czwartek, 13 maja 2021

Andrzej Stasiuk - Przewóz [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2021


Najpierw pojawia się zaskoczenie: Stasiuk podaje powieść, i do tego osadzoną w latach 40. XX w. 

Spodziewałam się standardowej Stasiukowej opowieści drogi, pełnej kaukaskiego piachu i niewygodnych dróg, między którymi żyją niezwykli ludzie, pełni niezwykłych spostrzeżeń ubranych w zwykłe słowa. A tu taka siurpryza.

Wczesne lato 1941 roku. Przygraniczna wieś, niby senna, a pełna rozgorączkowanych dziań. Z jednej strony przewoźnik, Lubko, jak głosi wieść gminna najlepszy w okolicy, nocami (za dobre pieniądze) przerzuca przez rzeczną granicę tych, którzy muszą zniknąć z ziem zajętych przez hitlerowców. 

Z drugiej, niedobitki partyzantów, w których ostatki żołnierskiej przyzwoitości walczą z wojenną barbaryzacją.

Z trzeciej widok z rzeki: po lewej eleganccy nazi oficerowie, po prawej nkwd-owskie szuje, z obu stron bieda i strach, szpicle i donosiciele, uciekinierzy i oprawcy, a także ci, którzy starają się żyć jak najbardziej po prostu.

Codzienność miesza się z niezwykłością czasów. Gęste, gorzkie upodlenie łączy się z heroizmem tych, którzy, choć na chwilę ocalić złudzenie normalności. 

Pośród wątków jakie przewijają się przez powieść najmocniej zapada mi w sercu historia dwójki młodych żydowskich uciekinierów. Podróżujący z Dorą Max marzy o dalekim Birobidżanie, wydaje mu się, że przekroczenie rzeki będzie zbawieniem. Walczący z głodem, zmęczeniem, ukradkowym nocnym przemieszczaniem się lasami i polami karmią się opowieściami o azjatyckiej ziemi obiecanej, która poza demokracją i czynnym udziałem w budowaniu państwowości oferuje pracę i wolność. Chyba nikt poza Maxem nie wierzy w tę bajkę, a jednak brną dalej, napotykając na swej drodze istotną przeszkodę pod postacią rzeki. Inteligenckie wychowanie, dobrobyt lat dziecinnych i nastoletnich,  zestawiony jest z obezwładniajacym strachem przed śmiercią, z brudem, podartymi koronkami, zniszczonymi ubraniami, dającymi jednak blade pojęcie o ich kosztownym pochodzeniu.  Na nic zdają się paryskie wspomnienia, języki obce, wtrącenia związane ze sztuką, pomizerniałe wspomnienia niegdysiejszych śniadań podawanych przez służącą. Wojenny upadek jest więcej niż bolesny, jest druzgocący. Przyszłość niepewna. Jak dla mnie oczywista. Ale pośród lektury żyłam nadzieją, że jednak nieoczywista.

Max i Dora mają nadzieję na długie życie w Stolicy Żydowskiego Obwodu Autonomicznego. Nie mają nawet pojęcia skąd nadejdzie kres, jak bezsensowny i tragiczny będzie, dokonany przez odczłowieczonych z nazwy tylko ludzi. Ten wątek najbardziej boli, najmocniej dotyka, najdłużej dopingowałam powodzeniu birobidżańskiej misji. By choć im się udało. Na próżno.

Partyzanci udają mężczyzn, sami przed sobą imitują ważność i niezastąpialność. Smutne to, choć bardziej chyba groteskowe, ale nie ma dla nich innej drogi. Muszą udawać, taką rolę przypisała im wojna. Raz nie radzą sobie z nielegalnym przecież świniobiciem, innym zaś razem wpadają w pograniczne kłopoty, które wiążą się z bezpośrednim zagrożeniem życia. Chyba jeszcze nie do końca zdają sobie sprawę z powagi sytuacji: piją bimer, palą raz lepsze, raz gorsze papierosy, liczą tanki, snują się. 

