W
retro kryminałach najmniejsze wrażenie robi na mnie zbrodnia i
wszelkie z nią związane szykany. To, co najciekawsze, kryje się w
warstwie obyczajowej, w przybliżaniu starej topografii miejsc, w
języku, w kostiumach z epoki. Jeśli autor umie stworzyć sugestywny
portret czasów, wówczas jego powrót do historii ma sens. Marcin
Wroński proponuje Lublin z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Przenosimy się w lata 30., w dość ponure okoliczności czasów
wielkiego kryzysu, przemieszczamy się między zaniedbanymi ulicami,
odrapanymi kamienicami pełnymi biednych ludzi, ale też cwaniaków i
zbrodniarzy. W bogatej galerii postaci są i policjanci, i sutenerzy,
tanie dziwki, bogate i zepsute panny, uczciwi, ale cierpiący głód
robotnicy i wiele innych.
Głównym
bohaterem jest rysowany grubą kreską komisarz Zygmunt Maciejewski,
oddelegowany przez wrogo nastawionego doń zwierzchnika do objęcia
posterunku policji w biednym kwartale. Boryka się on z trupem młodej
dziewczyny, poszukuje zaginionej bogatej Węgierki, trafia na trop
handlu żywym towarem. Razem z tajniakami przemierzamy zakazane
zaułki, odwiedzamy żydowskie rodziny, jakich było wówczas pełno
w Lublinie (autor przemycił nawet twórczość mojego ulubieńca
Mordechaja Gebirtiga, załącza też wiele jidyszowych wtrąceń),
hoteliki, kina, ot, podróż w przeszłość.
Książka
napisana jest szybkim językiem, bohaterowie dialogując niemal na
siebie szczekają, niemal każdy ma na ustach ciętą ripostę,
starodawny zwrot czy powiedzonko trącące myszką. Odnoszę wrażenie,
że postaci rywalizują na słowa. Daje to wrażenie wspomnianej
szybkości językowej, ale bywa też przeszkodą, pośród tych
replikujących błyskotliwymi (lub dosadnymi) komentarzami bohaterów
można się zmęczyć. Nie wpływa to jednak negatywnie na odbiór
całości, gdyż realia uchwycone w powieści są na tyle ciekawe, że
można przetrawić te goniące się riposty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz