. Sięga po 
utarte stereotypy traktujące kobietę jako narzędzie, ewentualnie ozdobę, które w konfrontacji z zamysłem fabularnym autorki zyskują nową, bardzo dosadną perspektywę.
Bohaterka to mocno naiwna dziewczyna, która w patriarchalnym świecie nie tylko godzi się na instrumentalne jej traktowanie przez mężczyzn, ale też szybko i bezboleśnie się w nim odnajduje.
Pracując (niemal za darmo) w eleganckiej  perfumerii ma za zadanie spełniać oczekiwania klientów. Dość szybko zaczyna oznaczać to prostytucję. Realizując hasło klient nasz pan bohaterka jest akceptowana, kiedy jednak postanawia poszukać przyjemności również dla siebie, szybko wypada poza nawias społecznie akceptowalnych form i norm. Ulega (męskiemu) ostracyzmowi, przestaje być człowiekiem (o ile kiedykolwiek była traktowana jako człowiek...).
Samotna, pomijana, źle traktowana, bezsilna na metody jakimi posługują się władcy świata powoli ulega przemianie. W zwierzę. W świnię. To odpowiedź na świństwo jako robią jej co krok kolejni napotykani parweniusze.
Ciężko jest przebrnąć przez kolejne wcielenia i modyfikacje świata głównej bohaterki. Niewygodnie czytać o jej pohańbieniu, przedmiotowym traktowaniu, wreszcie przezroczystości, która staje się, mimo monstrualnych fizycznych zmian, domeną postaci.
Autorka szarżuje, nagina, wyolbrzymia i krzyczy swoją powieścią. Krzyczy do czytelników, woła o refleksję, manifestuje swoje niezadowolenie z zastanej rzeczywistości, która pełna jest świńskich zachowań.

środa, 4 kwietnia 2018

Karl Ove Kanusgård - Moja walka. Powieść 6 [recenzja]

Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2018

Finał. Koniec. Kres. Epilog. 
Wielka szkoda. 
Przywiązałam się do Knausgarowego rozmachu i słownej ekspansywności (nie wspominając o ciągłej emocjonalnej wiwisekcji).
Jakim cudem wyprodukował on tego gargantuicznego literackiego stwora? Wciąż nie wiem. Pisząc w zasadzie o niczym, potrafi mówić o wszystkim.
Szósty tom jest wyjątkowy. Nie chodzi o rozmiar, który zdaje się być przodującym w tej kategorii, ale zbiór prawd, które zabiera.
Myślę sobie, że autor najlepiej realizuje się poprzez pisanie o własnym życiu, młodości, rodzinie, historii własnego rodu. Ten temat jest mu bliski, powoduje, że pisarstwo jawi się jako ukonstytuowane, pewne, mocne, prawdziwe.
Gdy jednak zaczyna on teoretyzować na temat literatury, kultury, historii, dogmatów tracę doń cierpliwość i sympatię.
Szósty tom obfituje w spekulacje, gdybania i rozważania dotyczące literaturoznawstwa czy historii powszechnej. Jest to nieznośne i zupełnie zbędne. Mędrkowanie na tematy, które zajmuję tęgie profesorskie głowy jest, hm, spłycające temat.
Zresztą, pośród wielu esejów, które wypełniają szósty tom Mojej walki jest w czym wybierać. Jest traktat o nazwisku, imieniu w literaturze, znaczeniu słów, mistyce (także wg G. Scholema), cały potężny elaborat o Shaoah i Zagładzie, a przede wszystkim kolosalny esej o Mein Kampf Hitlera. Knausgard pisze o społecznym i literackim tabu jakie osłania i zagarnia Moją Walkę Führera. Jest też społeczna perspektywa i wiele innych składowych, które odnoszą się do opus magnum Hitlera.
Jedyna ciekawa (poznawczo) jest część o tragedii na wyspie Utoya, co również znalazło odzwierciedlenie w przemyśleniach autora.
Armia esejów jest najsłabszym ogniwem powieści. Nie widzę dla niego uzasadnienia. Próbowałam przebrnąć przez Kanusgardowe pory roku, ale utknęłam na Jesieni. Rozczarowanie było zbyt duże. Czułam się jakbym czytała Paulo Coelho czy innego E.E. Schmitta. Koszmar.
A Moja walka to przecież zapis życia wielu osób, tak mocno nacechowany przejęciem i zaangażowaniem, że nie trzeba dodatkowo pseudo filozoficznych wypocin.
W szóstym tomie urzeka autotematyzm. 
Autor jest w przededniu premiery pierwszej części, co nakłada się na rodzinne perturbacje. Pojawiają się oskarżenia, groźby procesu oraz żale od niektórych członków familii.
Autor próbuje przebrnąć przez najgorszy czas, usprawiedliwiając się, walcząc z niepewnością i strachem. Traci przekonanie, że Moja walka jest potrzebna, obawia się, że zbyt wiele zniszczy.
Gdy czytamy o kolejnych trudnościach i niespodziankach trawiących rodzinne życie autora, zaczynam czuć dyskomfort.
Zresztą, ostatnia część (dostępna dla tych szczęśliwców którzy przebrną przez las esejów, bądź rozważnie je pominą) jest zdecydowanie najmocniejsza i najbardziej poruszająca, wręcz obezwładniająca.
Zostawia czytelnika wzruszonym, osamotnionym, zmęczonym, onieśmielonym. Niezwykłe.


Nie wyobrażam sobie dalszego pisarstwa Knausgarda po Mojej walce
On jest Moją walką. Prócz niej nie ma innego Knausgarda. Wszelkie pozostałe próby są miałkim bytowaniem kolejnego upajającego się własnymi słowami literata, by nie powiedzieć literacika. Pisarzem Knausgard jest w Mojej walce
Prócz niej, nic.