wtorek, 23 kwietnia 2013

Marcin Wroński – Kino Venus [recenzja]


W retro kryminałach najmniejsze wrażenie robi na mnie zbrodnia i wszelkie z nią związane szykany. To, co najciekawsze, kryje się w warstwie obyczajowej, w przybliżaniu starej topografii miejsc, w języku, w kostiumach z epoki. Jeśli autor umie stworzyć sugestywny portret czasów, wówczas jego powrót do historii ma sens. Marcin Wroński proponuje Lublin z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Przenosimy się w lata 30., w dość ponure okoliczności czasów wielkiego kryzysu, przemieszczamy się między zaniedbanymi ulicami, odrapanymi kamienicami pełnymi biednych ludzi, ale też cwaniaków i zbrodniarzy. W bogatej galerii postaci są i policjanci, i sutenerzy, tanie dziwki, bogate i zepsute panny, uczciwi, ale cierpiący głód robotnicy i wiele innych.
Głównym bohaterem jest rysowany grubą kreską komisarz Zygmunt Maciejewski, oddelegowany przez wrogo nastawionego doń zwierzchnika do objęcia posterunku policji w biednym kwartale. Boryka się on z trupem młodej dziewczyny, poszukuje zaginionej bogatej Węgierki, trafia na trop handlu żywym towarem. Razem z tajniakami przemierzamy zakazane zaułki, odwiedzamy żydowskie rodziny, jakich było wówczas pełno w Lublinie (autor przemycił nawet twórczość mojego ulubieńca Mordechaja Gebirtiga, załącza też wiele jidyszowych wtrąceń), hoteliki, kina, ot, podróż w przeszłość.
Książka napisana jest szybkim językiem, bohaterowie dialogując niemal na siebie szczekają, niemal każdy ma na ustach ciętą ripostę, starodawny zwrot czy powiedzonko trącące myszką. Odnoszę wrażenie, że postaci rywalizują na słowa. Daje to wrażenie wspomnianej szybkości językowej, ale bywa też przeszkodą, pośród tych replikujących błyskotliwymi (lub dosadnymi) komentarzami bohaterów można się zmęczyć. Nie wpływa to jednak negatywnie na odbiór całości, gdyż realia uchwycone w powieści są na tyle ciekawe, że można przetrawić te goniące się riposty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz