Przyznam,
że do lektury zmotywowały mnie wytłoczone na okładce zachęcające
słowa Ryszarda Kapuścińskiego, który zdeklarował, że wraca do
powieści wielokrotnie, szukając ukojenia w codziennym
zgiełku i chaosie.
Skuszona
tą rekomendacją wpadłam w powieściowy wir sadzonek, nasionek i
szeroko rozumianej botaniki. Bohaterka, kobieta przed
sześćdziesiątką, sprzedaje całe swoje szwedzkie życie i
przeprowadza się nad Atlantyk, do Bretanii, a ściślej mówiąc,
tytułowego Finistère. I
tu, znad rabatek obsiewanych pachnącym groszkiem, opowiada o
okolicy, mieszkańcach, wyraża także swoje oburzenie na kondycję
dawnej ojczyzny (a to potrafi, oj tak, jednakże w lekki,
zdystansowany sposób). Kapitalna lektura, z której wylewa się
ciepło, uśmiech, uroczy humor autorki.
Orzeźwiająca,
zabawna narracja, nawet gdy autorka wspomina swoje perypetie ze
szwedzką kasą ubezpieczeń czy francuskimi urzędami.
Jest
to też książka autotematyczna, przez całą fabułę śledzimy
zmagania bohaterki z niemocą twórczą, a ma ona napisać książkę
o pierwszym swoim roku w nowym kraju.
Opisy
toczącej się codzienności poprzetykane są wspomnieniami z
przeszłości, czasem odległej, bo sięgającej szwedzkiego
dzieciństwa, dają ciekawy ogląd przekonań i wspomnień bohaterki.
Gdzieś
pod koniec książki autorka wyraża nadzieję, że jej dzieło
będzie jasne, z każdej jego strony będzie biła owa jasność.
Pozostaje mi zapewnić czytelników, że ten plan został uwieńczony
całkowitym sukcesem.
Wzmianka o Kapuścińskim i nastrajająca okładka skutecznie mnie zachęcają do tej lektury.
OdpowiedzUsuń