poniedziałek, 15 lipca 2024

Zbigniew Rokita - Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych [recenzja]

 

Wydawnictwo Znak

Kraków 2023


"Odrzania" zaskakuje. Przede wszystkim sposobem prowadzenia narracji, podejściem do tematu, ogólnym nastrojem i tonem opowieści, a także swego rodzaju familiarnością czy lekkością brzmienia.

Jest to opowieść z pogranicza podróży, robinsonady, wypraw w przeszłość rodziny i społeczeństwa w ogóle. Trochę włóczęga, trochę gawęda, trochę anegdota, czasem doprawiona goryczą, naturalną w kwestii poruszanych materii.

Autor dotyka bowiem powojennej historii tzw. Ziem Odzyskanych, w szczególności Dolnego i Górnego Śląska, ważnych dlań ze względów rodzinnych. 

Jak wyglądało przekształcenie niemieckich domostw w polskie mieszkania, jak wyglądało przejście z ziem wschodnich na zachodnie rubieże, co o tym decydowało, jak się dokonywało, czym się kończyło? 

Autor podkreśla, że ta piastowska swawola i pewność, że taki dla przykładu Wrocław to polskie miasto, traci rezon, gdy spojrzy się na lokowanie ulic, ich siatkę, strukturę budynków, ich styl, wygląd, historię. 

Rokita sam się uważa za "kundla Ziem Odzyskanych", dlatego też daje sobie prawo do mocniejszego odczuwania, poszukiwań historycznych, konfrontacji swoich odczuć i refleksji z tym co zaszłe, ale też z tym co współczesne, a może nawet przyszłe?

Książkę tę najlepiej rozważać i definiować poprzez casus tożsamości: jednostkowej, kolektywnej, a dalej także kulturowej i społecznej. Nie dostrzegam w niej innych ważkości. Jest interesującym głosem w dyskusji o tym kim mieszkańcy Odrzani byli, kim są, kim będą. A to także dzięki rozmowom zawartym w tej książce.


wtorek, 2 lipca 2024

Isaac Bashevis Siger - Szatan w Goraju [recenzja]

 

Przekład: Józef Marzęcki i Szymon Sal

Wydawnictwo Sagittarius

Warszawa 1992

Dawno nie wracałam do książek Singera. Teraz nadszedł na to czas. 

Z pewną obawą (bo czytanie po latach tej samej powieści może być pułapką i rozczarowaniem) sięgnęłam znów po jedną z najważniejszych (choćby ze względu na rozgłos) powieści Singera.

W moim mniemaniu to bardzo mocna powieść, jednak teraz odbieram ją z większym dystansem, wymuszonym upływem czasu i rosnącym życiowym doświadczeniem. 

Singer to znakomity stroiciel. Wspaniały jest nastrój tworzonej przezeń trwogi, niepewności, przenikania światów realnego i fantastycznego: nauki i wierzeń, ratio i sentire. Autor jak nikt inny oddaje wyjątkowość czasu i miejsca, ludzi i ich kultury, tradycji, obyczajowości. 

XVII wiek, miasteczko Goraj (dziś województwo lubelskie, powiat biłgorajski) pamiętające jeszcze bandy Chmielnickiego i ich okrucieństwo, próbuje podnieść się z wojennej zapaści. Mieszkający w nim Żydzi dzielą czas między modlitwę, pracę, ale też oczekiwanie na przyjście Mesjasza. Po długim czasie uciemiężenia i trwogi mają nadzieję na polepszenie swej sytuacji. Takie okoliczności do łakomy kąsek dla oszustów i wyzyskiwaczy. A to któryś próbuje sprzedawać precjoza religijne pochodzące niby z ziemi Izraela, a to ktoś ogłasza się prorokiem, pełna paleta możliwości, tym bardziej, że lud nieuczony i bądź co bądź, biedny. Łatwy w manipulacji.

Gdy w mieście pojawia się wysłannik Sabataja Cwi, który sam się ogłosił Mesjaszem, wzbudza wielkie emocje. Rozbudza w niektórych mieszkańcach mistyczne szaleństwo, chasydzkie zatracenie w radości, tańcu, orgii. Tworzy on opowieści o obietnice, które ludzie chcą usłyszeć. Interpretuje fakty i wydarzenia historyczne na korzyść swojego guru, daje ludziom iluzję sprawczości i życia szczęśliwego. Manipuluje ludźmi, wykorzystuje ich, nastawia wrogo, miesza w pragmatycznych głowach, obiecuje i mami.

Nie każdy uległ czarowi Cwi. Głos rozsądku reprezentowany przez reb Bejnusz postanowił ocalić społeczność od grzechu. Ma on trudne zadanie, gdyż rozbuchany erotyzm, porzucenie zasad i powinności, zezwierzęcenie zachowań i uzewnętrznienie mrocznej, szatańskiej części ludzkiej duszy stała na drodze do opamiętania. 

Obłąkańcza wręcz wiara w przyjście Mesjasza, fanatyzm łamany przez fundamentalizm, a do tego chaos, rozproszenie i popadanie w coraz to większy stupor, który przekładał się na to, że miasto postrzegane było jako jaskinia zła.

W pewnym momencie pojawia się historia Racheli, samotnej dziewczyny, mieszkanki Goraja, mądrej, wykształconej, niepełnosprawnej. Staje się ofiarą mesjanistycznych wizji, wstępuje w nią też dybuk. Tragiczna, samotna, nieprzystająca do czasów postać dziewczyny, która nie tylko czuła bardziej, ale przede wszystkim wiedziała więcej, jednak bycie kobietą i to w tamtych czasach nie stwarzało ułatwień, wręcz przeciwnie.

Singer odmalował cały ten egzotyczny, nieistniejący świat najjaskrawiej jak się dało. Religijne uniesienia, potworności ludzkiej duszy, pragnień, miłość do władzy, żądza posiadania pokazane zostały tutaj w bardzo malowniczy, niedosłowny sposób. 

Niezwykła opowieść, która wciąga wprost do tajemniczego, zapomnianego świata.


niedziela, 16 czerwca 2024

Kjell Askildsen - Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu. Nowele [recenzja]

 

Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2024


Moje ulubione wydawnictwo jak zwykle rozpieszcza starannością wydania! Wspaniałe estetyczne doznanie jeszcze przed rozpoczęciem lektury. Dziękuję!

Niezmiennie uważam, że pisanie krótkich form to niezwykły sprawdzian dla Twórcy. Zawarcie clou w lapidarnej formule przy zachowaniu jej cech składowych to duża sztuka, która Autorowi się udaje. Za każdym razem.

Mówię tutaj o utworach zawartych w dyskutowanym tomie.  Ultrakrótkie, a mimo to pełne emocji, czasem wręcz napięcia historie są mocnym głosem w dyskusji o starości i starzeniu się. O tym jak postrzegane są: wiekowość, przezroczystość ludzi starych, ich generalizowanie, separowanie, przyporządkowywanie, a także niechęć do nich. 

Historie dotyczące godzenia się ze śmiercią, radzenia sobie z nią, szukanie miejsca w żałobie, a także kontakty z tymi, którzy zostali: relacje starych rodziców ze starymi dziećmi, starych rodzeństw, sposoby postępowania z dawnymi przyjaciółmi, z bardzo młodymi ludźmi, którzy niejako przypadkiem i na chwilę pojawiają się w życiu. Jak z nimi rozmawiać, jak się z nimi bezkolizyjnie minąć?

Czy starość to tylko czekanie na koniec, jakie ma się wówczas myśli, marzenia, czy w ogóle istnieją? 

W dużej części niezwykła poznawczo, w jeszcze większej ironiczna i bezwzględna w ocenach opowieść o świadomości, codzienności i samotności osób, które dla społeczeństwa przestają być w pewnym wieku widoczne. To znak czasów, starzejącego się społeczeństwa, rosnącego egoizmu i myślenia w kategoriach sobiepaństwa powodują stępienie społecznych relacji i ich stopniowy zanik. Druzgocące, ale i dojmujące, dające do myślenia historie i bohaterowie.

Na koniec zostawiam sobie refleksje nad pierwszym z tomu utworem "Carl Lange". Jego bohater, 48-letni tłumacz zostaje przesłuchany przez policję na okoliczność podejrzenia o dokonanie gwałtu na niepełnoletniej. To wydarzenie zmienia całe życie Carla. Jego postrzeganie świata, siebie samego, a do tego czekanie na efekt śledztwa, potęgowane myślami, projekcjami świadomości. Brrr. Gęsto od strachu, niepewności, tego jak państwo, reprezentowane przez aparat policyjny potraktuje zgłoszenie. Trochę kafkoskie, trochę goldingowskie, a trochę gogolowskie. 

Bardzo dobre!

niedziela, 9 czerwca 2024

James McBride - Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul [recenzja]

 

Przekład: Maciej Świerkocki

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2018


Fragment tytułu w zupełności oddaje zamysł Autora, a tym samym skraca listę złorzeczeń jakie mam ochotę tutaj umieścić. O co mi chodzi? O te słowa: "w poszukiwaniu". Już ten ułamek tytułu wyjaśnia, że będziemy szukać. Przez całą książkę, od początku do końca (jeśli ktoś da radę czytać do końca). Kogo będziemy szukać? Tytułowego bohatera. Bo jest tam o tyle co kot napłakał. 

A jak już jest to raczej w wersji fana pełnego fascynacji. Bardzo osobista, pełna emocji, pasji opowieść o ludziach i czasach, przyjaciołach i zasłyszanych anegdotach. James Brown jest tutaj przyczynkiem do snucia opowieści. Nierzadko Autora o sobie samym i swoich problemach (dajmy na to: rozwód z żoną).

Cechą charakterystyczną tej książki jest rozpoczynanie wątku i porzucanie go. Czasem z zamiarem powrotu, czasem już nie. Pełno tu sprzeczności, zaniechań, bardzo możliwe, że zamierzonych, by oddać charakter głównego bohatera - trudnego, kompulsywnego, skrytego perfekcjonisty, który był geniuszem muzyki.

Jest pozytyw - to tłumaczenie Macieja Świerkockiego, które znakomicie przekazuje zarówno specyfikę slangu jakim posługiwał się James Brown, a także znakomicie umiejscawia ją w treści całości. Kawał dobrej roboty, który wybija się na pierwszy plan w tej książce.


wtorek, 4 czerwca 2024

Hubert Hender - Polowanie [recenzja]

 

Wydawnictwo Bukowy Las

Wrocław 2024


Wraca z nową powieścią mój ulubiony (ponad wszelką wątpliwość) autor kryminałów!

Poprzednia jego książka "Potwór" kończy się w tak mocnym momencie, że osoba czytająca nagle traci dech w piersiach. Zazdroszczę każdemu kto pozna te obie książki razem, jedną po drugiej - uniknie bowiem czekania, którego byłam udziałowczynią!

Hender kontynuuje wątki rozpoczęte w poprzedniej powieści, doprowadza do rozwiązania sytuacji finałowej, która tak mnie poraziła w "Potworze". Na szczęście, bo napięcie jakie wywołał Autor było ogromne. Nie przesadzam.

Swoją drogą to prawdziwa sztuka utrzymać uwagę osoby czytającej, nie popaść w rutynę i śmieszność, przesadę i egzaltację albo i w nieprawdopodobieństwa. Ta rzadka bardzo w świecie literatury kryminalnej, tym bardziej na polskim rynku. Autorzy zwykle popadają w schematy, często też tworzą nieprawdopodobne zbiegi okoliczności, rzadko przykładając się do warstwy charakterologicznej postaci. Hender panuje nad tymi umiejętnościami, jego postaci są dopracowane, realne charakterologicznie i osobowościowo. 

Typ bohaterów, który wypracował Autor jest bliski czytającym, nie są oni bowiem wydumanymi superbohaterami, a zwykłymi ludźmi ze zwykłymi problemami i bagażem doświadczeń prywatnych. Przez to są prawdziwsi, są mocniejsi, bardziej wiarygodni.

Zemsta, choć prymitywna i barbarzyńska jest motorem działania dla policjanta Igora Fijałkowskiego. Zdając sobie sprawę z własnych błędów i działań, które niemal zawsze niosą problemy i spustoszenie,  zaślepiony rządzą odwetu rusza po swoje przeznaczenie. Szuka zaginionego przyjaciela, a przy tym wikła się w kolejne sidła zbrodni. 

W Kłodzku ginie młoda kobieta, nikt nie potrafi odnaleźć jej małego syna. Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, czas goni, a żądza krwi i zemsty jest najlepszym motorem do działania.

Cechą immanentną pisarstwa Hendera jest szacunek do czytelnika. Dlaczego tak sądzę? Ponieważ dba on o ekspansywność akcji, jej dynamikę. Tworzy postaci mocne, charakterne, wiarygodne. Do tego, co podkreślam od pierwszej jego książki (niedostępna już niestety "Zapora") ma niebywały talent do pisania dialogów - są logiczne, rzutkie, często też dowcipne, pisane z sensem - to wcale nie jest oczywiste we współczesnej literaturze.  

Wszystko to powoduje, że bez zawahania będę nazywać Hendera najlepszym polskim twórcą kryminałów. 

Walter Kempowski - Wszystko na darmo [recenzja]

 

Przekład: Małgorzata Gralińska

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2023


Na wstępie, jak zwykle w przypadku ArtRage'u kilka słów zachwytu nad wydaniem. Ta prostota, dobry smak, wyjątkowość okładki i fontów budzą moje wielkie uznanie. Brawo!

Wracając do powieści. Porwała mnie od pierwszych stron: niesamowita wręcz umiejętność tworzenia atmosfery, wprowadzanie osoby czytającej w nastrój schyłku, niepokoju, a zarazem biernego oczekiwania na nieznane i nieuchronne - cóż to jest za umiejętność! Od pierwszych stron odczuwa się zimę roku 1945 - chłód fizyczny i emocjonalny, pewnego rodzaju obojętność i nieprzychylność, strach, a jednocześnie rezygnację. Znakomite wprowadzenie, porażające wręcz autentycznością i obrazowością przeżyć.

Przenosimy się do Prus Wschodnich, do  Georgenhof, dworku rodziny von Globing. Pan domu, nazistowski oficer, od dawna przebywa na terenach okupowanych, ma szczęście - trafił do Włoch. Katharina, jego żona to piękna samotniczka. Najlepiej czuje się wśród książek w swoim buduarze. Jest też Peter - nastoletni syn, który chroniony przez matkę przed ideologią spędza cały czas w domu, tylko z okna obserwuje działania hitlerjugend. Jedyna osoba twardo stąpająca po ziemi to cioteczka - uciekinierka z terenów zagrożonych przejęciem przez Sowietów. 

Czas straszny, los niepewny, a przez odosobniony dwór przetacza się wciąż i wciąż wędrówka ludów. Co prawda pojedyncze osobniki, ale za to jakie! Nazistowska skrzypaczka oddana ślepo idei Fuhrera, towarzyszący jej jednoręki żołnierski pianista. Jest też fałszerz dokumentów, przybywa też Żyd, nadbałtycki baron. Każdy z nich pozbawiony dawnego życia, odarty z wrażliwości, z wyostrzonymi zmysłami, zezwierzęceniem. Każdy oczekujący wsparcia, pomocy, strawy, pocieszenia. 

Kempowski stawia przed czytającymi pytanie o karę, która rozlewa się na cały naród. Odwrócenie ról, oprawcy w rolach ofiar - odwrót wojsk, tułaczka, pozbawianie domów, ucieczki, obozy przejściowe, głód, zagrożenie życia, niepewność losu. 

Czy da się oszacować uwikłanie włodarzy miast, miasteczek, elity: zarówno mieszczan, jak i ziemian w budowanie potęgi nazizmu? A wszystko to w niespiesznym, bardzo przytłumionym tonie, który wbrew pozorom głośniejszy jest niż krzyk.

Znakomita literatura.

niedziela, 19 maja 2024

Tatiana Țîbuleac - Szklany ogród [recenzja]

 

Przekład: Kazimierz Jurczak

Wydawnictwo: Noir Sur Blanc, Książkowe Klimaty

Wrocław 2023


Gdy po raz pierwszy spotkałam się z twórczością Autorki ("Lato, gdy mama miała zielone oczy") byłam i zachwycona i urzeczona, zarówno językiem, emocjami i sugestywnością poruszanych zagadnień. Tamta książka nie dawała o sobie zapomnieć, długo jeszcze pozostawiała w pamięci powidok normandzkich plaż latem. Bardzo jestem wdzięczna za tamte chwile. Niezwykłe.

Stąd też brak wątpliwości w sięgnięciu po kolejną przetłumaczoną na polski książkę Tatiany Tibuleac. Mając w pamięci poprzednie doświadczenie czytelnicze obiecywałam sobie dużo. Oczekiwania to chyba najgorsze co może się przydarzyć w czytelniczej przygodzie - lokują nastrój i chęć do powtórzenia doznań. A figę! Nie tym razem. 

Choć przyciężkawy, dojmujący styl Autorki rozgaszcza się na kartach powieści i tym razem, nie ma jednak oczekiwanej ulotności, tajemnicy, niedopowiedzeń, które nadawały smak tamtej książce. A to odbiera smak opowieści. 

Nie, nie twierdzę, że ta powieść jest zła. Nie jest. Nie ma w sobie jednak tych przelotności i półsłówek, które dawały czytelnikom poczucie i wzniosłości i wrażenie brania udziału w intymnej, niezwykłej opowieści. 

Tutaj ciężar historii jako takiej (republiki radzieckie, schyłek ZSRR, pieriestrojka), niesie ze sobą ciężar ludzkich losów, pełnych znoju i braku możliwości. Bo bohaterek jest tu wiele: od wspomnianej historii radzieckiej, po najnowsze dzieje Rumunii, aż po opowieść Łastoczki, dziewczynki, która zostaje wykupiona z małego domu sierot. Trafia do Tamary Pawłownej, która daleka jest od altruistycznych kroków. Potrzebowała ona po prostu pomocy w ciężkiej fizycznej harówce, a cierpliwa i pracowita dziewczynka, polecana przez opiekunki miała być rozwiązaniem problemów.

Kobieta utrzymuje się ze zbierania i sprzedawania butelek. Jest surowa, zimna i nieprzyjemna. Dziewczynę traktuje przedmiotowo i zadaniowo. Z czasem Łastoczka zaczyna rozumieć swoją pozycję i rolę. Musi jednak nauczyć się walczyć i zaznaczać swoją obecność, myśleć o tożsamości i potrzebach. Czy jest jeszcze dzieckiem rumuńskim wykupionym z sierocińca, czy może już radziecką, posługującą się językiem rosyjskim kiszyniowianką? Jak przekonać opiekunkę do zezwolenia na naukę rodzimego języka? Jak poradzić sobie na podwórku pośród innych dzieci? 

Dylematy związane z tożsamością, obserwacjami życia, relacją z adopcyjną matką, jej znajomymi, a także troska o przyszłość widziana zarówno z perspektywy dziecka, jak i z przyszłości - gdyż czasem głos zabiera także dorosła Łastoczka są solą tej historii.