Dla przeciwwagi nad wątkiem desperackich uciekinierów i bezsensem partyzanckich niedobitków stawia przed nami Autor kobietę. Wdowę, która łączy wszystkie wątki, poszczególni bohaterowie bądź poznają z nią życie, bądź są przez nią karmieni, ukrywani, pocieszani. Inni zaś po prostu patrzą na przykuciniętą, wyciszoną, obserwującą postać, która swą życiową, hm, zaradnością, mądrością, a także przystosowaniem  jest najbardziej wyważoną i jaśniejącą bohaterką. Silna, odważna, gotowa wiele poświęcić, by ocalić drugiego człowieka. Niezwykła w swej empatii i przenikliwości, jest symbolicznym drogowskazem, oparciem i stałą, do której ciągną wszyscy, bez względu na wojenną pozycję: i zwyciężeni i zwycięzcy.

Stasiuk, poza tą lepką wojenną gęstością, daje dużo miejsca na ciszę, wcale nie bezwładną, raczej grzmiącą. Ten marny oksymoron ma tylko podkreślić, że między słowami kryje się wielka siła. Zazwyczaj jest to siła zła. Niestety. 





sobota, 1 maja 2021

David Sedaris - Calypso [recenzja]

 

Przekład: Piotr Tarczyński

Wydawnictwo Filtry
Warszawa 2020

"Rodzina, ach rodzina (...) nie cieszy, gdy jest (...) lecz kiedy jej nima samotnyś jak pies" - słowa piosenki Jeremiego Przybory idealnie pasują do opowieści Serdarisa.
Opowieści, która w pozornie lekki i przyjemny sposób snuje się wokół perypetii familii bliższej i dalszej Autorowi.
Cień zmarłej matki alkoholiczki, starość ojca, konfrontowanego z wizerunkiem z przeszłości, gdy silny i władczy manewrował rodzinnym, pełnym dzieci okrętem Sedarisów.
Autor, mimo rozlicznych, nie zawsze korzystnych bilansowo rozrachunków z rodzicami i rodzeństwem, to właśnie w nich widzi swoją przyszłość: rozmowy, spotkanie, wspólne wakacje, podróże wyznaczają kolejne pory roku i lata, pośród których Sedaris obserwuje dorastające dzieci rodzeństwa, przeżywa samobójczą śmierć siostry - trochę temat tabu, który przewija się przez cały zbiór, za każdym razem nie tyle spowolniając narrację, co wprowadzając ciszę, minutę pamięci ku czci zmarłej, będącą też chwilą konsterancji i wyrzutów sumienia całej żyjącej rodziny.
Sedaris długo czakał na swoją literacką szansę. Nie miał wsparcia w rodzinie, demotwywowany przez ojca, teraz świeci największym blaskiem, nie żywiąc urazy za brak zrozumienia z czasów młodości.
Czytamy wesołkowate, komiczne, zabawne zdania Sedarisa i czujemy smutek, współczucie, żal. Śmierć, starość, strach przed chorobą, samotnością, to coraz częstsze motywy przewijające się przez zbiór. 
Obserwowanie rzeczywistości z szufladki komika i stand-upera pozwala na więcej: noszenie dziwacznych japońskich ubrań, zadawania absurdalnych pytań i nocnego sprzątania przydrożnych śmiecie na  brytyskiej wiosze.
Momenami rozpaczliwe szukanie kontaktu z rzeczywistością, próba przekucia jej na własny język świata jest formą jakby stworzoną dla Sedarisa.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć na ile wątki poruszane w książce są prawdziwe, na ile wykreowane i podkolorowane. 
Rzecz w tym, by mieć w sobie ironię (ze szczególnym naciskiem na autoironię), pewną dozę samoświadomości własnych i cudzych słabości, a także gogolowski humor.
Zamknę cytatem z "Rewizora", znów idealnie pasującego do Sedarisa: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie".