Kolejna rozpaczliwa okładka. Szkoda słów. A sama historia, cóż... Odnoszę wrażenie, że autorka miała duże aspiracje językowo - fabularne. Moim zdaniem na aspiracjach się skończyło.
Przebrnięcie przez powieść było dla mnie nie lada wyzwaniem i udręką, niesmak wciąż przy mnie trwa. Jeżeli ta książka wygrała konkurs literacki, to na jakim poziomie były pozostałe propozycje? Umiłowanie przez autorkę metafor nie wyszło jej na dobre. Przykłady? Proszę bardzo:
- klosz prowincji zamknął się (...) nade mną;
- niebo opiera się ciężkim brzuchem aż o rynny domu;
- zwiedzam bosymi stopami dno kałuży.
Czy to tylko pretensjonalność czy już grafomania? Spuszczam zasłonę milczenia na odpowiedź, zaś czytelnikom zalecam własną ocenę poprzedzoną lekturą.
Co do treści. Pomysł był dobry: Matylda dziedziczy po nieznanej sobie babce umiejscowiony na spokojnej prowincji piękny, pełen bibelotów dom. Tocząc wewnętrzny monolog, odnosi się wciąż do zmarłej krewnej, zastanawiając się czemu to jej przypadł w udziale tak duży spadek? Odkrywając kolejne pomieszczenia, przedmioty, natrafia na pamiątki, często listy, kartki, pamiętniki, które pokazują jej kim naprawdę była babka Aleksandra. Poznaje historię rodziny, obnaża tajemnicę, odsłania namiętności przodków oraz ich wybory. Przy okazji sama dojrzewa, dorasta do pewnych decyzji.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ten afektowany język. On położył cały pomysł. Doceniam sam pomysł, ale ten język.... Zdecydowanie nie moja estetyka.
Język to podstawa i musi być dopasowany do gatunku. Szkoda, bo pomysł naprawdę niezły.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko przeczytam, bo wiele osób mi polecało tę autorkę i muszę przekonać się osobiście :) Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń