niedziela, 23 czerwca 2013

Marlena De Blasi - Tysiąc dni w Orvieto [recenzja]

Jako że w powietrzu czuć wakacje i letnią przygodę, czas najwyższy odkurzyć książki obyczajowe, o posmaku krajoznawczym, z urzekającymi widokami w tle i na okładce też. Na pierwszy ogień idzie Tysiąc dni w Orvieto.
I tu od razu konstatuję, że źle zaczęłam. Perypetie włosko - amerykańskiego małżeństwa poszukującego mieszkania w okolicach Orvieto lepiej wyglądałyby jako krótka dykteryjka w specjalistycznym piśmie architektoniczno - wnętrzarskim, aniżeli na kilkuset stronach powieści. Jest to moje pierwsze zderzenie z twórczością de Blasi. Z dostępnych we wspaniałym internecie informacji wynika, że ta książka nie jest jej debiutem, a kontynuacją innych Tysięcy dni... Zastanawiam się, jak to możliwe, że ktoś uznał za potrzebne wytwarzanie kolejnych. Mam nadzieję, że nie maczała tu lepkich paluchów tak zwana pazerność...
Kąpiemy się, przebieramy, mierzymy ściany, dzwonimy do miejscowego stolarza, kupujemy ser, o tym właściwie jest książka, plus remont mieszkania i codzienne życie w małym miasteczku, ale bez polotu. Perypetie z włoską ekipą budowlaną, troska o pieniądze na  remont, wycieczki amerykańskich turystów po smakowitych miejscach na mapie Italii (organizowane przez głównych bohaterów) itp.
Jest jednak jasna strona tego niepotrzebnego zamieszania, garść lokalnych przepisów kulinarnych na końcu książki. Nie przekonała mnie historia, nie urzekł język. Całość miała pobudzić zmysły. Na zamiarach się skończyło. Szkoda czasu.

3 komentarze:

  1. Szkoda, że taka słaba- te wymienianie po kolei i opisywanie czynności, zamiast jakiejś ciekawej historii.

    OdpowiedzUsuń
  2. Był film oparty na podobnym motywie, ale zapomniałam jak się nazywał. też nic porywającego...

    OdpowiedzUsuń
  3. Słaba książka jak widzę. Raczej nie zajrzę.

    OdpowiedzUsuń