środa, 24 kwietnia 2024

Mieczysław Gorzka - Krwawnica [recenzja]

 

Wydawnictwo Skarpa Warszawska

Warszawa 2022


Thriller nie potrzebuje nadmiaru środków stylistycznych, w zasadzie byłyby one przeszkodą i czynnikiem odbierającym autentyczność, spłycającym atmosferę. Gorzka ma w swym stylu konieczną thrillerom chropowatość, prostotę i rozważność. To duży plus.

Jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Autora, stąd też brak możliwości porównania działań fabularnych z innymi wytworami. Ten jest, hm, dość specyficzny. Wydaje mi się, że pomysł Autora, skądinąd intrygujący, spalił na panewce w drodze do finału. 

Zaczyna się dobrze: emerytowany policjant, Rafał Dzikowski przeprowadza się wraz z żoną Weroniką na wieś, nad jezioro, które było dla niego wspomnieniem dzieciństwa. Mają tu zacząć nowe, spokoje życie. Niestety, ktoś pisze im na elewacji słowo "krwawnica", później robotnicy odkrywają zwłoki, a historia nadal ma sens i dobrze zawiązuje akcję. Jest ciekawie, wciągająco, czytelnik czeka na ciąg dalszy i finał.

Później już jest gorzej, ale wciąż nie na tyle, by rezygnować z lektury: policjant musi wrócić do przeszłości, żona też, pojawia się żony przyjaciółka, wcale tajemnicza,  jest bliska rodzina, kłopoty z weną, z pracą, z nową społecznością. Bardzo gęstnieje liczba problemów, a do tego pojawiają się przemyślania związane z koronawirusem, mocno zgrzytające w zębach. 

I robi się coraz niedorzeczniej. Niektóre wątki są niepotrzebne, inne wspomniane i zapomniane, a już tłumaczenia fragmentów intrygi (rzecz jasna bez spoilerowania) są mierne. 


niedziela, 21 kwietnia 2024

Anna Mieszczanek - Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór. Historie ziemian [recenzja]


 Wydawnictwo Muza

Warszawa 2020


Osobliwe uczucie - podpisy pod zdjęciami są bardziej interesujące aniżeli sama treść książki. W czym tkwi sekret? Wzmiankowane podpisy są faktami pozbawionymi ładunku emocjonalnego, ot, zwyczajnie, opisują: kto lub co lub gdzie. Bardzo często te fotografie są niezwykle interesujące, gdyż uwieczniają nieistniejące już przykłady architektury, wnętrz, scenki rodzajowe, portrety, fotoreportaże. Kopalnia wiedzy. To wielki plus tej publikacji. Niestety, jedyny.

Jak widnieje w notce biograficznej Anna Mieszczanek to dziennikarka i redaktorka. Tutaj, bez dwóch zdań, odrzuciła Ona etos dziennikarski i jego fragmenty związane z bezstronnością na rzecz namolnego, powtarzalnego i irytującego wypowiadania własnych poglądów na ziemiańską historię. Rzecz w tym, że Autorka ubolewa nad dziejową krzywdą, związaną z odbieraniem majątków, zawieruchą wojenną i reformą rolną. Co i rusz podkreśla jak bardzo to zmieniło/zniszczyło/zakończyło sielskie i pełne wyższej kultury życie ziemian. Aż dziw, że książka ta ujrzała światło dzienne, że też Muza zdecydowała się wydać ten subiektywny i dość jednak tendencyjny potok słów.

A szkoda, że przybrał taką właśnie formę. Sam zamiar (i wspomniany wcześniej materiał fotograficzny) był dobrym przyczynkiem do zwrócenia uwagi na niebagatelną rolę ziemiaństwa, na ich ogromny wkład w rozwój wszystkich przecież gałęzi życia społecznego, gospodarczego, politycznego czy kulturalnego w Polsce. 

Ten brak obiektywizmu rujnuje sens całości. Szkoda.

wtorek, 16 kwietnia 2024

Tomasz Różycki - Złodzieje żarówek [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2023


Na początku zachwycił mnie język; giętki i pełen ornamentów. Później ucieszył mnie powrót do czasów słusznie minionych - gdy Autor przeprowadza czytelników przez komunistyczne wspomnienia od ogonków kolejek, po braki na półkach. A finalnie wszystko to bardzo mnie zmęczyło, gdyż odkryłam, że za formą i nastrojem nic właściwie nie stoi. Ma być onirycznie, surrealistycznie, i momentami można wpaść w pułapkę takiego myślenia, jednak po chwili okazuje się, że tak mocno trzymał się Autor kostiumu i konstrukcji formalnej, że zabrakło fabuły, treści, esencji. Strojne opakowaniu kryjące ubóstwo znaczeń. Tak to widzę, tak to czuję.

Muszę też przyczepić się do nieznośnej maniery tłumaczenia niektórych słów, a jeszcze bardziej irytujące były nazwiska sąsiadów, które jak żywo wyciągnięte są ze szlacheckich annałów i książek dotycząćych historii kultury i sztuki. Jeśli to miało być zabawne lub błyskotliwe - nie wyszło. Sromotna porażka ocierająca się o żałość.

Poszukiwanie młynka do kawy, koniecznego do zmielenia tych kilku garści, jakie udało się wystać w kolejce, jest przyczynkiem do całej fabuły. Fabuły, która kluczy i popada w dygresje, łączy bogów i śmiertelników, snuje rozważania dotyczące blokowych zsypów i sposobów na ratowanie przed kradzieżami współdzielonych żarówek. Same te wspomnienia są w pewnym stopniu urokliwe i przywracające niektóre składowe PRL-owskiego żywota. Dla kogo to będzie czytelne, kto się tym zachwyci? Tak jak w pierwszym akapicie - strojne opakowanie kryjące siermiężność treści. Takie rozczarowanie!


środa, 10 kwietnia 2024

Charles Reznikoff - Muzykant [recenzja]

 

Przekład: Piotr Sommer i Marcin Szuster

Wydawnictwo: WBPiCAK

Poznań 2023


Świetna szata graficzna, fonty i układ tekstu - znakomita robota! Dla mnie ta strona obcowania z książką jest znacząca, dlatego tak cieszy rosnąca świadomość wydawców i zwrócenie ich uwagi na prezentację całości. 

Przechodząc do treści: niezwykła ta opowieść rozpędza się i zwalnia, rozmienia na drobne i kluczy pod postacią małych, oderwanych od całości epizodów, które tak naprawdę są konieczne, choć tak osobne. Brzmi to wszystko jak opinia wariata, ale prawdziwie też oddaje nastrój, koloryt i ton w jakim napisany jest "Muzykant". Te przejścia, tak zwalniające tempo i wydłużające czas opowieści są niezwykłymi niuansami, przyprawą, która nadaje tej właśnie literackiej potrawie charakter i niepowtarzalny smak. Małe te historyjki traktuję jako komentarz do fabuły głównej i, niejako, obserwacje będące podsumowanie czy odniesieniem się Autora do wątków wiodących. To wspaniały zabieg, ponieważ, nie mówiąc wprost, mówi dużo więcej niż w sposób bezpośredni. Najlepsze jest to, że wkręty fabularne dotyczą zwykłych ludzi i sytuacji: często biednych, przegranych, innym zaś razem żałosnych czy budzących wstręt. 

Naszymi bohaterami są nieprzedstawiony z imienia narrator oraz Jude Dalsimer - kompozytor, który próbuje swoich sił w przemyśle filmowym w Hollywood. Dzięki temu pierwszemu mamy możliwość poznawania i doświadczania kolejnych porażek tego drugiego: pisanie niemiłej uchu muzyki, pisanie muzyki do filmów wycofanych z produkcji, czy też tworzenie muzyki do dzieł, które nie wyszły poza zarys scenariusza. Życie muzyka usłane jest cierniami, szczególnie w fabryce snów. Narrator - komiwojażer podróżujący po USA co i rusz odwiedza Jude'a, wówczas razem spacerują, piją kawę w kawiarni i obserwują ludzi i ich zachowania. Przez to mamy swój czytelniczy udział w ich spostrzeżeniach: widzimy ksenofobię, rosnący antysemitym, niechęć do różnych grup społecznych i etnicznych, ale też pokazują nam miejskie życie i degrengoladę społeczeństwa (zarówno tego biednego, obserwowanego podczas spacerów, jak i tego z wyższej klasy średniej, reprezentowanego przez bywalców branżowych bankietów).

Bardzo to pouczająca, intrygująca i dobrze napisana historia, która wymaga jednak skupienia i refleksji, pewnych dociekań, ale też wytrwałości w towarzyszeniu bohaterom.

poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Jacqueline Harpman - Ja, która nie poznałam mężczyzn [recenzja]

Przekład: Katarzyna Marczewska

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2024


39 kobiet i nastoletnia dziewczyna, narratorka tej opowieści są zamknięte w piwnicy w klatce. Pilnowane przez cały czas przez strażników, którzy nie odzywają się ani słowem, nie pozwalają im niemal na nic. 

Pozbawione elementarnej choć prywatności (jak choćby  te związane z potrzebami fizjologicznymi, które załatwiane są na oczach pozostałych współwięźniarek), nie mogą mieć ze sobą kontaktów fizycznych (zakazany jest dotyk, nawet w przypadku małych dzieci), nie ma też pozwolenia na brak snu. Nieposłuszeństwo karane jest batem, świszczącym uporczywie nad uchem. Bezsenność karana jest tabletkami. 

Bohaterka tej opowieści trafia do lochu jako niemowlę, to właśnie poprzez jej rośnięcie kobiety z celi oceniają, że ich niewola trwa więcej niż 12 lat, bo na tyle wygląda dziewczyna. Niewiele pamiętają ze swoich poprzednich żyć, nie dzielą się wspomnieniami, bo nie wolno, ale też nie wywiązały się między nimi większe relacje. Są otępiałe, zgnębione, pełne niemocy.

Pewnego dnia w piwnicy rozlega się dźwięk syreny, strażnicy natychmiast opuszczają więzienie. Szczęśliwie zostawiając klucz, który uwalnia kobiety. Prym w odwadze i chęci wydostania się z piwnicy wiedzie najmłodsza. Co jednak czeka je za drzwiami więzienia, czy świat jeszcze istnieje, czy istnieje cywilizacja? Jak poradzić sobie po tylu latach zamknięcia, odosobnienia i ubezwłasnowolnienia?

Wszystkie te fragmenty, które związane były z więzieniem, traktowaniem kobiet przez strażników odczytuję bardzo jednoznacznie jako nawiązanie do historii, a w szczególności do osobistych doświadczeń Autorki, której najbliższa rodzina uciekając z Belgii przed antysemityzmem II wojnę spędziła w Casablance. Dalsza część zginęła w czasie Shoah. Wszystkie te więzienne opowieści zestawiam z historiami obozowymi, z Zagładą Żydów, z losem, jaki stał się udziałem większości rodziny Harpman. To najbardziej jaskrawe i pierwsze skojarzenie, które jest bezpośrednie i dość jednak oczywiste.

Kolejne przemyślenia dotyczące tej bardzo mocnej i poruszającej dystopii oscylują wokół kondycji społeczeństw, granic człowieczeństwa, możliwości przeżycia i życia w ogóle, a także tego jak trauma, nieszczęście i brak wolności mogą wpłynąć na wolę życia i walkę o nie. Elektryzująca, wstrząsająca lektura.

PS Jak zwykle znakomita szata graficzna!

sobota, 30 marca 2024

Breece D'J Pancake - Trylobity [recenzja]

 

Przekład: Maciej Świerkocki

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2024


Chropowatość, zafascynowanie, upadek i cierpienie - to pierwsze skojarzenia związane z tym zbiorem. 

Biedna, niewykształcona, ciężko pracująca amerykańska prowincja pije, bije, przegrywa w niemal każdej, a może nawet każdej dziedzinie życia. Ktoś miał dostać stypendium, ktoś chciał uciec do Chicago, ktoś miał trafić na dobrą rodzinę zastępczą. Miał, miało, miała, mógł, mogła, mogło. 

Postaci Pancake'a to chyba jednak nie są postaci - to prawdziwi ludzie, wyłaniający się na chwilę z kart opowiadań, po to, by przez chwilę się poskarżyć czy pokazać fragment siebie, a zaraz potem wrócić do uwikłanych, trudnych, naznaczonych ciężką pracą/uzależnieniami/pechem bytów. 

Górnicy, ich kochanki gardzące ograniczonym, nudnym życiem jakie wiodą. Pierwszy oficer z holownika szukający bliskości choć w sylwestrową noc (znajduje ją w ramionach 14-latki). Seryjny zabójca, który próbuje usprawiedliwiać się wojenną przeszłością i traumą (niejedną) jaka była jego udziałem. 

Cała galeria charakterów utrzymanych w ciemnych odcieniach szarości. Ponura banda. Od bezpłodnej dziewczyny spętanej kazirodczym uczuciem do brata po opiekę jedynaka nad zniedołężniałymi rodzicami. Nie ma nadziei, nie ma oddechu, jest skazanie na życie. Znojne, trudne, niewdzięczne, niewymarzone. 

W całej tej czerni myśli i biogramów, w tym ciężarze i braku pocieszenia jest coś co przyciąga uwagę i nie pozwala oderwać się od poszczególnych historii: to talent Autora. Wyczuwalna jest w jego stylu troska i ciekawość losów pojedynczego człowieka, a, być może dzięki temu, nie brnie on w banał, kicz i fałsz. 

Przemawia także do mnie także bezczelna młodość Pancake'a, która nie tylko wzmaga zachwyt talentem, ale też zadziwia dojrzałością stylu i formy. W tym wieku takie przemyślenia, konstrukcje, proporcje? Imponujące. 

niedziela, 24 marca 2024

Agnieszka Pajączkowska - Wędrowny zakład fotograficzny [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2019


Długo leżała gdzieś wysoko na półce i czekała na swój czas. 

Po lekturze mam wobec tej książki bardzo ambiwalentne uczucia. Z jednej strony Autorka próbowała na samym początku przedstawić swoją historię, motywacje i pobudki, z drugiej ta jej opowieść jest, niestety, chełpliwa. Powoduje to, że już na początku trudno zaufać Pajączkowskiej: skoro we wstępie czytamy o jej francuskiej prababce, fabrykantach i nauce do petersburskich pensjach jakoś trudno w dalszej części przestawić się na opowieści o biednych i samotnych.

Sam pomysł jest ciekawy/uroczy/naiwny. Każde w tych właśnie określeń. Dużą rolę odgrywa tu młodość Autorki, która swą prostodusznością przełożoną na sposób narracji nadaje opowieści nowych znaczeń. Delikatna, subtelna, pełna empatii i serdeczności wobec swoich bohaterów jest otwarta na opowieść i każde związane z nią odgałęzienia.

Jest w tej naiwności pewna świeżość, a co za tym idzie niebanalność opowieści, która jednak nie utrzymuje się przez całą opowieść. Z czasem uwaga i tempo zatracają się, historie zdają się być jednakowe, tak do siebie podobne, że tylko szerokość geograficzna i imię bohatera je różnią. Nie chodzi o o to, że historia musi snuć się wartko, tutaj po prostu staje się tak stagnacyjna, że gubi zainteresowanie czytelnika.

Pomysłem było objeżdżanie granic Polski, robienie darmowych portretów fotograficznych chętnym mieszkańcom poszczególnych wiosek i miasteczek i drukowanie ich w zamian za opowieść czy drobny dar (od możliwości zaparkowania na podwórku po torbę jabłek). Być może to uczciwe rozwiązanie, jednak dla mnie to rodzaj wampiryzmu: wpadam ze swoją światowością i młodością, zabieram Waszą historię życia, w zamian podarowuję fotografię i jadę dalej, szukać kolejnych tematów. Nie podoba mi się to. Te historie stają się statystami gwarantującymi sukces Autorce. Są drogą do celu, nie celem. Tak to widzę i nie przyjmuję tego.

niedziela, 17 marca 2024

Dola De Jong - Strażniczka domu [recenzja]

 

Przekład: Jerzy Koch

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2023


Nieustająco zachwycam się oprawą graficzną i projektami okładem (Łukasz Piskorek - gargantuiczne gratulacje) wszystkich książek ArtRage. Cała seria "Cymelia" to jedno wielkie oczarowanie!

Przybliżanie polskim czytelnikom dzieł ważnych dla literatury światowej, a nigdy wcześniej nie tłumaczonych na rodzimy język jest głównym założeniem ten właśnie serii. 

"Strażniczka domu" od początku była dla mnie trudna do uchwycenia. Przeszkadzał mi zarówno sposób prowadzenia narracji, jak i przedstawienie postaci (skąpe i niezbyt przekonywające w mojej ocenie informacje, które mogłyby uwiarygodnić poszczególne decyzje bohaterek). 

Poznały się w 1938 roku u wspólnej znajomej. Bea była spokojną, trzymającą emocje na wodzy sekretarką. Erika rozgorączkowaną, pełną ekspresji początkującą dziennikarką. Ta druga miała też w sobie wyjątkowy i niebezpieczny talent do oplatania nowo poznanych ludzi siecią zależności i trudnych emocji. Bea ulega bezpretensjonalności młodszej koleżanki, stają się współlokatorkami, przyjaciółkami, uwikłanymi emocjami, wspólnymi marzeniami i problemami dnia codziennego. 

Niewątpliwą zaletą opowieści jest brak dosłowności. Gdy mowa o uczuciach, wzajemnym stosunku bohaterek pozostawione jest duże pole do przeczuć i przypuszczeń. To bardzo dobre ćwiczenie dla czytelników, którzy mogą dowolnie interpretować i analizować. 

Wszystkie kolejne miłostki Eriki, wciąganie w nie Bei, są miałkie, nerwowe, chwilowe, trudno nad nimi zapanować i w nie uwierzyć, to, co miało być solą powieści ginie w swego rodzaju bezbarwności i trywializmie.

Dla mnie bardzo interesujący jest wątek grozy związanej z II wojną, napięciem i atmosferą przerażenia, a jednocześnie niedowierzania. niewyobrażalny fanatyzm, który jest w stanie poświęcić wszystko w imię idei, dezynwoltura w obliczu niebezpieczeństwa i ignorowanie historii. Ten wątek to jednak zbyt mało, by uwierzyć Autorce, która poprzez półsłówka, projekcje, wspominki, wycinki ze zdarzeń próbuje opowiedzieć miłosną, tragiczną historię dwóch kobiet.

piątek, 15 marca 2024

Katarzyna Pochmara-Balcer - Swobodne wpadanie [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2024


Świetna okładka Cyranko! Brawo!

O przyswajalności tekstu Autorki decyduje jego objętość. Brzmi nieobyczajnie? Rzecz w tym, że zawarta w tekście kawalkada językowej ekwilibrystyki i inteligencji jest tak mocno skondensowana, że na dłuższą metę (w przełożeniu na ilość stron) nieznośna. Odniesienia literackie, skojarzenia kulturowe, popkulturowe, obyczajowe, czasem historyczne górują nad fabułą. Czasem sprawia to wrażenie jakby była ona jedynie tłem dla popisów językowych.

Znakomity jest pomysł na opowieść - po latach zjawia się ojciec, który porzucił córkę jeszcze w dzieciństwie. Konfrontacja wspomnień silnego, atrakcyjnego niegdyś bon vivanta z mocno postarzałym, wystraszonym, wyleniałym (takie określenie też się pojawia się w treści) osobnikiem sprawia piorunujące wrażenie. Pojawia się znikąd, nic o sobie nie mówi, nie informuje również o długości pobytu. W niewielki warszawskim mieszkaniu mijają się zatem trzy pokolenia: zmuszone koegzystować z przeszłością,  boleścią, traumą, niedopowiedzeniami i ciekawością. Porzucona córka, ojciec rozczarowany rodzicielstwem, ale chyba bardziej sobą, a do tego proza życia: praca, chorujące dzieci i zepsuta lodówka ze zjełczałym masłem.

Historia starzejącego się ojca, nijak niepodobnego do obrazu z pamięci, który wraca tylko w momentach żenujących żartów jak z dawnych czasów. To był świetny przyczynek do mocnej fabuły. Autorka chciała stworzyć widmo tajemnicy, niepewności, która miała tłumaczyć obecność rodziciela. Jednak z czasem, z każdą kolejną stroną ten wątek tracił na sile. Rozmywa się on i trwoni w pysznych grach językowych. 

Rozkładając pawi ogon kompetencji i językowej lotności zasłania Autorka to co kluczowe - opowieść. Umiejętności w roli hamulcowego. 

Mariana Leky - Sen o okapi [recenzja]

 

Przekład: Agnieszka Walczy

Wydawnictwo Otwarte

Kraków 2022


A mnie się kompletnie nie podobało. Od początku nie było spójnej pomiędzy tą opowieścią a mną. Wszystkie te zachwyty nad lekkością, empatią i czułym humorem nie są moim udziałem. 

Uważam, że nadmiar metafor nie tylko nie służy tej powieści, a nawet więcej - czyni ją naiwną. Silenie się (choć może to wcale nie silenie, a co gorsza, naturalna łatwość) na bon moty, brzmiące jak misyjne brednie obsesjonistki, która tak bardzo wierzy we własne ubrane w słowa myśli, że próbuje nimi ewangelizować. 

Wiem, że są tacy amatorzy "Snu o okapi", którzy wypisują cytaty, mające być wsparciem w trudnych chwilach. I dobrze. 

Jednak ja pozostaję w radykalnej opozycji, okopując się w sarkazmie, nie tylko wygodny, ale jakże też racjonalnym i konstruktywnym!

Temat był wdzięczny - mała społeczność, która rodzi zależności i zawiły system dyplomatycznych możebności i niemożliwości. Osią opowieści jest Selma i jej sny. Przyjęto, że jej sen o okapi zwiastuje śmierć, gdy więc wychodzi na jaw, że taki nastąpił, społeczność zatrzymuje się na chwilę w obawie, że ktoś straci życie.

W tym ponurym oczekiwaniu poznajemy nastroje i uczucia bohaterów, ich marzenia i plany, strachy i obawy. Galeria postaci jest bogata i mocno osobliwa. Zaś między słowami i między kartkami czytamy o miłości, dorastaniu, śmierci, życiu jako podróży i tym podobnym bezsprzecznościom.

Jedyny plus - okładka.

czwartek, 14 marca 2024

Szczepan Twardoch - Sternberg [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2024


Pierwsza refleksja? Imponujące przygotowanie historyczne, zarówno w zakresie polityki międzynarodowej, stosunków społecznych, jak i gospodarczych. Mam także na myśli detale, które pokazują, że Autor studiował i zgłębiał poszczególne (jak choćby obrotowy pistolet systemu Pauly'ego). Dbałość o szczegół, gruntowne przestudiowanie biografii przywódców z epoki, znajomość norm obyczajowych, oto składowe, które wzbudzają szacunek wobec pracy i perfekcjonizmu Autora. 

Twardoch pożyczył z kilku europejskich ruchawek to co najjaskrawsze i stworzył własną wizję rewolucji. Skleił elementy rewolucji: od tej francuskiej po Wiosnę Ludów czy rewolucję rosyjską. Na poszczególnych stronach objawiają się kolejne inspiracje wydarzeniami z historii Europy - obalanie władców, mordowanie arystokracji, ruch narodowo-wyzwoleńczy, partyzancki, bunty najniższych warstw społecznych (oraz ich awanse). Jest w czym wybierać, więc mozaika historiograficzna jest bardzo efektowna.

Opowieść zaczyna się znakomicie - intrygujący, porażający, wciągający początek, który zwiastuje coraz to nowe awantury i przejścia, skutkujące kolejnymi zaskoczeniami i emocjami. Wstęp silnie obyczajowy z czasem przemienia się w rewolucyjną opowieść o przesileniach i społecznych burzach. Austria końca XVIII wieku, arystokratyczna rodzina Sternbergów i dwaj bracia, Carl i Alexander, którzy stają po dwóch różnych stronach barykady. Śledząc ich barwne, pokrętne i pełne przygód losy, stajemy się świadkami zmian, przejść i mniejszych lub większych tragedii.

W epizodach pojawiają się postaci z różnych szczebli społecznej drabiny, a każda z nich doświadczona życiowo w dotkliwy i nieodwracalny sposób. Rewolucja nie zważa na ofiary, ich pochodzenie społeczne i zasobność kiesy. Karmi się swoimi ofiarami, a w tym przypadku, nawet drobna, marginalna postać jest potraktowana z szacunkiem i pietyzmem pod względem konstrukcji psychologicznej, jak i zanurzenia w historii. Wszystko to jest spójne i wiarygodne.

Naprawdę dobrze czyta się książki Autora, który ma taką łatwość w snuciu opowieści, który ma odwagę rozciągać ramiona swojej wyobraźni na różne gatunki i epoki historyczne, który sięga po różne środki i kultury, państwa i religie, a przede wszystkim wyciąga to co doskwiera i boli, jest nierozliczone bądź niewygodne.

piątek, 1 marca 2024

Ishbel Szatrawska - Toń [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2023


Mocna, zapadająca w pamięć i serce lektura. Szatrawska ma talent do tworzenia pełnowymiarowych i tak realnych postaci i charakterów, że długo po lekturze zostają w głowie. Właśnie próbuję się otrząsnąć.

Czasy, które bierze na warsztat kojarzą się przede wszystkim z bólem, strachem, przemocą: końcówka II wojny światowej, wczesne lata powojenne, a także apogeum komunizmu w Polsce. Wszystkie fragmenty ze współczesności są oddechem od tragizmu i terroru wojennych i powojennych mroków.

Można tę powieść traktować jako historię rodzinną, krzywdy, tajemnice i troski przekazywane kolejnym pokoleniom. Można też patrzeć na "Toń" jak na zapis zmian politycznych i społecznych odbywających się na przestrzeni lat na północno-wschodnich rubieżach Rzplitej. To także zwrócenie czułej uwagi na los imigrantów (w różnych epokach historycznych), emigrantów, wysiedleńców, przybyszów pragnących azylu i bezpieczeństwa. Bo chyba właśnie do tego sprowadza się narracja książki: do znalezienia pokoju i spokoju, schronienia i miejsca, które zapewni mir. 

Szczególny wymiar zyskuje ta opowieść dziś - w rozpoczynającym się trzecim roku wojny w Ukrainie, a także w obliczu kryzysu na granicy polsko-białoruskiej, w cieniu szaleńczych działań Rosji. Wszystko to dotyka bardziej.

Powojenna egzystencja Janki (Wileniaczka) z Horstem i Maxem (Prusacy) w krainie Mazurów - oto transgraniczna bomba dyplomatyczna, o ile w ogóle w tym kontekście można mówić o jakiejkolwiek polityce i takcie. Problem tożsamości wysuwa się na widoczny plan, jednak bez subiektywnych ocen, raczej z wątpliwościami i dużą liczbą pytań. A każde z nich niewygodne i rodzące kolejne, jeszcze bardziej złożone.

Dla mnie ważką kwestią jest widzenie kobiet w tej prozie, wystawienie ich do pierwszego rzędu, w światła reflektorów. To ich duma, zagubienie, krzywda są na pierwszym planie, to one tworzą konstrukcję i trzymają ją w garści. To one są milczeniem i bólem, który zostaje na długo po lekturze.

Boli. Cały czas. 


Selma Lagerlöf - "Skarb pana Arnego" [recenzja]

 

Przekład: Magdalena Landowska

Wydawnictwo: Media Rodzina

Poznań 2023

Na plebanii w Solberdze kolację spożywa stary ksiądz Arne z małżonką (oj, czas nie był dla niej łaskawy), jest też wikary z Wirtembergii, parobkowie w podeszłym wieku, służące, wnuczka Arnego i jeszcze jedna dziewczyna, sierotka przysposobiona przez rodzinę, a także Torarin, sprzedawca ryb. Ten ostatni ma dziwne przeczucia. Jego pies nie chciał wcale przekraczać bramy probostwa, zapierał się z całych sił. 

Posiłek upływał w spokojnej atmosferze, aż wreszcie przemówiła pani Arne: "dlaczego na wzgórzu Branehog ostrzą noże?". Wszyscy uwierzyli, że staruszka słyszy coś przerażającego i zwiastującego nieszczęście. Torarin opuścił probostwo, miał szczęście. 
Mieszkańców probostwa czekała śmierć.

Tylko jedna osoba przeżyła rzeź. Elsalill - sierota przysposobiona przez rodzinę. Poprzysięga ona pomszczenie bliskich. Pomoc oferuje także sprzedawca ryb. 
Jednak jak odnaleźć morderców? Elsalill pamiętała, że mordercy mieli wilcze oczy i zęby niczym wielki. Że byli w zwierzęcych skórach.

W mrocznej, gęstej atmosferze książki łączą się senne majaki z rzeczywistością. Sprzedawca ryb wraca na plebanię, widzi coś co w zasadzie nie powinno być widzialne. Co nierealne, nierzeczywiste. Czy to sen? 
Czy cień, który sunie za szkockim panem jest dodatkowy, wysoki, wątły, szary, poszerzający się nad ziemią. Brrr. Czy to może tylko złudzenie?

Do tego pojawia się wątek miłosny, od początki skazany na porażkę i fatalny finał. Czy miłość jest jednostronna, interesowna? Czy to tylko środek mający pomóc w osiągnięciu bardzo przyziemnego celu? Wszystko to zastanawia i powoduje, że z coraz większą intensywnością czekamy końca, rozwiązania tej nietypowej sytuacji.
Selma trzyma w napięciu, oj, trzyma. Z chwili na chwilę rośnie ferment i strach. 
Pełna symboliki, mniej lub bardziej udanej, opowiadająca się za dobrem i prawdą, sprawiedliwością i uczuciem Autorka pokazuje całkiem inne swoje oblicze.
Bardzo odświeżające w tej konkretnej twórczości dzieło, które nijak nie przystaje do młodzieżowej i dziecięcej działalności literackiej Lagerlof.

środa, 21 lutego 2024

Mikki Brammer - Ostatnia przewodniczka [recenzja]

 

Przekład: Danuta Fryzowska

Wydawnictwo Muza

Warszawa 2023

Dawno nie byłam w bibliotece. Tyle domowych książek czeka na przeczytanie, że nie było po drodze. 

Zapytałam bibliotekarkę co poleca. Poleciła "Ostatnią przewodniczkę". Nie zrozumiałyśmy się wcale. Nic a nic.

Płaski język, narracja (czy coś na jej kształt) tak rachityczna, że z czasem traci się siłę do przewracania kartek, a do tego cherlawa fabuła. Tego się nie da czytać bez pewnego rodzaju skonfundowania. Po pierwsze, że zostało wydane, po drugie przetłumaczone, po trzecie i kolejne: przegadane, tkliwe, błahe. 

Sam temat wydawał się mieć potencjał, ale był wybrzmiał on w pełni i został zauważony potrzebny był pomysł i talent. I jednego i drugiego zabrakło. 

Autorka postanowiła opowiedzieć o doulach śmierci, osobach, które towarzyszą umierającym w ostatnich chwilach ich życia. Opowiada to poprzez odniesienie do jednostkowej historii Clover Brooks, dziewczyny wcześnie osieroconej przez rodziców. Zawodowo zajmuje się ona oswajaniem śmierci, zapewnianiem spokoju w tych ostatnich chwilach. Pełna niepewności, strachu przed ludźmi żyjącymi, introwertyczna, samotna Clover poznaje nową sąsiadkę, której historia życia i miłości otwiera bohaterkę na nowe doznania.

Co kilka stron czuć mądrości w stylu Paulo Coelho. Proza ta zieje nudą i bylejakością. Szkoda czasu.

czwartek, 15 lutego 2024

Marta Strzelecka - Ziemianki. Co panie z dworów łączyło z chłopkami [recenzja]

 

Wydawnictwo Marginesy

Warszawa 2023


Ta seria zobowiązuje. "Służące" były olśnieniem: zwróciły uwagę na temat, wzruszyły, poruszyły, zachwyciły. Wiadomo, że za sprawą talentu i sprawności literackiej Autorki, która wcześniej wzbudziła uznanie świetną biografią Iłłakowiczówny. Później pojawiły się "Chłopki" - książka, która wstrząsnęła Polską. I dobrze. I znów dzięki świetnej dyspozycji Autorki, trwam w zachwycie. Teraz inna Autorka, zbliżony temat, ta sama (bardzo dobra) szata graficzna i taaaaaakie rozczarowanie. 

Powtarzalność, chaos, bezplanowość (z pozycji czytelniczej), znów powtarzalność, a do tego jednowymiarowe pokazywanie tematu (jeśli ziemianka pomagała to była dobra, a nierzadko było zupełnie inaczej; takie wycinki z życiorysów, jednostronność nie świadczą dobrze o przygotowaniu i profesjonalizmie Autorki). 

Może też zmylić tytuł. Przyzwyczajeni do dobrego, czyli twórczości Joanny Kuciel-Frydryszak oczekiwałam od książki (jako kontynuatorki serii) szerszego spektrum niżli tylko ograniczenia do jednej szkoły prowadzonej w Nałęczowie. Co to za grupa reprezentacyjna? Zbyt mała, by brać ją na poważnie. Szkoda, bo sam temat nośny i dobrze się zapowiadający, a tutaj zabrakło i faktów historycznych i szerszego spektrum, a nade wszystko talentu. To jest po prostu źle napisane. 

Zarzuty: chaos, powtarzalność, brak wielowymiarowego podejścia do bohaterek (tu ziemianki to niemal święte), a sam tytuł mylący, bo to rzecz o Nałęczowie.

sobota, 10 lutego 2024

Juan Emar - Wczoraj [recenzja]

 

Przekład: Katarzyna Okrasko

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2022


Tradycyjnie na początku mojego listu muszę (bo nie potrafię się powstrzymać) kilka słów zachwytu nad samym wydaniem. Jest tak harmonijne, eleganckie i stylowe, że wprost nie mogę się napatrzeć. Wyważone, skromne i wysmakowane powoduje, że nie sposób przejść obok niego obojętnie.

Z kolei dzieło Juana Emara to uczta dla ducha. Cudownie abstrakcyjna, wspaniale absurdalna, a przy tym wcale nieprzesadzona opowieść, która ma swój nurt, swój bieg, a także ujście. 

Towarzyszymy bowiem pewnemu małżeństwu, które świadkuje różnym niezwykłym wydarzeniom. Gdy ich poznajemy mąż zdobył właśnie dwa chodliwe bilety na egzekucję Rudecindo Malleco, który ma stracić życie za posiadanie lubieżnych myśli. Zestawienie dramatu pojedynczego człowieka z bezwzględną machiną instytucji kościoła robi swoje - dodatkowo podbija niedorzeczność spawy, której nieszczęśliwy i niezasłużony finał znany jest od samego początku.

Wraz z małżeństwem wędrujemy też do ogrodu zoologicznego, gdzie oboje są świadkami niezwykłego zdarzenia: struś pożera lwicę. To nie koniec szaleństwa, później robi się jeszcze ciekawiej, finał jest prawdziwie epicki, ale nie ma tutaj miejsca na spoilery. To trzeba przeczytać.

Jak wyciągnąć konkretne wnioski z obserwacji brzuchatego człowieka? Zwyczajnie, wysłać doń naszych bohaterów. Można też spotkać się z konsulem Urugwaju i pozwalać, by po brodzie spływała mu złośliwość. Wypada również poobserwować niezwykłą próbę uwolnienia się od siebie samego, a co za tym idzie wyrwania bohaterskiego z pęt czasu. A na koniec trzeba obrysować ciało osoby, która w tym wszystkim uczestniczyła, by nic, absolutnie i bezwzględnie nic nie było w stanie wyciec z zamkniętego obrysu. 

Emar kusi i zachwyca: swą wyobraźnią, swobodą, odwagą i ekstraordynaryjnym dystansem, zarówno do własnej twórczości, jak i powagi świata całego. Te metafory, te sytuacje, które łączą bezwzględną pospolitą zwyczajność (jeśli weźmiemy za taki małżeński spacer przez kolejne przenośnie życia) z nadzwyczajną i niemożebną ekscentrycznością zdarzeń i ludzi. Sukces gwarantowany. By jednak się ziścił potrzeba u czytelnika i zgody na wielotorowość świata i otwartość nań. 

Ja jestem urzeczona, zachwycona i chętna do powrotów. Do lektury.


niedziela, 4 lutego 2024

Wit Szostak - Rumowiska [recenzja]

 

Wydawnictwo Powergraph

Warszawa 2023


Kieruje mną zachwyt nad twórczością i wielokierunkowością zapatrywań i wykorzystywaniem mnogości gatunków literackich przez Autora. Każde kolejne spotkanie z (którąkolwiek) Jego książką jest przygodą, często zaskoczeniem, zawsze wielką satysfakcją i duchową ucztą.

"Rumowiska" budzą podziw i uznanie: są przygodą czytelniczą, momentami literacką grą z czytelnikiem, a nade wszystko świadczą o  dużej świadomości literackiej formy przez Autora  i umiejętnym jej wykorzystywaniu.

Bardzo trudno zaklasyfikować tę książkę. Z jednej strony to esej filozoficzny (ach, jaki lotny!), z drugiej zaś saga rodzinna. 

Po chwili zastanowienia myślę, że to jednak antysaga rodzinna, ponieważ im dalej zgłębiamy treść lektury, tym bardziej poznawczo i narracyjnie przedstawiona tu rodzina ulega dekonstrukcji. To opowieść o historii społecznej w Polsce w XX wieku widziana z perspektywy rodziny. Jest historia dziadka opozycjonisty, ojcu, którego zwykle nie ma, jest też historia wnuka. Swoje miejsce na zapracowana matka, tajemnice babki. Ta książka pokazuje na czym rodzina polega, jakie ciążą na niej grzechy, czym jest rodzinny kryzys. Cała obfitość rodzinnych grymasów.

Jest też znakomity humor Autora, szczególnie lubię smaczki krakowskie. 

Nie da się zaszufladkować tej prozy. Mnożą się w niej narratorzy, niekiedy nie wiadomo, który z nich zabiera głos: dziad, ojciec, syn, a może jeszcze ktoś inny? Autor wzmaga uwagę czytelnika, obliguje do niej. 

Dzięki płynnym przejściom między narracjami, między gatunkami wszystko dzieje się bardzo naturalnie. W ten niezwykły sposób czytelnik niespiesznie, smakując słowa, myśli i optykę świata przedstawionego może (prawdziwie) rozkoszować się lekturą. A skoro już jesteśmy przy płynności: fragmenty dotyczące rzeki i jej metafory są znakomite. Eseistyczne wycinki opisujące moment tworzenia rzeki, jej powstawania, dzielenia się, przemieszczania, jej przybocznych, jej skutków są nie do przecenienia i nie do ominięcia, są konieczne w lekturze. 

Bardzo lubię wątki autotematyczne w literaturze, stąd też doceniam wszystkie wtrącenia mówiące o naturze opowieści, i samym pisaniu jako procesie, o roli zdań, ich umiejscawianiu w strukturze, niejakim układaniu się.

"Rumowiska" to tekst do niespiesznego smakowania. Uczta.



Weronika Wierzchowska - Antykwariat cudzych wspomnień [recenzja]

 

Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Warszawa 2024


Czasem trzeba sięgnąć po książkę, która jest lekka i łatwa, naiwna i wygląda na chałturę. Wszystko to po to, by przewietrzyć głowę i dać jej odpocząć od bardziej wymagających lektur.

Autorka próbuje, co prawda, pokazać jak bogata i przepastna jest jej kreatywność. Wkłada w książkę różne historie, różne epoki historyczne (kostium historyczny od starożytności przez Kongresówkę aż do czasów współczesnych). Doceniam ten zabieg, pokazuje on, że Autorka poważnie traktuje swoje zadanie: musiała studiować czasy i obyczaje, na bohaterki wybiera silne i odważne kobiety. Ku pokrzepieniu serc. I dobrze. Jednak to koniec dobrych stron.

Pogłębienia psychologicznego brak, bohaterki papierowe, mimo założenia emancypacyjnego/feministycznego. Językowo, jest źle, spuszczę zasłonę milczenia, by nie mówić jak bardzo. Czy przebywamy w Fenicji, Konstantynopolu czy Warszawie pod zaborami język jest ten sam. Współczesny, mizerny, pozbawiony metafor i głębi, powtarzalny, z ubogim zasobem słownictwa. 

O ile w historycznych wycinkach Autorka starała się stworzyć skondensowaną całość w opowieści o bohaterkach, to w tej współczesnej wersji wszystkie kobiece role, bez względu na wiek są potraktowane po macoszemu, jakby brakło pomysłu czy może talentu?

Umyśliła sobie Weronika Wierzchowska, że napisze książkę, w której jedną z ról zagra antykwariat i kilka przedmiotów z nim związanych. Umyśliła, że opowie ich genezę poprzez senne mary jednej z bohaterek.

I straszno i śmiesznie.

Trzeba tutaj powiedzieć, że to po prostu i z całym przekonaniem littérature de la gare. Nic ponad to.



wtorek, 30 stycznia 2024

Małgorzata Rejmer - Ciężar skóry [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2023


Aż nie wiem od czego zacząć. Ten zbiór jest bardzo słaby, dziw bierze, że Literackie zdobyło się na wydanie. Rozumiem, że przy pozycji tego wydawnictwa i wspaniałej lokomotywie, jaką są (bez wątpienia) książki Olgi Tokarczuk można wiele, ale aż tak przestrzelić? Czy to oznacza, że mogą publikować grafomańskie próbki? Pewnie, że mogą.

Z drugiej strony Autorka, której pracę reporterską doceniłam po lekturze książek o Albanii. Potrafiła tam odmalować pustkę, smutek, trwogę. Umiała wprowadzić w stan katatonii, jaki charakteryzował bohaterów. Tutaj zaś, w zbiorze krótkiej formy wraca w zupełnie nowej odsłonie. Tworzy, hm,  erzac opowiadań, protezę literatury. To łagodne określenia.

Jest strasznie już w pierwszych słowach: "Morze jęczało jak poranione zwierzątko. Czy morze jest głodne? Spragnione? Czy się boi?". Z biegiem zdań i myśli się nie poprawia. Zdania pojedyncze mieszają się z równoważnikami, myśli w nich zawarte trącą estetyką z książek Paulo Coelho. Zdaje się, że te szczątki myśli ubrane w krótkie, hasłowe zdania miały kąsać czytelnika, wrzucać go głęboko w świadomość i grozę poszczególnych trosk przeżywanych przez bohaterów. Historie budowane wokół poszczególnych postaci są jednak nijakie, choć w zamierzeniu mają mówić o traumie, wolności i życiu. 

Czasem wydawało mi się, że Autorka wrzuciła do zbioru ćwiczenia stylistyczne z brudnopisu, czasem wydawało mi się, że to prowokacja mająca obudzić w czytelniku niezgodę/złość/śmiech. 

Ciężar jest wyczuwalny: w topornych metaforach, prymitywnych zarysach postaci, niewyliczonych, nieukształtowanych osiach narracji. Zza liter wychyla się co i rusz ten nieszczęsny Coelho, bo tyle razy dywagacje i zapatrywania bohaterów miały niewyszukany, pseudo psychologiczny posmak tragedii ludzkiej. 

Opowiadanie to bardzo wymagająca, trudna, niedostępna dla każdego forma. Nie ma się co ścigać z tym co niedostępne. Dla dobra literatury.


wtorek, 16 stycznia 2024

Torgny Lindgren - Legendy [recenzja]

 

Przekład: Tomasz Feliks

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2024


Na początek, jak zwykle gdy piszę o książkach tego wydawnictwa, kilka słów pochwały nad wydaniem i jego starannością. Jest ono bardzo estetyczne, ze świetnym fontem i doskonałym projektem na okładce, a także stonowanym, bardzo eleganckim całościowo dziełem, które sprawia przyjemność zarówno pod względem estetycznym (to na początku) aż po wyjątkową treść.

Choć sam Autor "Legend" zwykł mawiać, że nie ma większej różnicy między pisaniem a czytaniem, bo są tylko dwie strony tego samego, to jednak, pomijając kokieteryjny i żartobliwy wydźwięk tej opinii, nie mogę się z nim zgodzić.

Sama już biografia Lindgrena jest ciekawa, droga jaką pokonał przywodzi na myśl niezwykły hart ducha i wolę walki, a także ciekawość świata Autora. Jego humor, fantazja, niezwykły dar opowiadania powodują, że trudno oderwać się od lektury. 

W zbiorze wybrzmiewają echa filozofii Kirkegaarda i Wittgensteina, ważne są doświadczenia jednostki, człowiek będący syntezą konfliktów i przeciwieństw, zlepkiem (nie zawsze oczywistym) świadomości i nieświadomości, wolności i przymusu. 

Jedyną stałą w świecie przedstawionym (w każdej jego wersji) wydaje się być paradoks. I potwierdza to każde zawarte w tomie opowiadanie. Już pierwsze o powolnym upadku osady Prazalanz, gdzie z czasem dla ludzi śmierć stała się ważniejsza od życia. I w drugim, gdzie w wyniku karcianej przegranej jeden z grających staje się niewolnikiem wygranego.

Zjawiskowy wręcz absurd mieści się w trzecim opowiadaniu, w którym kobieta zwana Dziewką trzyma w kieszonce pod piersią mieszkanie dla malarza Zorna, który był bardzo szczęśliwy w tym ciepłym fałdzie skórnym. Gdy, jednak, Dziewka zmarła Zorn odkrył, że świat to "gotyckie szaleństwo", a żałoba przyniosła mu wyjątkową sławę, a także ciągłe zmniejszanie swoich rozmiarów.

W biblijnej opowieści o najgrubszym spośród ludu - Jozuem, istotą jest właśnie jedzenie, będące namiętnością i sensem. Ta opowieść pokazuje także jak powszechna jest chciwość, zuchwałość, a zagłada często traktowana jako naturalny stan.

Mocno i klarownie wybrzmiewa także opowieść o Signarze i jego córce, Rut. Dziewczyna marzyła o podróżach, ucieczce z prowincji, szukaniu przygód i rozpościeraniu skrzydeł. Ojciec nie mógł jednak znieść myśli, że zostanie sam. W efekcie różnych mniej i bardziej udanych symulacji związanych ze zdrowiem Rut zostaje w domu. Czym to się skończy?

Signhilda, kolejna bohaterka kradnie dobra materialne (ale nie ponad miarę), gdyż sama została okradziona z uczuć. Otto, którego głód ziemi prowokował do najgorszych czynów, jest opowieść o skandynawskich noblistach, jest też nikczemny duch, który próbuje wystawić Buddę na pokuszenie. 

Uczta za ucztą, prowokacja za prowokacją i całe morze niuansów. Czytajcie, cieszcie się tą lekturą!

środa, 10 stycznia 2024

Lucia Berlin - Instrukcja dla pań sprzątających [recenzja]

 

Przekład: Dobromiła Jankowska

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2023


Zachwycam się tym zbiorem od pierwszego opowiadania. "Pralnia u Angela" to wnikliwa obserwacja stałych bywalców i ich zwyczajów: od pijanego Apacza z trzęsącymi się rękami po Portorykańczyka przecierającego wciąż brudną podłogę. Namacalny wręcz czar wspomnień i widziadeł, tęsknota za czasem minionym i rozczarowanie teraźniejszością, oto główne wątki tego krótkiego, ale jakże skondensowanego (i świetnie napisanego) utworu.

Kolejne opowiadanie "Dr H.A. Moynihan" - trąci trochę Schulzem: snujący się po pokoju pacjenci dentystyczni, czaszki ze sztucznymi zębami, worki gipsu, śnieżne kule, węże kąsające, beczka z wyrwanymi zębami, a do tego ślizganie się we krwi przerażającego dentysty. Cudowny purenonens, który sięga do toksycznych i pełnych nienawiści relacji rodzic - dziecko.

Opowiadania Lucii Berlin są niezwykle esencjonalne, nie dające miejsca, ni czasu na wytchnienie. Są tak intensywne, że kipiące od energii i emocji, że trudno złapać oddech. Zwykle też są to trudne, złe sytuacje, pełen niezrozumieniam i samotności, porzucenia, ale nie pozwalające się oderwać o lektury. 

Tytułowa "Instrukcja dla pań sprzątających" to dosadna w żarty, inteligentna opowieść o zagłuszaniu tęsknoty o ukochanym, ale też znów dobra obserwacyjnie opowieść o dziwactwach właścicielek mieszań sprzątanych przez bohaterkę, o ich słabościach i wstydliwych sekretach, o tym co schowane za ścianą domu. 

Bohaterki Berlin są bardzo różne: jedna czuje silny pociąg do poszkodowanego w wypadku dżokeja (człowieku na pograniczu dziecka i mężczyzny); inna jest młodą nauczycielką hiszpańskiego w szkole u zakonnic, spotyka na swej drodze chłopaka z poprawczaka, który staje i problemem i wyzwaniem; jest samotna pielęgniarka, pielęgnująca swoje zwyczaje. Czasem wraca temat alkoholizmu, jak w przypadku samotnej matki trafiającej na przymusowy odwyk lub w "Niesfornej" matka alkoholiczka na głodzie, czekająca na otwarcie sklepu monopolowego. 

Autorka ma szerokie spektrum zainteresowań: od bólu fantomowego (troski dziecka, które patrzy na zmiany zachodzące w zachowaniu niedołężniejącego ojca), poprzez zapiski pielęgniarki z ostrego dyżuru, opowiadającej o zwyczajach personelu, aż do palimpsestu (szpitalny pacjent podobny do dawnego kochanka przywołuje wspomnienia). 

Mocna historia i duży ładunek emocjonalny kryją "Tygrysie kąski": rzecz o niechcianych ciążach, nielegalnej klinice aborcyjnej w Meksyku, zestawienie tragicznych historii kobiet, które korzystają z jej usług, a także zwrócenie uwagi na arogancję bogatych ranczerów. 

W zasadzie każde opowiadanie jest interesujące, ale mnie zapadło w pamięć także to pod nazwą "Toda luna" - wdowa Eloise zwiedza jedną z meksykańskich wysp, przenosi się do prymitywnego domku dla nurków, gdzie wśród nieznajomych może znosić swoją samotność i cierpnie bez tłumaczeń.

W orbicie zainteresowań są rewolucyjne nauczycielki z dobrych szkół ("Dobra i zła"), wzajemne budowanie potrzeb towarzyskich u staruszków i młodej kobiety, zupełnie różnie odczytywane przez obie strony ("Przyjaciele").

Berlin lubi też tajemnicę (opowiadanie "Melina") o kobiecie kochanej przez każdego mężczyznę jakiego spotkała na swej drodze. 

Cała feeria barw jaką jaką skrzą się  postaci tworzone przez Lucię Berlin nie zostawiają czytelnika bez emocji. Jest ich tak wiele, każda tak różna od poprzedniej, a jednocześnie połączona niewidzialnymi więzami z innymi, że aż trudno oprzeć się wrażeniu, że są nam bliskie.

Empatyczna, serdeczna dla swoich bohaterów Autorka niesie żywotność, iskrę, nagłość, które nie pozwalają się nudzić, nie dają zapomnieć, wciągają w wykreowany świat.

Andrzej Muszyński - Koncertina [recenzja]

 

Ilustracje i wiersze: Sarwat Matuk

Przekład wierszy: Agnieszka Piotrkowska

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2023


To prawdziwie niezręczna sytuacja, ale w "Koncertinie" podoba mi wszystko to, czego nie napisał Andrzej Muszyński. Bardzo mocno przemawiają do mnie wiersze syryjskiej ilustratorki i poetki, Sarwat Matuk - pełne są bólu, tęsknoty, dużo w nich ciszy, ale takiej mocnej, wieloznacznej, która świetnie obrazuje pustkę i samotność sytuacji Poetki. Do tego liryczne, czasem oniryczne grafiki, które są doskonałym dopełnieniem słów. Ta część książki jest dla mnie jej trzonem, siłą, jej sensem. Swoją skromnością, formą i nienachalną potęgą dają większy obraz tragizmu na granicy i sytuacji uchodźców niż pisanie Muszyńskiego o przekraczaniu granic.

Tak czuję.

Muszyński rusza na granicą polsko - białoruską, by  pomóc ochotnikom w ratowaniu i wspieraniu imigrantów w lesie. Wraz z pracowniczkami fundacji błądzi po bezdrożach leśnych duktów, tym trudniejszych do przebycia, że eksplorowanych nocą, gdy łatwiej konspirować i nie ujawniać kryjówek. W ośrodku poznaje Talala Matuka i jego siostrę, Sarwat. Zaprzyjaźniają się, Muszyński zdradza, że od lat próbuje pojechać do Syrii. Wspólne tematy tworzą między nimi nić porozumienia, wspólne pragnienia i tęsknoty powodują, że dobrze czują się w swoim towarzystwie. Razem podróżują po Polsce, wspinają się w Tatrach, nocują w górskich schronisku. Wyobcowanie, strach, samotność mieszają się z poczuciem wolności dostępnym tylko w górach. Dziwne, sprzeczne, ale odczuwalne na własnej skórze.

Jednak opowieść o uchodźstwie to tylko fragment zamiarów Autora. Tak naprawdę wraca on pamięcią do własnych stron, do dzieciństwa, ówczesnej atmosfery, ludzi, tempa życia, czasu. Czasem porównuje co w danym czasie działo się w Syrii, co działo się z jego bohaterami, w momentach, które dla niego, tutaj, w Polsce były ważne. Pokazując dualizm doświadczeń, różnorodność, heterogeniczność losów, geopolityki, tak naprawdę skupia się na tym co w danym momencie było ważne dla niego.  