Włodzimierz Kalicki, Monika Kuhnke - Sztuka zagrabiona. Uprowadzenie Madonny [recenzja]

 

Wydawnictwo Agora

Warszawa 2014


Zaskakująco interesująca książka! Ni to reportaż, ni to abstrakt na temat poszczególnych dzieł. Formuła ma tutaj drugorzędne znaczenie, ponieważ sposób prowadzenia narracji i skondensowanie wiedzy, a także przetworzenie jej w zgrabną literacką pigułkę jest najmocniejszą stroną tego tomu.

Dziennikarz śledczy, zaangażowany - Włodzimierz Kalicki i historyczka sztuki, specjalizująca się w zaginionych dziełach - Monika Kuhnke połączyli siły, by napisać tę niezwykłą książkę, która poruszy zarówno człowieka zainteresowanego sztuką, jak i tego oddalonego od tematu, którego do lektury przywiedzie kryminalna, bądź co bądź, atmosfera i sytuacja historyczna omawianych dzieł.

Za każdym razem jest fragment o twórcy danego dzieła. Historia jego powstania. Losy jakich dzieła były udziałowcami przez kolejne stulecia, a także wojenne losy, ewentualna walka o jego odzyskanie. Te kulisy  zmagań dotyczących prób odbierania niemal za każdym razem są fascynujące! Czasem to dzieło przypadku, innym razem ślepy los, a już historia z enerdowskim serialem jest w mojej czołówce.

Niestety, nie zawsze ta walka kończy się sukcesem. Zawirowania prawne, potyczki dyplomatyczne, sposoby na znalezienie dróg, czasem bardzo krętych - ach, momentami czyta się jak suspensowe opowieści!

Sprawny, język, dokumentacja fotograficzna i pasjonująca historia są gwarantami czytelniczej przyjemności. Bardzo polecam.


niedziela, 12 maja 2024

Agnieszka Jelonek - West Farragut Avenue [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2024


Cyranko! Piękna okładka! 

To tyle dobrych wieści. 

Z treścią gorzej.

Agnieszka Jelonek rozbłysła klaustrofobiczno-lękową opowieścią "Koniec świata, umyj okna", później zaś rozczarowała znużoną armią niewykorzystanych słów w "Trzeba być cicho", a teraz powraca na tarczy. Dlaczego? Ponieważ "West Farragut Avenue" to potwierdzenie spadającej formy pisarskiej Autorki. 

Miała być książka o pamięci, według Autorki przeobraziła się ona w love story, a według mnie podróż do uczuciowej przeszłości w marastycznym wydaniu.

Rozumiem zamysł i szanuję styl Autorki, zdaję sobie sprawę z wybranej przez Nią estetyki konwencji, jednak to co udało się za pierwszym razem, za trzeciem już nie smakuje. Dlaczego? Bo nie oferuje Ona nic nowego: zgrany repertuar apatycznych, melancholijnych wspomnień i dojmujących tęsknot za dawną miłością. Wszystko to utopione w sosie ze zwątpienia, smutku, beznadziei. Wszystkie te uczucia, rzecz jasna, towarzyszą żałobie, której udziałowczynią jest bohaterka opowieści. Jednak poza nimi nie ma nic innego. I pewnie dlatego czuję, że to ciąg dalszy poprzednich książek, kolejny ich rozdział, nie wnoszący nic nowego, twórczego, wartego uwagi i dyskusji. Zmieniają się postaci, ale to w zasadzie jedyna zmiana, która nie uatrakcyjnia stylu i opowieści. 

Ewolucja twórczości, a może nawet nie ona, a pewien rodzaj kroku naprzód, progresu są konieczne, by mówić o pisarstwie. Tutaj ich nie ma. Jest za to ciągłe drążenie skały w tym samym (co w poprzednich książkach) zakresie. Stąd wrażenie ciągłości, bierności, jednostajności. Nuda po prostu. Niewarta uwagi.

Treść: narratorka tej powieści powraca do USA po ponad 20 latach od pierwszych, studenckich wakacyjnych wypraw typu W&T, w których towarzyszył jej młodzieńczy ukochany - Drobny. Ich wspólne podróżowanie po Stanach, emocje, przygody, uczucia trawią umysł bohaterki nawet po latach. Powrót ma za zadanie usystematyzowanie wspomnień, pewnie też pogodzenie i zamknięcie trudnych, traumatycznych i bolesnych kart przeszłości.

sobota, 11 maja 2024

John Cheever - Wizja świata [recenzja]

 

Przekład: Krzysztof Majer

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2023


Uczta! Najbardziej dla miłośników groteski, bo pięknie nią Autor operuje! Jaka swoboda, jaki dystans, a jednocześnie umiejętne i wyważone korzystanie ze środków wyrazu - bez  przesady i ekwilibrystyki. Racjonalny i roztropny, a jednak z posmakiem drwiny. Smakowity literacki kąsek!

I ruszam od razu do moich ulubionych opowiadań: "Olbrzymie radio" - o tym jak prezent od męża (nowe, wyjątkowych gabarytów odbiornik radiowy) potrafi zmienić życie całej rodziny. Jim i Irene - przedstawiciele klasy średniej, mieszkańcy przedmieść, których satysfakcjonuje wyrabianie średniej ze statystyk uczelnianych biuletynów konsternują się nagle wiedzą jaką uzyskują z radia. Satyra na drobnomieszczaństwo i kołtunerię, pozory i fasadowość. Dosadna, lekka, a przy tym pozbawiona efekciarstwa opowieść o ułudnej codzienności z amerykańskich przedmieść.

Kolejna historia jest bardziej niepokojąca. To "Sezon rozwodowy" - rzecz o tym jak w spokojne małżeńskie życie wkracza ten trzeci: jest metodyczny, wytrwały, zaangażowany, a moim zdaniem i tragiczny, godny współczucia i groźny. O tym jak fascynacja i zadłużenie potrafią zmienić ludzi, pozbawiając ich trzeźwego oglądu, racjonalizmu i szacunku wobec innych.

"Żegnaj bracie" - mocna opowieść o relacjach rodzinnych, gdzie dorosłe rodzeństwo spotyka się z matką w ich letnim domu. Przyjazd najmłodszego dziecka, od zawsze bardzo osobnego i odstającego od reszty komplikuje zachowania, nastroje i relacje. Tu pojawia się wątek polski (a jakże - pod postacią kucharki i gospodyni zatrudnionej na sezon), a atmosfera gęstnieje i nabiera emocji z każdą kolejną kartką! 

"Ten o piątej czterdzieści osiem" to swoista przypowieść o ułudzie o obłudzie. Rzecz o tym, że każde wypowiedziane słowo, każdy zły uczynek będzie mieć kiedyś swoje konsekwencje. Znakomicie zarysowana postać kobieca, która swym cichym tragizmem osiąga wielką moc i siłę jest znakomitą składową tego kapitalanego, trzymającego w napięciu opowiadania.

W zasadzie mogę zachwycać się każdym kolejnym i wcześniejszym utworem zawartym w zbiorze. Każde jest wyjątkowe, odrębne, mocne, z dobrze zarysowanymi postaciami, które świetnie realizują swą rolę zarówno w warstwie psychologii postaci, jak i w dialogowej. 

Autor stworzył błyskotliwe, wyraziste, emanujące bogactwem formy i treści opowiadania, które wnikliwie  przedstawiają ludzką kondycję.

Dominika Buczek - Całe piękno świata [recenzja]


Wydawnictwo Literackie

Kraków 2022

Byłam bardzo ciekawa tej książki. Jeszcze przed lekturą wracałam pamięcią do historii przesiedleńczych opowiedzianych przez inne Autorki: Grzebałkowskiej, Szatrawski czy Kuszyk. 

Sam temat jest tak nośny, tak mocny i wciąż ważny w kategorii uświadamiania i przybliżania ludziom historii Ziem Odzyskanych i ich mieszkańców. Mimo wszystkich słów, które padną za chwil kilka i tak dobrze, że ta książka powstała. 

Ale do rzeczy. Autorka przedstawia historię małżeństwa, które chwilę po zakończeniu II wojny światowej postanawia przenieść się z Podhala na południowy zachód - w okolice Kłodzka. Obarczeni wojenny bagażem doświadczeń upatrują w przeprowadzce szans na zbudowanie życia od nowa. Dorka i Stach, bo o nich mowa są (przynajmniej tak się zdaje, bo warstwa dialogowa tej książki jest skromna) niedopasowanym, dziwnym małżeństwem - on przebojowy, przystojny, dusza towarzystwa, ona cicha, milcząca, ot, szara mysz. 

Dom, który otrzymują należy do Evy i Petera, małżeństwa z małymi dziećmi, ludzi, którzy nie mają zamiaru opuścić swojej wsi, gdzie rodzili się i umierali przez pokolenia ich bliscy. Tu mają groby, tu zbudowali dom, tu chcą pozostać. Nagle, postawieni w sytuacji dzielenia własnego dobytku z obcymi, do niedawna jeszcze podludźmi, muszą mierzyć się ze wspólną codziennością.

Wraz z lekturą poznajemy zwyczaje, historię i tajemnice kolejnych bohaterów. Niestety, ze względu na braki kompetencyjne, a może przez lukę w koncepcie, albo jeszcze co innego, wszystkie postaci powieści są takie same: identycznie milczą (jakby był to jedyny literacko wartościowy sposób na przeżywanie traum), nic nie mówią, obserwują, z rzadka rzucając słowo. Opowieść utkana z wielości wątków osobowych zatopiła potencjał tej książki. Dlaczego? Bo postaci są z metra cięte: choć mają autonomiczne, dość tendencyjne atrybuty (Stach - wygląd, Dorka - smutek, Eva -posągowość ubraną w gruby blond warkocz) to jednak nie ma nic więcej, nie ma w nich wyodrębnionych i wiarygodnych charakterów. Są jak papierowe postaci ubrane w cechy, które przyszły na myśl Autorce i które pewnie dobrze miały tu wyglądać. Nie ma pogłębienia charakterologicznego, nie ma pomysłu na pokazanie interakcji, intencji. Nie. 

Warstwa psychologiczna tej powieści nie istnieje. Obyczajowa też nie - chwilami zarysowywana przez 3-osobowego narratora, który czasem zakrada się do myśli kolejnych bohaterów, by wykładać je w niby zabawny sposób odniesieniami do literatury (choćby nieznośne nawiązania do tuwimowej "Lokomotywy", to miało być zabawne?). 

Zabrakło talentu i umiejętności. Opowieść wojenna bez pogłębienia postaci jest tylko kolażem wspomnień. Wydumanych.

piątek, 3 maja 2024

Mercè Rodoreda - Rozbite lustro [recenzja]

 

Przekład: Anna Sawicka

Wydawnictwo Marginesy

Warszawa 2024


Bardzo staranna, intrygująca, a jak się później (po lekturze) okaże, także bogata w symbolikę okładka. Prawdziwie przyciąga wzrok. Brawa dla Katarzyny Borkowskiej!

Książka wywołała u mnie niecodzienne uczucia: początkowo wciągała, by później odpychać, chwilę później znów przyciąganie, następny moment - zrażanie. I tak w kółko. Ta amplituda nastrojów znalazła swoje uzasadnienie dopiero w odautorskim posłowiu. Okazało się bowiem, że Autorka w trakcie pracy nad książką poczuła zagubienie. Utknęła w plątaninie postaci, w ich zależnościach, zmęczona przestała mieć kontakt ze stworzonymi przez siebie charakterami. To bardzo mocno czuć w trakcie lektury: początkowo dopracowane charakterologicznie, skrzętnie opisywane i traktowane blisko, z czasem uciekają, dowiadujemy się o nich ze strzępków informacji, nagle, bez powodu, przestają mieć wpływ na fabułę, są traktowane jako przykra konieczność. Nie wiedziałam skąd u mnie ta niechęć do lektury, ale skoro sama Autorka czuła wrogość do własnej historii, cóż dopiero ten kto mierzy się z lekturą!

Niezwykłe to doświadczenie, które tym widoczniejsze jest, że każda następna postać pojawiająca się w toku historii jest coraz to mniej do niej przystająca: odbiega od początkowego nastroju, sposobu prowadzenia narracji i dialogów, postaci pojawiają się jak statyści w sztuce - konieczni (lub nie) do wytłumaczenia czy zaproponowania pojawiających się rozwiązań, co w efekcie tworzy niedostępną, nudą i stopniowo upadającą historię, która początkowo miała potencjał. Dlaczego? Ponieważ mówiła o miłości, awansie społecznym, intrygach, poszukiwaniu szczęścia - zwykłym życiu, które aspiruje i ubrane w kostium historyczny, a także wspomnianą wcześniej nobilitację do klasy średniej, stawać się mogła wciągającą rodzinną sagą. Na pewno nie na miarę Marqueza (bo Manna Buddenbrooków, aż niestosownie stawiać w skojarzeniu z tym wytworem), ale orbitującego w kolumbijskich skojarzeniach. 

Dobre było katalońskie skojarzenie i zagnieżdżenie powieści, dobra (przynajmniej na początku) postać Teresy, ale to za mało, początek nie jest wystarczający do utrzymania uwagi. To ledwie zawiązanie akcji, która w każdej kolejnej części traci na mocy i znaczeniu.

Cała ta historia opowiada o kilku pokoleniach bogatych katalońskich mieszczan, traktowanych jak szlachta, a także o pojedynczych osobach reprezentujących ich służbę. O córce sprzedawczyni ryb, która wiąże się z dyplomatą, zyskuje i towarzysko i finansowo, a także o jej potomkach, kochankach i bliskich. 

Miał ten zalążek historii pretensje do bycia historią, zostały pretensje.

niedziela, 28 kwietnia 2024

Monika Śliwińska - Panny z "Wesela". Siostry Mikołajczykówny i ich świat [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2020


Takie książki zdarzają się rzadko. Obiecujące (i dotrzymujące zobowiązania) interesującą historię napisaną w bardzo dobrym stylu. Zgadza się tam wszystko: język - wnikliwy, staranny, inteligentnie prowadzona narracja, starannie ułożone fakty i chronologia dopasowana do opowieści. Cała struktura i pomysł na tę biografię jest godny uznania.

Autorka postanowiła przywrócić do świadomości współczesnych czytelników historię trzech bronowickich sióstr Mikołajczykówien, sportretowanych w "Weselu" Stanisława Wyspiańskiego. Jednak była żoną Tetmajera, druga Rydla, trzecia muzą weselnego Widma, czyli malarza Ludwika de Laveaux. Poza skupieniem na osobistych wyborach, relacjach i drodze życiowej, skupiła się także na "ich świecie", więc także pochodzeniu, rodzinie, wsi, pracy.

Nie bez znaczenia są warunki obyczajowe i społeczne jakich były uczestniczkami. Szerokie tło tychże rozpościera Autorka przed czytającymi. To bardzo istotny komponent książki, bardzo interesujący, mocno wybijający się na pierwszy plan w całej treści książki. 

Tak, opowieść o siostrach jest zachwycająco intrygująca, ale cały kontekst i sytuacja (zarówno dotycząca konwenansów, mezaliansów i zwyczajów) przebija je po stokroć. Czyta się to wprost znakomicie!

Autorka oddaje głos potomkom Sióstr, sięga po wszelkie dostępne dokumenty, by zgłębić i podać nam wszystko to co sobie ułożyła, co udało się jej ustalić.

W czasie, gdy rekordy (wciąż! i dobrze!) boją "Chłopki", przypomnienie tej właśnie finalistki Nike jest dobrym pomysłem, a do tego styl, tytaniczna praca z dokumentami i opowieść tak soczysta i skupiająca uwagę, że trudno się od niej oderwać.

Znakomita książka!

środa, 24 kwietnia 2024

Mieczysław Gorzka - Krwawnica [recenzja]

 

Wydawnictwo Skarpa Warszawska

Warszawa 2022


Thriller nie potrzebuje nadmiaru środków stylistycznych, w zasadzie byłyby one przeszkodą i czynnikiem odbierającym autentyczność, spłycającym atmosferę. Gorzka ma w swym stylu konieczną thrillerom chropowatość, prostotę i rozważność. To duży plus.

Jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Autora, stąd też brak możliwości porównania działań fabularnych z innymi wytworami. Ten jest, hm, dość specyficzny. Wydaje mi się, że pomysł Autora, skądinąd intrygujący, spalił na panewce w drodze do finału. 

Zaczyna się dobrze: emerytowany policjant, Rafał Dzikowski przeprowadza się wraz z żoną Weroniką na wieś, nad jezioro, które było dla niego wspomnieniem dzieciństwa. Mają tu zacząć nowe, spokoje życie. Niestety, ktoś pisze im na elewacji słowo "krwawnica", później robotnicy odkrywają zwłoki, a historia nadal ma sens i dobrze zawiązuje akcję. Jest ciekawie, wciągająco, czytelnik czeka na ciąg dalszy i finał.

Później już jest gorzej, ale wciąż nie na tyle, by rezygnować z lektury: policjant musi wrócić do przeszłości, żona też, pojawia się żony przyjaciółka, wcale tajemnicza,  jest bliska rodzina, kłopoty z weną, z pracą, z nową społecznością. Bardzo gęstnieje liczba problemów, a do tego pojawiają się przemyślania związane z koronawirusem, mocno zgrzytające w zębach. 

I robi się coraz niedorzeczniej. Niektóre wątki są niepotrzebne, inne wspomniane i zapomniane, a już tłumaczenia fragmentów intrygi (rzecz jasna bez spoilerowania) są mierne. 


niedziela, 21 kwietnia 2024

Anna Mieszczanek - Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór. Historie ziemian [recenzja]


 Wydawnictwo Muza

Warszawa 2020


Osobliwe uczucie - podpisy pod zdjęciami są bardziej interesujące aniżeli sama treść książki. W czym tkwi sekret? Wzmiankowane podpisy są faktami pozbawionymi ładunku emocjonalnego, ot, zwyczajnie, opisują: kto lub co lub gdzie. Bardzo często te fotografie są niezwykle interesujące, gdyż uwieczniają nieistniejące już przykłady architektury, wnętrz, scenki rodzajowe, portrety, fotoreportaże. Kopalnia wiedzy. To wielki plus tej publikacji. Niestety, jedyny.

Jak widnieje w notce biograficznej Anna Mieszczanek to dziennikarka i redaktorka. Tutaj, bez dwóch zdań, odrzuciła Ona etos dziennikarski i jego fragmenty związane z bezstronnością na rzecz namolnego, powtarzalnego i irytującego wypowiadania własnych poglądów na ziemiańską historię. Rzecz w tym, że Autorka ubolewa nad dziejową krzywdą, związaną z odbieraniem majątków, zawieruchą wojenną i reformą rolną. Co i rusz podkreśla jak bardzo to zmieniło/zniszczyło/zakończyło sielskie i pełne wyższej kultury życie ziemian. Aż dziw, że książka ta ujrzała światło dzienne, że też Muza zdecydowała się wydać ten subiektywny i dość jednak tendencyjny potok słów.

A szkoda, że przybrał taką właśnie formę. Sam zamiar (i wspomniany wcześniej materiał fotograficzny) był dobrym przyczynkiem do zwrócenia uwagi na niebagatelną rolę ziemiaństwa, na ich ogromny wkład w rozwój wszystkich przecież gałęzi życia społecznego, gospodarczego, politycznego czy kulturalnego w Polsce. 

Ten brak obiektywizmu rujnuje sens całości. Szkoda.

wtorek, 16 kwietnia 2024

Tomasz Różycki - Złodzieje żarówek [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2023


Na początku zachwycił mnie język; giętki i pełen ornamentów. Później ucieszył mnie powrót do czasów słusznie minionych - gdy Autor przeprowadza czytelników przez komunistyczne wspomnienia od ogonków kolejek, po braki na półkach. A finalnie wszystko to bardzo mnie zmęczyło, gdyż odkryłam, że za formą i nastrojem nic właściwie nie stoi. Ma być onirycznie, surrealistycznie, i momentami można wpaść w pułapkę takiego myślenia, jednak po chwili okazuje się, że tak mocno trzymał się Autor kostiumu i konstrukcji formalnej, że zabrakło fabuły, treści, esencji. Strojne opakowaniu kryjące ubóstwo znaczeń. Tak to widzę, tak to czuję.

Muszę też przyczepić się do nieznośnej maniery tłumaczenia niektórych słów, a jeszcze bardziej irytujące były nazwiska sąsiadów, które jak żywo wyciągnięte są ze szlacheckich annałów i książek dotycząćych historii kultury i sztuki. Jeśli to miało być zabawne lub błyskotliwe - nie wyszło. Sromotna porażka ocierająca się o żałość.

Poszukiwanie młynka do kawy, koniecznego do zmielenia tych kilku garści, jakie udało się wystać w kolejce, jest przyczynkiem do całej fabuły. Fabuły, która kluczy i popada w dygresje, łączy bogów i śmiertelników, snuje rozważania dotyczące blokowych zsypów i sposobów na ratowanie przed kradzieżami współdzielonych żarówek. Same te wspomnienia są w pewnym stopniu urokliwe i przywracające niektóre składowe PRL-owskiego żywota. Dla kogo to będzie czytelne, kto się tym zachwyci? Tak jak w pierwszym akapicie - strojne opakowanie kryjące siermiężność treści. Takie rozczarowanie!


środa, 10 kwietnia 2024

Charles Reznikoff - Muzykant [recenzja]

 

Przekład: Piotr Sommer i Marcin Szuster

Wydawnictwo: WBPiCAK

Poznań 2023


Świetna szata graficzna, fonty i układ tekstu - znakomita robota! Dla mnie ta strona obcowania z książką jest znacząca, dlatego tak cieszy rosnąca świadomość wydawców i zwrócenie ich uwagi na prezentację całości. 

Przechodząc do treści: niezwykła ta opowieść rozpędza się i zwalnia, rozmienia na drobne i kluczy pod postacią małych, oderwanych od całości epizodów, które tak naprawdę są konieczne, choć tak osobne. Brzmi to wszystko jak opinia wariata, ale prawdziwie też oddaje nastrój, koloryt i ton w jakim napisany jest "Muzykant". Te przejścia, tak zwalniające tempo i wydłużające czas opowieści są niezwykłymi niuansami, przyprawą, która nadaje tej właśnie literackiej potrawie charakter i niepowtarzalny smak. Małe te historyjki traktuję jako komentarz do fabuły głównej i, niejako, obserwacje będące podsumowanie czy odniesieniem się Autora do wątków wiodących. To wspaniały zabieg, ponieważ, nie mówiąc wprost, mówi dużo więcej niż w sposób bezpośredni. Najlepsze jest to, że wkręty fabularne dotyczą zwykłych ludzi i sytuacji: często biednych, przegranych, innym zaś razem żałosnych czy budzących wstręt. 

Naszymi bohaterami są nieprzedstawiony z imienia narrator oraz Jude Dalsimer - kompozytor, który próbuje swoich sił w przemyśle filmowym w Hollywood. Dzięki temu pierwszemu mamy możliwość poznawania i doświadczania kolejnych porażek tego drugiego: pisanie niemiłej uchu muzyki, pisanie muzyki do filmów wycofanych z produkcji, czy też tworzenie muzyki do dzieł, które nie wyszły poza zarys scenariusza. Życie muzyka usłane jest cierniami, szczególnie w fabryce snów. Narrator - komiwojażer podróżujący po USA co i rusz odwiedza Jude'a, wówczas razem spacerują, piją kawę w kawiarni i obserwują ludzi i ich zachowania. Przez to mamy swój czytelniczy udział w ich spostrzeżeniach: widzimy ksenofobię, rosnący antysemitym, niechęć do różnych grup społecznych i etnicznych, ale też pokazują nam miejskie życie i degrengoladę społeczeństwa (zarówno tego biednego, obserwowanego podczas spacerów, jak i tego z wyższej klasy średniej, reprezentowanego przez bywalców branżowych bankietów).

Bardzo to pouczająca, intrygująca i dobrze napisana historia, która wymaga jednak skupienia i refleksji, pewnych dociekań, ale też wytrwałości w towarzyszeniu bohaterom.

poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Jacqueline Harpman - Ja, która nie poznałam mężczyzn [recenzja]

Przekład: Katarzyna Marczewska

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2024


39 kobiet i nastoletnia dziewczyna, narratorka tej opowieści są zamknięte w piwnicy w klatce. Pilnowane przez cały czas przez strażników, którzy nie odzywają się ani słowem, nie pozwalają im niemal na nic. 

Pozbawione elementarnej choć prywatności (jak choćby  te związane z potrzebami fizjologicznymi, które załatwiane są na oczach pozostałych współwięźniarek), nie mogą mieć ze sobą kontaktów fizycznych (zakazany jest dotyk, nawet w przypadku małych dzieci), nie ma też pozwolenia na brak snu. Nieposłuszeństwo karane jest batem, świszczącym uporczywie nad uchem. Bezsenność karana jest tabletkami. 

Bohaterka tej opowieści trafia do lochu jako niemowlę, to właśnie poprzez jej rośnięcie kobiety z celi oceniają, że ich niewola trwa więcej niż 12 lat, bo na tyle wygląda dziewczyna. Niewiele pamiętają ze swoich poprzednich żyć, nie dzielą się wspomnieniami, bo nie wolno, ale też nie wywiązały się między nimi większe relacje. Są otępiałe, zgnębione, pełne niemocy.

Pewnego dnia w piwnicy rozlega się dźwięk syreny, strażnicy natychmiast opuszczają więzienie. Szczęśliwie zostawiając klucz, który uwalnia kobiety. Prym w odwadze i chęci wydostania się z piwnicy wiedzie najmłodsza. Co jednak czeka je za drzwiami więzienia, czy świat jeszcze istnieje, czy istnieje cywilizacja? Jak poradzić sobie po tylu latach zamknięcia, odosobnienia i ubezwłasnowolnienia?

Wszystkie te fragmenty, które związane były z więzieniem, traktowaniem kobiet przez strażników odczytuję bardzo jednoznacznie jako nawiązanie do historii, a w szczególności do osobistych doświadczeń Autorki, której najbliższa rodzina uciekając z Belgii przed antysemityzmem II wojnę spędziła w Casablance. Dalsza część zginęła w czasie Shoah. Wszystkie te więzienne opowieści zestawiam z historiami obozowymi, z Zagładą Żydów, z losem, jaki stał się udziałem większości rodziny Harpman. To najbardziej jaskrawe i pierwsze skojarzenie, które jest bezpośrednie i dość jednak oczywiste.

Kolejne przemyślenia dotyczące tej bardzo mocnej i poruszającej dystopii oscylują wokół kondycji społeczeństw, granic człowieczeństwa, możliwości przeżycia i życia w ogóle, a także tego jak trauma, nieszczęście i brak wolności mogą wpłynąć na wolę życia i walkę o nie. Elektryzująca, wstrząsająca lektura.

PS Jak zwykle znakomita szata graficzna!

sobota, 30 marca 2024

Breece D'J Pancake - Trylobity [recenzja]

 

Przekład: Maciej Świerkocki

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2024


Chropowatość, zafascynowanie, upadek i cierpienie - to pierwsze skojarzenia związane z tym zbiorem. 

Biedna, niewykształcona, ciężko pracująca amerykańska prowincja pije, bije, przegrywa w niemal każdej, a może nawet każdej dziedzinie życia. Ktoś miał dostać stypendium, ktoś chciał uciec do Chicago, ktoś miał trafić na dobrą rodzinę zastępczą. Miał, miało, miała, mógł, mogła, mogło. 

Postaci Pancake'a to chyba jednak nie są postaci - to prawdziwi ludzie, wyłaniający się na chwilę z kart opowiadań, po to, by przez chwilę się poskarżyć czy pokazać fragment siebie, a zaraz potem wrócić do uwikłanych, trudnych, naznaczonych ciężką pracą/uzależnieniami/pechem bytów. 

Górnicy, ich kochanki gardzące ograniczonym, nudnym życiem jakie wiodą. Pierwszy oficer z holownika szukający bliskości choć w sylwestrową noc (znajduje ją w ramionach 14-latki). Seryjny zabójca, który próbuje usprawiedliwiać się wojenną przeszłością i traumą (niejedną) jaka była jego udziałem. 

Cała galeria charakterów utrzymanych w ciemnych odcieniach szarości. Ponura banda. Od bezpłodnej dziewczyny spętanej kazirodczym uczuciem do brata po opiekę jedynaka nad zniedołężniałymi rodzicami. Nie ma nadziei, nie ma oddechu, jest skazanie na życie. Znojne, trudne, niewdzięczne, niewymarzone. 

W całej tej czerni myśli i biogramów, w tym ciężarze i braku pocieszenia jest coś co przyciąga uwagę i nie pozwala oderwać się od poszczególnych historii: to talent Autora. Wyczuwalna jest w jego stylu troska i ciekawość losów pojedynczego człowieka, a, być może dzięki temu, nie brnie on w banał, kicz i fałsz. 

Przemawia także do mnie także bezczelna młodość Pancake'a, która nie tylko wzmaga zachwyt talentem, ale też zadziwia dojrzałością stylu i formy. W tym wieku takie przemyślenia, konstrukcje, proporcje? Imponujące. 

niedziela, 24 marca 2024

Agnieszka Pajączkowska - Wędrowny zakład fotograficzny [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2019


Długo leżała gdzieś wysoko na półce i czekała na swój czas. 

Po lekturze mam wobec tej książki bardzo ambiwalentne uczucia. Z jednej strony Autorka próbowała na samym początku przedstawić swoją historię, motywacje i pobudki, z drugiej ta jej opowieść jest, niestety, chełpliwa. Powoduje to, że już na początku trudno zaufać Pajączkowskiej: skoro we wstępie czytamy o jej francuskiej prababce, fabrykantach i nauce do petersburskich pensjach jakoś trudno w dalszej części przestawić się na opowieści o biednych i samotnych.

Sam pomysł jest ciekawy/uroczy/naiwny. Każde w tych właśnie określeń. Dużą rolę odgrywa tu młodość Autorki, która swą prostodusznością przełożoną na sposób narracji nadaje opowieści nowych znaczeń. Delikatna, subtelna, pełna empatii i serdeczności wobec swoich bohaterów jest otwarta na opowieść i każde związane z nią odgałęzienia.

Jest w tej naiwności pewna świeżość, a co za tym idzie niebanalność opowieści, która jednak nie utrzymuje się przez całą opowieść. Z czasem uwaga i tempo zatracają się, historie zdają się być jednakowe, tak do siebie podobne, że tylko szerokość geograficzna i imię bohatera je różnią. Nie chodzi o o to, że historia musi snuć się wartko, tutaj po prostu staje się tak stagnacyjna, że gubi zainteresowanie czytelnika.

Pomysłem było objeżdżanie granic Polski, robienie darmowych portretów fotograficznych chętnym mieszkańcom poszczególnych wiosek i miasteczek i drukowanie ich w zamian za opowieść czy drobny dar (od możliwości zaparkowania na podwórku po torbę jabłek). Być może to uczciwe rozwiązanie, jednak dla mnie to rodzaj wampiryzmu: wpadam ze swoją światowością i młodością, zabieram Waszą historię życia, w zamian podarowuję fotografię i jadę dalej, szukać kolejnych tematów. Nie podoba mi się to. Te historie stają się statystami gwarantującymi sukces Autorce. Są drogą do celu, nie celem. Tak to widzę i nie przyjmuję tego.

niedziela, 17 marca 2024

Dola De Jong - Strażniczka domu [recenzja]

 

Przekład: Jerzy Koch

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2023


Nieustająco zachwycam się oprawą graficzną i projektami okładem (Łukasz Piskorek - gargantuiczne gratulacje) wszystkich książek ArtRage. Cała seria "Cymelia" to jedno wielkie oczarowanie!

Przybliżanie polskim czytelnikom dzieł ważnych dla literatury światowej, a nigdy wcześniej nie tłumaczonych na rodzimy język jest głównym założeniem ten właśnie serii. 

"Strażniczka domu" od początku była dla mnie trudna do uchwycenia. Przeszkadzał mi zarówno sposób prowadzenia narracji, jak i przedstawienie postaci (skąpe i niezbyt przekonywające w mojej ocenie informacje, które mogłyby uwiarygodnić poszczególne decyzje bohaterek). 

Poznały się w 1938 roku u wspólnej znajomej. Bea była spokojną, trzymającą emocje na wodzy sekretarką. Erika rozgorączkowaną, pełną ekspresji początkującą dziennikarką. Ta druga miała też w sobie wyjątkowy i niebezpieczny talent do oplatania nowo poznanych ludzi siecią zależności i trudnych emocji. Bea ulega bezpretensjonalności młodszej koleżanki, stają się współlokatorkami, przyjaciółkami, uwikłanymi emocjami, wspólnymi marzeniami i problemami dnia codziennego. 

Niewątpliwą zaletą opowieści jest brak dosłowności. Gdy mowa o uczuciach, wzajemnym stosunku bohaterek pozostawione jest duże pole do przeczuć i przypuszczeń. To bardzo dobre ćwiczenie dla czytelników, którzy mogą dowolnie interpretować i analizować. 

Wszystkie kolejne miłostki Eriki, wciąganie w nie Bei, są miałkie, nerwowe, chwilowe, trudno nad nimi zapanować i w nie uwierzyć, to, co miało być solą powieści ginie w swego rodzaju bezbarwności i trywializmie.

Dla mnie bardzo interesujący jest wątek grozy związanej z II wojną, napięciem i atmosferą przerażenia, a jednocześnie niedowierzania. niewyobrażalny fanatyzm, który jest w stanie poświęcić wszystko w imię idei, dezynwoltura w obliczu niebezpieczeństwa i ignorowanie historii. Ten wątek to jednak zbyt mało, by uwierzyć Autorce, która poprzez półsłówka, projekcje, wspominki, wycinki ze zdarzeń próbuje opowiedzieć miłosną, tragiczną historię dwóch kobiet.

piątek, 15 marca 2024

Katarzyna Pochmara-Balcer - Swobodne wpadanie [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2024


Świetna okładka Cyranko! Brawo!

O przyswajalności tekstu Autorki decyduje jego objętość. Brzmi nieobyczajnie? Rzecz w tym, że zawarta w tekście kawalkada językowej ekwilibrystyki i inteligencji jest tak mocno skondensowana, że na dłuższą metę (w przełożeniu na ilość stron) nieznośna. Odniesienia literackie, skojarzenia kulturowe, popkulturowe, obyczajowe, czasem historyczne górują nad fabułą. Czasem sprawia to wrażenie jakby była ona jedynie tłem dla popisów językowych.

Znakomity jest pomysł na opowieść - po latach zjawia się ojciec, który porzucił córkę jeszcze w dzieciństwie. Konfrontacja wspomnień silnego, atrakcyjnego niegdyś bon vivanta z mocno postarzałym, wystraszonym, wyleniałym (takie określenie też się pojawia się w treści) osobnikiem sprawia piorunujące wrażenie. Pojawia się znikąd, nic o sobie nie mówi, nie informuje również o długości pobytu. W niewielki warszawskim mieszkaniu mijają się zatem trzy pokolenia: zmuszone koegzystować z przeszłością,  boleścią, traumą, niedopowiedzeniami i ciekawością. Porzucona córka, ojciec rozczarowany rodzicielstwem, ale chyba bardziej sobą, a do tego proza życia: praca, chorujące dzieci i zepsuta lodówka ze zjełczałym masłem.

Historia starzejącego się ojca, nijak niepodobnego do obrazu z pamięci, który wraca tylko w momentach żenujących żartów jak z dawnych czasów. To był świetny przyczynek do mocnej fabuły. Autorka chciała stworzyć widmo tajemnicy, niepewności, która miała tłumaczyć obecność rodziciela. Jednak z czasem, z każdą kolejną stroną ten wątek tracił na sile. Rozmywa się on i trwoni w pysznych grach językowych. 

Rozkładając pawi ogon kompetencji i językowej lotności zasłania Autorka to co kluczowe - opowieść. Umiejętności w roli hamulcowego. 

Mariana Leky - Sen o okapi [recenzja]

 

Przekład: Agnieszka Walczy

Wydawnictwo Otwarte

Kraków 2022


A mnie się kompletnie nie podobało. Od początku nie było spójnej pomiędzy tą opowieścią a mną. Wszystkie te zachwyty nad lekkością, empatią i czułym humorem nie są moim udziałem. 

Uważam, że nadmiar metafor nie tylko nie służy tej powieści, a nawet więcej - czyni ją naiwną. Silenie się (choć może to wcale nie silenie, a co gorsza, naturalna łatwość) na bon moty, brzmiące jak misyjne brednie obsesjonistki, która tak bardzo wierzy we własne ubrane w słowa myśli, że próbuje nimi ewangelizować. 

Wiem, że są tacy amatorzy "Snu o okapi", którzy wypisują cytaty, mające być wsparciem w trudnych chwilach. I dobrze. 

Jednak ja pozostaję w radykalnej opozycji, okopując się w sarkazmie, nie tylko wygodny, ale jakże też racjonalnym i konstruktywnym!

Temat był wdzięczny - mała społeczność, która rodzi zależności i zawiły system dyplomatycznych możebności i niemożliwości. Osią opowieści jest Selma i jej sny. Przyjęto, że jej sen o okapi zwiastuje śmierć, gdy więc wychodzi na jaw, że taki nastąpił, społeczność zatrzymuje się na chwilę w obawie, że ktoś straci życie.

W tym ponurym oczekiwaniu poznajemy nastroje i uczucia bohaterów, ich marzenia i plany, strachy i obawy. Galeria postaci jest bogata i mocno osobliwa. Zaś między słowami i między kartkami czytamy o miłości, dorastaniu, śmierci, życiu jako podróży i tym podobnym bezsprzecznościom.

Jedyny plus - okładka.

czwartek, 14 marca 2024

Szczepan Twardoch - Sternberg [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2024


Pierwsza refleksja? Imponujące przygotowanie historyczne, zarówno w zakresie polityki międzynarodowej, stosunków społecznych, jak i gospodarczych. Mam także na myśli detale, które pokazują, że Autor studiował i zgłębiał poszczególne (jak choćby obrotowy pistolet systemu Pauly'ego). Dbałość o szczegół, gruntowne przestudiowanie biografii przywódców z epoki, znajomość norm obyczajowych, oto składowe, które wzbudzają szacunek wobec pracy i perfekcjonizmu Autora. 

Twardoch pożyczył z kilku europejskich ruchawek to co najjaskrawsze i stworzył własną wizję rewolucji. Skleił elementy rewolucji: od tej francuskiej po Wiosnę Ludów czy rewolucję rosyjską. Na poszczególnych stronach objawiają się kolejne inspiracje wydarzeniami z historii Europy - obalanie władców, mordowanie arystokracji, ruch narodowo-wyzwoleńczy, partyzancki, bunty najniższych warstw społecznych (oraz ich awanse). Jest w czym wybierać, więc mozaika historiograficzna jest bardzo efektowna.

Opowieść zaczyna się znakomicie - intrygujący, porażający, wciągający początek, który zwiastuje coraz to nowe awantury i przejścia, skutkujące kolejnymi zaskoczeniami i emocjami. Wstęp silnie obyczajowy z czasem przemienia się w rewolucyjną opowieść o przesileniach i społecznych burzach. Austria końca XVIII wieku, arystokratyczna rodzina Sternbergów i dwaj bracia, Carl i Alexander, którzy stają po dwóch różnych stronach barykady. Śledząc ich barwne, pokrętne i pełne przygód losy, stajemy się świadkami zmian, przejść i mniejszych lub większych tragedii.

W epizodach pojawiają się postaci z różnych szczebli społecznej drabiny, a każda z nich doświadczona życiowo w dotkliwy i nieodwracalny sposób. Rewolucja nie zważa na ofiary, ich pochodzenie społeczne i zasobność kiesy. Karmi się swoimi ofiarami, a w tym przypadku, nawet drobna, marginalna postać jest potraktowana z szacunkiem i pietyzmem pod względem konstrukcji psychologicznej, jak i zanurzenia w historii. Wszystko to jest spójne i wiarygodne.

Naprawdę dobrze czyta się książki Autora, który ma taką łatwość w snuciu opowieści, który ma odwagę rozciągać ramiona swojej wyobraźni na różne gatunki i epoki historyczne, który sięga po różne środki i kultury, państwa i religie, a przede wszystkim wyciąga to co doskwiera i boli, jest nierozliczone bądź niewygodne.

piątek, 1 marca 2024

Ishbel Szatrawska - Toń [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2023


Mocna, zapadająca w pamięć i serce lektura. Szatrawska ma talent do tworzenia pełnowymiarowych i tak realnych postaci i charakterów, że długo po lekturze zostają w głowie. Właśnie próbuję się otrząsnąć.

Czasy, które bierze na warsztat kojarzą się przede wszystkim z bólem, strachem, przemocą: końcówka II wojny światowej, wczesne lata powojenne, a także apogeum komunizmu w Polsce. Wszystkie fragmenty ze współczesności są oddechem od tragizmu i terroru wojennych i powojennych mroków.

Można tę powieść traktować jako historię rodzinną, krzywdy, tajemnice i troski przekazywane kolejnym pokoleniom. Można też patrzeć na "Toń" jak na zapis zmian politycznych i społecznych odbywających się na przestrzeni lat na północno-wschodnich rubieżach Rzplitej. To także zwrócenie czułej uwagi na los imigrantów (w różnych epokach historycznych), emigrantów, wysiedleńców, przybyszów pragnących azylu i bezpieczeństwa. Bo chyba właśnie do tego sprowadza się narracja książki: do znalezienia pokoju i spokoju, schronienia i miejsca, które zapewni mir. 

Szczególny wymiar zyskuje ta opowieść dziś - w rozpoczynającym się trzecim roku wojny w Ukrainie, a także w obliczu kryzysu na granicy polsko-białoruskiej, w cieniu szaleńczych działań Rosji. Wszystko to dotyka bardziej.

Powojenna egzystencja Janki (Wileniaczka) z Horstem i Maxem (Prusacy) w krainie Mazurów - oto transgraniczna bomba dyplomatyczna, o ile w ogóle w tym kontekście można mówić o jakiejkolwiek polityce i takcie. Problem tożsamości wysuwa się na widoczny plan, jednak bez subiektywnych ocen, raczej z wątpliwościami i dużą liczbą pytań. A każde z nich niewygodne i rodzące kolejne, jeszcze bardziej złożone.

Dla mnie ważką kwestią jest widzenie kobiet w tej prozie, wystawienie ich do pierwszego rzędu, w światła reflektorów. To ich duma, zagubienie, krzywda są na pierwszym planie, to one tworzą konstrukcję i trzymają ją w garści. To one są milczeniem i bólem, który zostaje na długo po lekturze.

Boli. Cały czas. 


Selma Lagerlöf - "Skarb pana Arnego" [recenzja]

 

Przekład: Magdalena Landowska

Wydawnictwo: Media Rodzina

Poznań 2023

Na plebanii w Solberdze kolację spożywa stary ksiądz Arne z małżonką (oj, czas nie był dla niej łaskawy), jest też wikary z Wirtembergii, parobkowie w podeszłym wieku, służące, wnuczka Arnego i jeszcze jedna dziewczyna, sierotka przysposobiona przez rodzinę, a także Torarin, sprzedawca ryb. Ten ostatni ma dziwne przeczucia. Jego pies nie chciał wcale przekraczać bramy probostwa, zapierał się z całych sił. 

Posiłek upływał w spokojnej atmosferze, aż wreszcie przemówiła pani Arne: "dlaczego na wzgórzu Branehog ostrzą noże?". Wszyscy uwierzyli, że staruszka słyszy coś przerażającego i zwiastującego nieszczęście. Torarin opuścił probostwo, miał szczęście. 
Mieszkańców probostwa czekała śmierć.

Tylko jedna osoba przeżyła rzeź. Elsalill - sierota przysposobiona przez rodzinę. Poprzysięga ona pomszczenie bliskich. Pomoc oferuje także sprzedawca ryb. 
Jednak jak odnaleźć morderców? Elsalill pamiętała, że mordercy mieli wilcze oczy i zęby niczym wielki. Że byli w zwierzęcych skórach.

W mrocznej, gęstej atmosferze książki łączą się senne majaki z rzeczywistością. Sprzedawca ryb wraca na plebanię, widzi coś co w zasadzie nie powinno być widzialne. Co nierealne, nierzeczywiste. Czy to sen? 
Czy cień, który sunie za szkockim panem jest dodatkowy, wysoki, wątły, szary, poszerzający się nad ziemią. Brrr. Czy to może tylko złudzenie?

Do tego pojawia się wątek miłosny, od początki skazany na porażkę i fatalny finał. Czy miłość jest jednostronna, interesowna? Czy to tylko środek mający pomóc w osiągnięciu bardzo przyziemnego celu? Wszystko to zastanawia i powoduje, że z coraz większą intensywnością czekamy końca, rozwiązania tej nietypowej sytuacji.
Selma trzyma w napięciu, oj, trzyma. Z chwili na chwilę rośnie ferment i strach. 
Pełna symboliki, mniej lub bardziej udanej, opowiadająca się za dobrem i prawdą, sprawiedliwością i uczuciem Autorka pokazuje całkiem inne swoje oblicze.
Bardzo odświeżające w tej konkretnej twórczości dzieło, które nijak nie przystaje do młodzieżowej i dziecięcej działalności literackiej Lagerlof.

środa, 21 lutego 2024

Mikki Brammer - Ostatnia przewodniczka [recenzja]

 

Przekład: Danuta Fryzowska

Wydawnictwo Muza

Warszawa 2023

Dawno nie byłam w bibliotece. Tyle domowych książek czeka na przeczytanie, że nie było po drodze. 

Zapytałam bibliotekarkę co poleca. Poleciła "Ostatnią przewodniczkę". Nie zrozumiałyśmy się wcale. Nic a nic.

Płaski język, narracja (czy coś na jej kształt) tak rachityczna, że z czasem traci się siłę do przewracania kartek, a do tego cherlawa fabuła. Tego się nie da czytać bez pewnego rodzaju skonfundowania. Po pierwsze, że zostało wydane, po drugie przetłumaczone, po trzecie i kolejne: przegadane, tkliwe, błahe. 

Sam temat wydawał się mieć potencjał, ale był wybrzmiał on w pełni i został zauważony potrzebny był pomysł i talent. I jednego i drugiego zabrakło. 

Autorka postanowiła opowiedzieć o doulach śmierci, osobach, które towarzyszą umierającym w ostatnich chwilach ich życia. Opowiada to poprzez odniesienie do jednostkowej historii Clover Brooks, dziewczyny wcześnie osieroconej przez rodziców. Zawodowo zajmuje się ona oswajaniem śmierci, zapewnianiem spokoju w tych ostatnich chwilach. Pełna niepewności, strachu przed ludźmi żyjącymi, introwertyczna, samotna Clover poznaje nową sąsiadkę, której historia życia i miłości otwiera bohaterkę na nowe doznania.

Co kilka stron czuć mądrości w stylu Paulo Coelho. Proza ta zieje nudą i bylejakością. Szkoda czasu.

czwartek, 15 lutego 2024

Marta Strzelecka - Ziemianki. Co panie z dworów łączyło z chłopkami [recenzja]

 

Wydawnictwo Marginesy

Warszawa 2023


Ta seria zobowiązuje. "Służące" były olśnieniem: zwróciły uwagę na temat, wzruszyły, poruszyły, zachwyciły. Wiadomo, że za sprawą talentu i sprawności literackiej Autorki, która wcześniej wzbudziła uznanie świetną biografią Iłłakowiczówny. Później pojawiły się "Chłopki" - książka, która wstrząsnęła Polską. I dobrze. I znów dzięki świetnej dyspozycji Autorki, trwam w zachwycie. Teraz inna Autorka, zbliżony temat, ta sama (bardzo dobra) szata graficzna i taaaaaakie rozczarowanie. 

Powtarzalność, chaos, bezplanowość (z pozycji czytelniczej), znów powtarzalność, a do tego jednowymiarowe pokazywanie tematu (jeśli ziemianka pomagała to była dobra, a nierzadko było zupełnie inaczej; takie wycinki z życiorysów, jednostronność nie świadczą dobrze o przygotowaniu i profesjonalizmie Autorki). 

Może też zmylić tytuł. Przyzwyczajeni do dobrego, czyli twórczości Joanny Kuciel-Frydryszak oczekiwałam od książki (jako kontynuatorki serii) szerszego spektrum niżli tylko ograniczenia do jednej szkoły prowadzonej w Nałęczowie. Co to za grupa reprezentacyjna? Zbyt mała, by brać ją na poważnie. Szkoda, bo sam temat nośny i dobrze się zapowiadający, a tutaj zabrakło i faktów historycznych i szerszego spektrum, a nade wszystko talentu. To jest po prostu źle napisane. 

Zarzuty: chaos, powtarzalność, brak wielowymiarowego podejścia do bohaterek (tu ziemianki to niemal święte), a sam tytuł mylący, bo to rzecz o Nałęczowie.

sobota, 10 lutego 2024

Juan Emar - Wczoraj [recenzja]

 

Przekład: Katarzyna Okrasko

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2022


Tradycyjnie na początku mojego listu muszę (bo nie potrafię się powstrzymać) kilka słów zachwytu nad samym wydaniem. Jest tak harmonijne, eleganckie i stylowe, że wprost nie mogę się napatrzeć. Wyważone, skromne i wysmakowane powoduje, że nie sposób przejść obok niego obojętnie.

Z kolei dzieło Juana Emara to uczta dla ducha. Cudownie abstrakcyjna, wspaniale absurdalna, a przy tym wcale nieprzesadzona opowieść, która ma swój nurt, swój bieg, a także ujście. 

Towarzyszymy bowiem pewnemu małżeństwu, które świadkuje różnym niezwykłym wydarzeniom. Gdy ich poznajemy mąż zdobył właśnie dwa chodliwe bilety na egzekucję Rudecindo Malleco, który ma stracić życie za posiadanie lubieżnych myśli. Zestawienie dramatu pojedynczego człowieka z bezwzględną machiną instytucji kościoła robi swoje - dodatkowo podbija niedorzeczność spawy, której nieszczęśliwy i niezasłużony finał znany jest od samego początku.

Wraz z małżeństwem wędrujemy też do ogrodu zoologicznego, gdzie oboje są świadkami niezwykłego zdarzenia: struś pożera lwicę. To nie koniec szaleństwa, później robi się jeszcze ciekawiej, finał jest prawdziwie epicki, ale nie ma tutaj miejsca na spoilery. To trzeba przeczytać.

Jak wyciągnąć konkretne wnioski z obserwacji brzuchatego człowieka? Zwyczajnie, wysłać doń naszych bohaterów. Można też spotkać się z konsulem Urugwaju i pozwalać, by po brodzie spływała mu złośliwość. Wypada również poobserwować niezwykłą próbę uwolnienia się od siebie samego, a co za tym idzie wyrwania bohaterskiego z pęt czasu. A na koniec trzeba obrysować ciało osoby, która w tym wszystkim uczestniczyła, by nic, absolutnie i bezwzględnie nic nie było w stanie wyciec z zamkniętego obrysu. 

Emar kusi i zachwyca: swą wyobraźnią, swobodą, odwagą i ekstraordynaryjnym dystansem, zarówno do własnej twórczości, jak i powagi świata całego. Te metafory, te sytuacje, które łączą bezwzględną pospolitą zwyczajność (jeśli weźmiemy za taki małżeński spacer przez kolejne przenośnie życia) z nadzwyczajną i niemożebną ekscentrycznością zdarzeń i ludzi. Sukces gwarantowany. By jednak się ziścił potrzeba u czytelnika i zgody na wielotorowość świata i otwartość nań. 

Ja jestem urzeczona, zachwycona i chętna do powrotów. Do lektury.


niedziela, 4 lutego 2024

Wit Szostak - Rumowiska [recenzja]

 

Wydawnictwo Powergraph

Warszawa 2023


Kieruje mną zachwyt nad twórczością i wielokierunkowością zapatrywań i wykorzystywaniem mnogości gatunków literackich przez Autora. Każde kolejne spotkanie z (którąkolwiek) Jego książką jest przygodą, często zaskoczeniem, zawsze wielką satysfakcją i duchową ucztą.

"Rumowiska" budzą podziw i uznanie: są przygodą czytelniczą, momentami literacką grą z czytelnikiem, a nade wszystko świadczą o  dużej świadomości literackiej formy przez Autora  i umiejętnym jej wykorzystywaniu.

Bardzo trudno zaklasyfikować tę książkę. Z jednej strony to esej filozoficzny (ach, jaki lotny!), z drugiej zaś saga rodzinna. 

Po chwili zastanowienia myślę, że to jednak antysaga rodzinna, ponieważ im dalej zgłębiamy treść lektury, tym bardziej poznawczo i narracyjnie przedstawiona tu rodzina ulega dekonstrukcji. To opowieść o historii społecznej w Polsce w XX wieku widziana z perspektywy rodziny. Jest historia dziadka opozycjonisty, ojcu, którego zwykle nie ma, jest też historia wnuka. Swoje miejsce na zapracowana matka, tajemnice babki. Ta książka pokazuje na czym rodzina polega, jakie ciążą na niej grzechy, czym jest rodzinny kryzys. Cała obfitość rodzinnych grymasów.

Jest też znakomity humor Autora, szczególnie lubię smaczki krakowskie. 

Nie da się zaszufladkować tej prozy. Mnożą się w niej narratorzy, niekiedy nie wiadomo, który z nich zabiera głos: dziad, ojciec, syn, a może jeszcze ktoś inny? Autor wzmaga uwagę czytelnika, obliguje do niej. 

Dzięki płynnym przejściom między narracjami, między gatunkami wszystko dzieje się bardzo naturalnie. W ten niezwykły sposób czytelnik niespiesznie, smakując słowa, myśli i optykę świata przedstawionego może (prawdziwie) rozkoszować się lekturą. A skoro już jesteśmy przy płynności: fragmenty dotyczące rzeki i jej metafory są znakomite. Eseistyczne wycinki opisujące moment tworzenia rzeki, jej powstawania, dzielenia się, przemieszczania, jej przybocznych, jej skutków są nie do przecenienia i nie do ominięcia, są konieczne w lekturze. 

Bardzo lubię wątki autotematyczne w literaturze, stąd też doceniam wszystkie wtrącenia mówiące o naturze opowieści, i samym pisaniu jako procesie, o roli zdań, ich umiejscawianiu w strukturze, niejakim układaniu się.

"Rumowiska" to tekst do niespiesznego smakowania. Uczta.



Weronika Wierzchowska - Antykwariat cudzych wspomnień [recenzja]

 

Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Warszawa 2024


Czasem trzeba sięgnąć po książkę, która jest lekka i łatwa, naiwna i wygląda na chałturę. Wszystko to po to, by przewietrzyć głowę i dać jej odpocząć od bardziej wymagających lektur.

Autorka próbuje, co prawda, pokazać jak bogata i przepastna jest jej kreatywność. Wkłada w książkę różne historie, różne epoki historyczne (kostium historyczny od starożytności przez Kongresówkę aż do czasów współczesnych). Doceniam ten zabieg, pokazuje on, że Autorka poważnie traktuje swoje zadanie: musiała studiować czasy i obyczaje, na bohaterki wybiera silne i odważne kobiety. Ku pokrzepieniu serc. I dobrze. Jednak to koniec dobrych stron.

Pogłębienia psychologicznego brak, bohaterki papierowe, mimo założenia emancypacyjnego/feministycznego. Językowo, jest źle, spuszczę zasłonę milczenia, by nie mówić jak bardzo. Czy przebywamy w Fenicji, Konstantynopolu czy Warszawie pod zaborami język jest ten sam. Współczesny, mizerny, pozbawiony metafor i głębi, powtarzalny, z ubogim zasobem słownictwa. 

O ile w historycznych wycinkach Autorka starała się stworzyć skondensowaną całość w opowieści o bohaterkach, to w tej współczesnej wersji wszystkie kobiece role, bez względu na wiek są potraktowane po macoszemu, jakby brakło pomysłu czy może talentu?

Umyśliła sobie Weronika Wierzchowska, że napisze książkę, w której jedną z ról zagra antykwariat i kilka przedmiotów z nim związanych. Umyśliła, że opowie ich genezę poprzez senne mary jednej z bohaterek.

I straszno i śmiesznie.

Trzeba tutaj powiedzieć, że to po prostu i z całym przekonaniem littérature de la gare. Nic ponad to.