niedziela, 17 marca 2024

Dola De Jong - Strażniczka domu [recenzja]

 

Przekład: Jerzy Koch

Wydawnictwo ArtRage

Warszawa 2023


Nieustająco zachwycam się oprawą graficzną i projektami okładem (Łukasz Piskorek - gargantuiczne gratulacje) wszystkich książek ArtRage. Cała seria "Cymelia" to jedno wielkie oczarowanie!

Przybliżanie polskim czytelnikom dzieł ważnych dla literatury światowej, a nigdy wcześniej nie tłumaczonych na rodzimy język jest głównym założeniem ten właśnie serii. 

"Strażniczka domu" od początku była dla mnie trudna do uchwycenia. Przeszkadzał mi zarówno sposób prowadzenia narracji, jak i przedstawienie postaci (skąpe i niezbyt przekonywające w mojej ocenie informacje, które mogłyby uwiarygodnić poszczególne decyzje bohaterek). 

Poznały się w 1938 roku u wspólnej znajomej. Bea była spokojną, trzymającą emocje na wodzy sekretarką. Erika rozgorączkowaną, pełną ekspresji początkującą dziennikarką. Ta druga miała też w sobie wyjątkowy i niebezpieczny talent do oplatania nowo poznanych ludzi siecią zależności i trudnych emocji. Bea ulega bezpretensjonalności młodszej koleżanki, stają się współlokatorkami, przyjaciółkami, uwikłanymi emocjami, wspólnymi marzeniami i problemami dnia codziennego. 

Niewątpliwą zaletą opowieści jest brak dosłowności. Gdy mowa o uczuciach, wzajemnym stosunku bohaterek pozostawione jest duże pole do przeczuć i przypuszczeń. To bardzo dobre ćwiczenie dla czytelników, którzy mogą dowolnie interpretować i analizować. 

Wszystkie kolejne miłostki Eriki, wciąganie w nie Bei, są miałkie, nerwowe, chwilowe, trudno nad nimi zapanować i w nie uwierzyć, to, co miało być solą powieści ginie w swego rodzaju bezbarwności i trywializmie.

Dla mnie bardzo interesujący jest wątek grozy związanej z II wojną, napięciem i atmosferą przerażenia, a jednocześnie niedowierzania. niewyobrażalny fanatyzm, który jest w stanie poświęcić wszystko w imię idei, dezynwoltura w obliczu niebezpieczeństwa i ignorowanie historii. Ten wątek to jednak zbyt mało, by uwierzyć Autorce, która poprzez półsłówka, projekcje, wspominki, wycinki ze zdarzeń próbuje opowiedzieć miłosną, tragiczną historię dwóch kobiet.

piątek, 15 marca 2024

Katarzyna Pochmara-Balcer - Swobodne wpadanie [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2024


Świetna okładka Cyranko! Brawo!

O przyswajalności tekstu Autorki decyduje jego objętość. Brzmi nieobyczajnie? Rzecz w tym, że zawarta w tekście kawalkada językowej ekwilibrystyki i inteligencji jest tak mocno skondensowana, że na dłuższą metę (w przełożeniu na ilość stron) nieznośna. Odniesienia literackie, skojarzenia kulturowe, popkulturowe, obyczajowe, czasem historyczne górują nad fabułą. Czasem sprawia to wrażenie jakby była ona jedynie tłem dla popisów językowych.

Znakomity jest pomysł na opowieść - po latach zjawia się ojciec, który porzucił córkę jeszcze w dzieciństwie. Konfrontacja wspomnień silnego, atrakcyjnego niegdyś bon vivanta z mocno postarzałym, wystraszonym, wyleniałym (takie określenie też się pojawia się w treści) osobnikiem sprawia piorunujące wrażenie. Pojawia się znikąd, nic o sobie nie mówi, nie informuje również o długości pobytu. W niewielki warszawskim mieszkaniu mijają się zatem trzy pokolenia: zmuszone koegzystować z przeszłością,  boleścią, traumą, niedopowiedzeniami i ciekawością. Porzucona córka, ojciec rozczarowany rodzicielstwem, ale chyba bardziej sobą, a do tego proza życia: praca, chorujące dzieci i zepsuta lodówka ze zjełczałym masłem.

Historia starzejącego się ojca, nijak niepodobnego do obrazu z pamięci, który wraca tylko w momentach żenujących żartów jak z dawnych czasów. To był świetny przyczynek do mocnej fabuły. Autorka chciała stworzyć widmo tajemnicy, niepewności, która miała tłumaczyć obecność rodziciela. Jednak z czasem, z każdą kolejną stroną ten wątek tracił na sile. Rozmywa się on i trwoni w pysznych grach językowych. 

Rozkładając pawi ogon kompetencji i językowej lotności zasłania Autorka to co kluczowe - opowieść. Umiejętności w roli hamulcowego. 

Mariana Leky - Sen o okapi [recenzja]

 

Przekład: Agnieszka Walczy

Wydawnictwo Otwarte

Kraków 2022


A mnie się kompletnie nie podobało. Od początku nie było spójnej pomiędzy tą opowieścią a mną. Wszystkie te zachwyty nad lekkością, empatią i czułym humorem nie są moim udziałem. 

Uważam, że nadmiar metafor nie tylko nie służy tej powieści, a nawet więcej - czyni ją naiwną. Silenie się (choć może to wcale nie silenie, a co gorsza, naturalna łatwość) na bon moty, brzmiące jak misyjne brednie obsesjonistki, która tak bardzo wierzy we własne ubrane w słowa myśli, że próbuje nimi ewangelizować. 

Wiem, że są tacy amatorzy "Snu o okapi", którzy wypisują cytaty, mające być wsparciem w trudnych chwilach. I dobrze. 

Jednak ja pozostaję w radykalnej opozycji, okopując się w sarkazmie, nie tylko wygodny, ale jakże też racjonalnym i konstruktywnym!

Temat był wdzięczny - mała społeczność, która rodzi zależności i zawiły system dyplomatycznych możebności i niemożliwości. Osią opowieści jest Selma i jej sny. Przyjęto, że jej sen o okapi zwiastuje śmierć, gdy więc wychodzi na jaw, że taki nastąpił, społeczność zatrzymuje się na chwilę w obawie, że ktoś straci życie.

W tym ponurym oczekiwaniu poznajemy nastroje i uczucia bohaterów, ich marzenia i plany, strachy i obawy. Galeria postaci jest bogata i mocno osobliwa. Zaś między słowami i między kartkami czytamy o miłości, dorastaniu, śmierci, życiu jako podróży i tym podobnym bezsprzecznościom.

Jedyny plus - okładka.

czwartek, 14 marca 2024

Szczepan Twardoch - Sternberg [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2024


Pierwsza refleksja? Imponujące przygotowanie historyczne, zarówno w zakresie polityki międzynarodowej, stosunków społecznych, jak i gospodarczych. Mam także na myśli detale, które pokazują, że Autor studiował i zgłębiał poszczególne (jak choćby obrotowy pistolet systemu Pauly'ego). Dbałość o szczegół, gruntowne przestudiowanie biografii przywódców z epoki, znajomość norm obyczajowych, oto składowe, które wzbudzają szacunek wobec pracy i perfekcjonizmu Autora. 

Twardoch pożyczył z kilku europejskich ruchawek to co najjaskrawsze i stworzył własną wizję rewolucji. Skleił elementy rewolucji: od tej francuskiej po Wiosnę Ludów czy rewolucję rosyjską. Na poszczególnych stronach objawiają się kolejne inspiracje wydarzeniami z historii Europy - obalanie władców, mordowanie arystokracji, ruch narodowo-wyzwoleńczy, partyzancki, bunty najniższych warstw społecznych (oraz ich awanse). Jest w czym wybierać, więc mozaika historiograficzna jest bardzo efektowna.

Opowieść zaczyna się znakomicie - intrygujący, porażający, wciągający początek, który zwiastuje coraz to nowe awantury i przejścia, skutkujące kolejnymi zaskoczeniami i emocjami. Wstęp silnie obyczajowy z czasem przemienia się w rewolucyjną opowieść o przesileniach i społecznych burzach. Austria końca XVIII wieku, arystokratyczna rodzina Sternbergów i dwaj bracia, Carl i Alexander, którzy stają po dwóch różnych stronach barykady. Śledząc ich barwne, pokrętne i pełne przygód losy, stajemy się świadkami zmian, przejść i mniejszych lub większych tragedii.

W epizodach pojawiają się postaci z różnych szczebli społecznej drabiny, a każda z nich doświadczona życiowo w dotkliwy i nieodwracalny sposób. Rewolucja nie zważa na ofiary, ich pochodzenie społeczne i zasobność kiesy. Karmi się swoimi ofiarami, a w tym przypadku, nawet drobna, marginalna postać jest potraktowana z szacunkiem i pietyzmem pod względem konstrukcji psychologicznej, jak i zanurzenia w historii. Wszystko to jest spójne i wiarygodne.

Naprawdę dobrze czyta się książki Autora, który ma taką łatwość w snuciu opowieści, który ma odwagę rozciągać ramiona swojej wyobraźni na różne gatunki i epoki historyczne, który sięga po różne środki i kultury, państwa i religie, a przede wszystkim wyciąga to co doskwiera i boli, jest nierozliczone bądź niewygodne.

piątek, 1 marca 2024

Ishbel Szatrawska - Toń [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2023


Mocna, zapadająca w pamięć i serce lektura. Szatrawska ma talent do tworzenia pełnowymiarowych i tak realnych postaci i charakterów, że długo po lekturze zostają w głowie. Właśnie próbuję się otrząsnąć.

Czasy, które bierze na warsztat kojarzą się przede wszystkim z bólem, strachem, przemocą: końcówka II wojny światowej, wczesne lata powojenne, a także apogeum komunizmu w Polsce. Wszystkie fragmenty ze współczesności są oddechem od tragizmu i terroru wojennych i powojennych mroków.

Można tę powieść traktować jako historię rodzinną, krzywdy, tajemnice i troski przekazywane kolejnym pokoleniom. Można też patrzeć na "Toń" jak na zapis zmian politycznych i społecznych odbywających się na przestrzeni lat na północno-wschodnich rubieżach Rzplitej. To także zwrócenie czułej uwagi na los imigrantów (w różnych epokach historycznych), emigrantów, wysiedleńców, przybyszów pragnących azylu i bezpieczeństwa. Bo chyba właśnie do tego sprowadza się narracja książki: do znalezienia pokoju i spokoju, schronienia i miejsca, które zapewni mir. 

Szczególny wymiar zyskuje ta opowieść dziś - w rozpoczynającym się trzecim roku wojny w Ukrainie, a także w obliczu kryzysu na granicy polsko-białoruskiej, w cieniu szaleńczych działań Rosji. Wszystko to dotyka bardziej.

Powojenna egzystencja Janki (Wileniaczka) z Horstem i Maxem (Prusacy) w krainie Mazurów - oto transgraniczna bomba dyplomatyczna, o ile w ogóle w tym kontekście można mówić o jakiejkolwiek polityce i takcie. Problem tożsamości wysuwa się na widoczny plan, jednak bez subiektywnych ocen, raczej z wątpliwościami i dużą liczbą pytań. A każde z nich niewygodne i rodzące kolejne, jeszcze bardziej złożone.

Dla mnie ważką kwestią jest widzenie kobiet w tej prozie, wystawienie ich do pierwszego rzędu, w światła reflektorów. To ich duma, zagubienie, krzywda są na pierwszym planie, to one tworzą konstrukcję i trzymają ją w garści. To one są milczeniem i bólem, który zostaje na długo po lekturze.

Boli. Cały czas. 


Selma Lagerlöf - "Skarb pana Arnego" [recenzja]

 

Przekład: Magdalena Landowska

Wydawnictwo: Media Rodzina

Poznań 2023

Na plebanii w Solberdze kolację spożywa stary ksiądz Arne z małżonką (oj, czas nie był dla niej łaskawy), jest też wikary z Wirtembergii, parobkowie w podeszłym wieku, służące, wnuczka Arnego i jeszcze jedna dziewczyna, sierotka przysposobiona przez rodzinę, a także Torarin, sprzedawca ryb. Ten ostatni ma dziwne przeczucia. Jego pies nie chciał wcale przekraczać bramy probostwa, zapierał się z całych sił. 

Posiłek upływał w spokojnej atmosferze, aż wreszcie przemówiła pani Arne: "dlaczego na wzgórzu Branehog ostrzą noże?". Wszyscy uwierzyli, że staruszka słyszy coś przerażającego i zwiastującego nieszczęście. Torarin opuścił probostwo, miał szczęście. 
Mieszkańców probostwa czekała śmierć.

Tylko jedna osoba przeżyła rzeź. Elsalill - sierota przysposobiona przez rodzinę. Poprzysięga ona pomszczenie bliskich. Pomoc oferuje także sprzedawca ryb. 
Jednak jak odnaleźć morderców? Elsalill pamiętała, że mordercy mieli wilcze oczy i zęby niczym wielki. Że byli w zwierzęcych skórach.

W mrocznej, gęstej atmosferze książki łączą się senne majaki z rzeczywistością. Sprzedawca ryb wraca na plebanię, widzi coś co w zasadzie nie powinno być widzialne. Co nierealne, nierzeczywiste. Czy to sen? 
Czy cień, który sunie za szkockim panem jest dodatkowy, wysoki, wątły, szary, poszerzający się nad ziemią. Brrr. Czy to może tylko złudzenie?

Do tego pojawia się wątek miłosny, od początki skazany na porażkę i fatalny finał. Czy miłość jest jednostronna, interesowna? Czy to tylko środek mający pomóc w osiągnięciu bardzo przyziemnego celu? Wszystko to zastanawia i powoduje, że z coraz większą intensywnością czekamy końca, rozwiązania tej nietypowej sytuacji.
Selma trzyma w napięciu, oj, trzyma. Z chwili na chwilę rośnie ferment i strach. 
Pełna symboliki, mniej lub bardziej udanej, opowiadająca się za dobrem i prawdą, sprawiedliwością i uczuciem Autorka pokazuje całkiem inne swoje oblicze.
Bardzo odświeżające w tej konkretnej twórczości dzieło, które nijak nie przystaje do młodzieżowej i dziecięcej działalności literackiej Lagerlof.

środa, 21 lutego 2024

Mikki Brammer - Ostatnia przewodniczka [recenzja]

 

Przekład: Danuta Fryzowska

Wydawnictwo Muza

Warszawa 2023

Dawno nie byłam w bibliotece. Tyle domowych książek czeka na przeczytanie, że nie było po drodze. 

Zapytałam bibliotekarkę co poleca. Poleciła "Ostatnią przewodniczkę". Nie zrozumiałyśmy się wcale. Nic a nic.

Płaski język, narracja (czy coś na jej kształt) tak rachityczna, że z czasem traci się siłę do przewracania kartek, a do tego cherlawa fabuła. Tego się nie da czytać bez pewnego rodzaju skonfundowania. Po pierwsze, że zostało wydane, po drugie przetłumaczone, po trzecie i kolejne: przegadane, tkliwe, błahe. 

Sam temat wydawał się mieć potencjał, ale był wybrzmiał on w pełni i został zauważony potrzebny był pomysł i talent. I jednego i drugiego zabrakło. 

Autorka postanowiła opowiedzieć o doulach śmierci, osobach, które towarzyszą umierającym w ostatnich chwilach ich życia. Opowiada to poprzez odniesienie do jednostkowej historii Clover Brooks, dziewczyny wcześnie osieroconej przez rodziców. Zawodowo zajmuje się ona oswajaniem śmierci, zapewnianiem spokoju w tych ostatnich chwilach. Pełna niepewności, strachu przed ludźmi żyjącymi, introwertyczna, samotna Clover poznaje nową sąsiadkę, której historia życia i miłości otwiera bohaterkę na nowe doznania.

Co kilka stron czuć mądrości w stylu Paulo Coelho. Proza ta zieje nudą i bylejakością. Szkoda czasu.