Dobrze to wygląda w powieści, dobrze w poezji, marnie w reportażu, czy też tworze, który ma nim być w założeniu, może trochę reorganizowanym, ale w zamyśle pozostający takim. Tułaczy los staje się tylko punktem wyjścia do mówieniu o sobie. Nie chcę o tym czytać w takiej formie.

Zostaje mi na pocieszenie twórczość Sarwat Matuk, której ze wszystkich sił życzę szczęścia i spełnienia.


wtorek, 2 stycznia 2024

Lee Child - Elita zabójców [recenzja]

 

Przekład: Zbigniew Kościuk

Wydawnictwo Albatros

Warszawa 2020


Ponieważ w całym mieście wiszą plakaty reklamujące 2 sezon "Reachera" postanowiłam wrócić do twórczości Lee Childa i przeczytać książkę na podstawie której powstał scenariusz do reklamowanego sezonu. Co ciekawe, oryginalny tytuł brzmi: "Bad luck and trouble". Zawsze ceniłam inwencję i kreatywność w zakresie tytułów. Serio.

Co do fabuły: jest taka jak na Childa przystało: nie dość, że zabili go i uciekł, to jeszcze pośmiertnie siał spustoszenie. 

Główny bohater - Jack Reacher to człowiek będący absolutnym zaprzeczeniem naszych czasów: nie goni za sławą, nie szuka bogactwa, nie ma domu i kredytu, rodziny i zobowiązań, a jedyną własnością (poza paszportem i kartą płatniczą) jest szczoteczka do zębów. Emerytowany wojskowy, swój czas poświęca na podróżowanie (tanie i bezplanowe) po USA. Urodzony i wychowany za granicą, w placówkach wojskowych rozsianych po całym świecie, chce poznawać ojczyznę na własnych warunkach: w autobusie sunącym bezdrożami Nevady czy tanim motelu gdzieś w okolicach New Hampshire. Wszystko jedno. Gdzie się nie pojawi budzi przestrach i ciekawość: wielki jak szafa z dłońmi jak szufle do śniegu, z wyrazem twarzy sugerującym złe zamiary. Tęgi umysł, zamiłowanie do liczb, szybko i sprawienie oceniający sytuację i ludzi biorących w niej udział, a także drobiazgowy w analizach i obserwacjach. Agent - marzenie, co prawda na emeryturze.

Tym razem, bo razów było już wiele - cała wielka seria książek o Reacherze wciąż popularna, mimo powtarzalności, kalki postaci i schematu zgranego do cna. Mnie to także nie przeszkadza, bardzo lubię wracać do tej prostej rozrywki, która jest pewnego rodzaju odświeżeniem po poważnych lekturach mających pretensje do bycia jeszcze poważniejszymi.

Wracając do fabuły: Reacher dostaje zaszyfrowaną wiadomość od dawnej podwładnej. Okazuje się, że część grupy specjalnej, którą tworzyli w wojsku zaginęła, a jedna osoba nie żyje. Czy to polowanie na dawnych kompanów, czy wszyscy są zagrożeni?

Ciekawe, a przy tym spowite w wartką akcję, ciągłe okazje do tęgiego lania, wymyślnych szyfrów, tworzenia powiedzonek i złośliwostek. Wiele niezwykłych zbiegów okoliczności, które w ostatnim momencie zmieniają bieg historii, wiele szczęścia i tym podobne środki, które uatrakcyjniają fabułę, powodują, że jest średnio prawdopodobna, ale też bardzo przyjemna w czytaniu, pod warunkiem, że przymknie się oko na konieczne nadużycia fabularne. 

Lekka, łatwa, przyjemna rozrywka, która jest konieczna od czasu do czasu, dla higieny czytelnika.

poniedziałek, 1 stycznia 2024

Rebecca Makkai - Mam do pana kilka pytań [recenzja]

 

Przekład: Rafał Lisowski

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 2023


Każdy kto sięgając po tę książki jako po powieść o zbrodni i poszukiwaniu winnego będzie mocno rozczarowany. Wspomniany tu wątek istnieje, zajmuje poczesne miejsce, ale sama powieść nie ma nic z tradycyjnego kryminału czy thrillera.

To wydłużona w czasie, obejmująca czas sprzed ok. 20 lat historia z prywatnego, elitarnego liceum, gdzie dochodzi do zbrodni. Życie traci nastoletnia uczennica, Thalia. O zbrodnię zostaje oskarżony, a z czasem również skazany pracownik campusu - Omar. Po latach na miejsce wraca rówieśniczka i współlokatorka zmarłej, Bodie. Wraca, ponieważ dostała do poprowadzenia kilkutygodniowy kur podcastowy - dziedzinę, która przyniosła jej uznanie, zatrudnienie i popularność.

Gdy jedna z jej kursantek postanawia zrobić materiał o śmierci Thalii, w Bodie budzą się wspomnienia, które nie raz próbowały już wcześniej zająć jej myśli. Wraz z poszukiwaniem materiałów, badaniem dostępnych dowodów w sprawie okazuje się, że skazanie Omara nie było wcale oczywiste, być może wcale nie jest on winny zbrodni. Tylko jak to udowodnić? Jak trafić do dawnych kolegów, do ich pamięci, jak odkryć prawdziwego sprawcę?

Amatorskie śledztwo kursantów odkrywa wiele nieścisłości, wiele brudnych i wstydliwych faktów, spośród których nie bez znaczenia są te nawiązujące do stereotypów dotyczących pochodzenia i rasistowskich uprzedzeń.

Historia ta opiera się przede wszystkim na Bodie, jej wspomnieniach, jej relacjach ze światem, jej historii rodzinnej. To opowieść o pędzącym świecie, gdzie popkultura (również w wymiarze historycznym - Bodie zdobyła uznanie audycjami o dawnych gwiazdach kina) najlepiej smakuje w wersji audio - gdy wysiłek wkłada się w słuchanie, bo na tyle starcza czasu. Bodie boryka się z problemami rodzinnymi - separacja z mężem, próbuje ułożyć sobie życie w którym prócz dzieci i przyjaźni z mężem pojawi się ktoś dodatkowy, na jak długo i czy w ogóle - nie zdradzę.

Miotając się między sytuacją i postrzeganiem kobiet, między rodzinnymi zawirowaniami, rasowymi, genderowymi, wykorzystywaniem seksualnym, seksistowskimi skostniałymi (ale mającymi się wciąż wcale dobrze) środowiskami próbuje Bodie zawalczyć o siebie, mieć odwagę, by być sobą. Przytłoczona mnogością zagadnień, problemów, pędem, a także zupełnie wyjątkową sytuacją, która, nie dotycząc jej bezpośrednio zmienia jej życie, jest nasza bohaterka przebodźcowana, jak cały współczesny świat.

Autorka zwraca uwagę na siłę mediów, na ich bezwzględny, okrutny charakter. Wystarczył jeden wpis Bodie na portalu społecznościowym, by cała jej kariera stanęła pod znakiem zapytania. Pojawia się pytanie o moc i sens tej władzy: jak łatwo pogrążyć, zniszczyć, zmienić czy zniechęcić kogoś w internecie, gdzie słowa płyną wartko, często bez skrępowania i obawy przed karą. Jak mało znaczy teraz człowiek, pojedynczy, osobny, gdy siła komentarzy, polubień przytłacza i zmywa z powierzchni jednostki odstające od wiodącego algorytmu.

Wiele pytań stawia przed nami Autorka, wiele z nich rozbudowuje, waha się, docieka. Wciąga czytelników w istotne kwestie ściągając naszą uwagę wątkiem o zbrodni.