Pisarstwo Michała Głowińskiego onieśmiela, nie mam tu na myśli tylko jego twórczości naukowej. Powieść Kładka nad czasem również imponuje wyważonym stylem, literackimi nawiązaniami, dystyngowanym językiem i szlachetnością formy.
Powieść jest w pewnym stopniu wspomnieniowa, jednak fakty z odległej przeszłości mieszają się tutaj ze zmyśleniami, ułudami. Zabiera nas autor w podróż do Pruszkowa, miejsca swojego urodzenia, zwanego w książce Miasteczkiem.
Dzieli się on z czytelnikiem widokami z okna: jest głośny gazeciarz, wiecznie biegający głupi Zdzisio, małe sklepiki i kramy lokalnych handlarek, są kamienice, sąsiedzi. Krok po kroku wydobywa z pamięci dawne miejsca, niegdysiejszych ludzi, którzy są dziś tylko wspomnieniem, a i to bardzo rzadko. Mowa o żydowskich mieszkańcach Miasteczka, wypędzonych, zamordowanych, wyrzuconych ze świadomości tych, którzy zostali.
W jednym z rozdziałów pisze o poszukiwaniach metryki swej ciotki. W stosownym urzędzie księgi metrykalne ludności wyznania mojżeszowego są schowane, porzucone,pokryte wieloletnią warstwą kurzu. Kurz to symbol zapomnienia, bolesnego, bo wykluczającego ze świadomości dawne współistnienie w tym miejscu sąsiadów polskich z żydowskimi. Podobnie jest z miejscowym kirkutem. Zamkniętym, porośniętym chwastami, głuchym, pustym.
Sentymentalne opowieści i historie sięgają nie tylko rodzinnych wspomnień. Tu pisze o Hrabinie, jedynej arystokratce w okolicy, tam znów o przaśnej Andzi Przysmak, która czekała klienta na rogu ulic. Jest też niezwykła historia hochsztaplera i galanta, Józefa Jelitko.
Zajmuje się odszukiwaniem wspomnień w ludzkim gadaniu, plotkach miejscowych. Tworzy z Miasteczka swoisty mikrokosmos, gdzie wszystkie tradycyjne społeczne role są obsadzone.
Dla mnie najważniejszy wydźwięk ma w powieści pustka po wymordowanych, smutek po zgładzonym świecie, którego nic już nie wróci. Niestety.
W jednym z rozdziałów pisze o poszukiwaniach metryki swej ciotki. W stosownym urzędzie księgi metrykalne ludności wyznania mojżeszowego są schowane, porzucone,pokryte wieloletnią warstwą kurzu. Kurz to symbol zapomnienia, bolesnego, bo wykluczającego ze świadomości dawne współistnienie w tym miejscu sąsiadów polskich z żydowskimi. Podobnie jest z miejscowym kirkutem. Zamkniętym, porośniętym chwastami, głuchym, pustym.
Sentymentalne opowieści i historie sięgają nie tylko rodzinnych wspomnień. Tu pisze o Hrabinie, jedynej arystokratce w okolicy, tam znów o przaśnej Andzi Przysmak, która czekała klienta na rogu ulic. Jest też niezwykła historia hochsztaplera i galanta, Józefa Jelitko.
Zajmuje się odszukiwaniem wspomnień w ludzkim gadaniu, plotkach miejscowych. Tworzy z Miasteczka swoisty mikrokosmos, gdzie wszystkie tradycyjne społeczne role są obsadzone.
Dla mnie najważniejszy wydźwięk ma w powieści pustka po wymordowanych, smutek po zgładzonym świecie, którego nic już nie wróci. Niestety.
Po przeczytaniu Twojej recenzji, zobaczyłam w wyobraźni to miasteczko. To musi być niezwykła książka.
OdpowiedzUsuńIntryguje mnie ta książka. Jeszcze nie wiem, czy trafi w moje ręce, może przez pewien czas będzie kusić? Zobaczymy. Ale widzę, że warto po nią sięgnąć.
OdpowiedzUsuńZdaje się, że nie miałam do czynienia z czymś tak takim i właśnie to intryguje i aż kusi, o dziwo nie słyszałam o tym tytule wcześniej.
OdpowiedzUsuń