piątek, 30 grudnia 2016

Mariusz Ziomecki - Pójdź na sąd boży [recenzja]

Wydawnictwo Akurat
Warszawa 2016

Jestem skonfundowana. Okładka wprost krzyczy o frapującej intrydze, zaskakujących zwrotach akcji, nieoczekiwanym zakończeniu... Chyba przeczytałam inną książkę, gdyż żadna z powyższych obietnic nie została spełniona.
Książka jest jak kolejny rozdział pierwszej części: Umierasz i cię nie ma. W zasadzie to dobrze, poczucie ciągłości i płynności dobrze robi seriom kryminalnym. Z drugiej strony wszystko to, co autor miał do powiedzenia o swoim bohaterze, zostało już przedstawione w pierwszej części, postać ta się nie zmienia, nie ewaluuje, jest tam pewien nowy fakt, który nie znajduje w treści żadnego racjonalnego, prawdopodobnego uzasadnienia. 
Ilość morderstw nad Zalewem Zegrzyńskim też przyprawia o zawrót głowy, co krok to trup. Trochę demonizuję, ale wydaje mi się, że były podinspektor Roman Medyna to charakter jednotomowy, w zarysie ograniczony i nie powodujący wypieków na twarzy czytelników. 
Czepiam się, gdyż książka zwyczajnie nie przypadła mi do gustu, a powyższe argumenty, choć słabe i naciągane, mają potwierdzić moje stanowisko.
Medyna wraz z żoną Basią, byłą policyjną negocjatorką, rzucają warszawskie życie i stawiają pensjonat nad Zegrzem. Przeszłość o nich nie zapomina, co krok spotykają ich kolejne trudności. Tym razem nęka ich szantażysta, pojawia się też problematyczny braciszek oraz nowe zlecenie detektywistyczne od bogatego biznesmena, leżącego na łożu śmierci. Medyna nie może tracić czasu - musi wywiązać się z umowy z klientem, pomóc bratu, a także zadbać o własny dom, zagrożony przez nieznanego przestępcę. W co tym razem uwikłał się podinspektor, komu nadepnął na odcisk?
Do odkrycia w nowym tomie serii Ziomeckiego.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:


środa, 28 grudnia 2016

Szczepan Twardoch - Król [recenzja]

Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016

Myślałam o tym, by pogodzić się z twórczością Twardocha, by ją traktować należycie poważnie, tak, jak zapewne na to zasługuje. Przeszkadza mi jednak powtarzający się motyw (choć, co zrozumiałe - w każdej książce inny) nieodgadnionego/zła/każącego palca historii, który był i w Drachu (ziemia) i wraca w Królu (kaszalot). Cóż za misję umyślił sobie autor, że prześladuje czytelnika przestrogami, ostrzeżeniami? Dydaktyka na siłę...
Sama fabuła Króla jest porywająca, nic dziwnego, że jedna z telewizji już wykupiła prawa do jego ekranizacji.
Lata 30. XX wieku, Warszawa. Kino Miejskie przepełnia lokalna publiczność. Oto zawodnik Legii Warszawa - Andrzej Ziembiński (znany antysemita i nacjonalista) staje naprzeciw przedstawiciela Makabi Warszawa - Jakuba Szapiry. Atmosfera jest gęsta od emocji, nie tylko sportowych. Wzajemna niechęć, żal, stereotypy, a nade wszystko podziały, podziały, podziały, odmieniające się przez wszystkie możliwe przypadki.
Ta awanturnicza powieść bardzo dosadnie pokazuje narastające wówczas napięcie polityczne i etniczne, które za parę chwil miały wybuchnąć najtragiczniejszą wojną współczesnego świata.
Autor z pieczołowitością odmalował warszawski tygiel z eleganckimi ulicami i lokalami Śródmieścia, z tajemniczą i nieco egzotyczną żydowską dzielnicą, a także robotniczymi zaułkami, pełnymi nędzy i szemranych interesów.
Czytelnik śledzi perypetie ówczesnych mafiozów, odwiedza z nimi luksusowe domy schadzek, brudne szynki, maleńkie paszteciarnie, poznając co rusz kolejnego podejrzanego bohatera, który próbuje utrzymać się na powierzchni.
Pierwsze warszawskie auta, piękne i tajemnicze kobiety, kilka emancypantek jako żywo przypominających współczesne nam działaczki społeczne, hierarchia gangsterska , plus odniesienie do ówczesnej topografii miasta, z której nic już nie zostało.
W powieści autor sięga też po sprawdzony zabieg wybiegnięcia w przyszłość - historię Szapiry opowiada czterdzieści lat później izraelski emerytowany wojskowy, Mosze Inbar, który przed laty obserwował warszawski półświatek z całym jego kolorytem. Opowieść starca jest osnuta pewnym niepokojem i niedowierzaniem: pamięta przeszłość, jednak jego wzmianki o teraźniejszości każą być czytelnikowi ostrożnym w ocenie wspomnień, coś jest nie tak. Prawda wychodzi na jaw w finale (rzecz jasna), ale nim do niej dojdzie, wespół z Szapirą i Mojżeszem Bernsztajnem, któremu Szapiro zabił ojca, wchodzimy w coraz mętniejsze konszachty z ówczesnymi bandytami.
Na osobną uwagę zasługuje tutaj (według mnie największy atut książki) język jidysz w swej twardej, chropowatej warszawskiej odmianie, tak różnej od jidysz, jaki spotykam dzisiaj. Ukłony dla prof. Ewy Geller, która podjęła się tłumaczenia dialogów na język żydowski, bez jej wkładu powieść nie miałaby znamion wyjątkowości i niezwykłości. Twardoch konsultował także wszelkie tematy judaistyczne, co ustrzegło go przed błędami i śmieszności. Jak to dobrze, że można liczyć na konsultantów.
Powieść - scenariusz filmowy, wartka, emocjonalna, pełna akcji. Dla mnie najważniejsza jest tu robota prof. Geller, reszta to dodatek.

niedziela, 18 grudnia 2016

Karl Ove Knausgård - Moja walka. Powieść 5 [recenzja]

Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016

Kręcę głową z niedowierzaniem. Piąty tom, a ja wciąż w transie.
Krępuje mnie (drobnomieszczańskie naleciałości trzymają się mocno) ekscytacja czyimś życiem, bo wciąż odbieram ten cykl (na ile ulegam zabiegom promocyjnym wydawców?) jako silnie autobiograficzny. 
Za każdym razem, w nieustającym zdumieniu, pochłaniam kolejne strony, coraz bardziej zaangażowana w historię i jej twórcę.
Siłą autora jest prostota, pewna surowość języka, brak udziwnień, ulepszeń, przedstawianie sytuacji i emocji w bezpośredni sposób. Sprytny zabieg, zjednujący czytelnika w dwójnasób: z jednej strony podziwia się odwagę i sam koncept, a z drugiej zostaje zaspokojona odwieczna potrzeba igrzysk i chleba - sprawy intymne, mogące uchodzić za świętość zostają podane po prostu, bez sentymentu.
Wszystko to gra i plan, bon mot i sól attycka: przemyślana, dopracowana, zwielokrotniona i wywyższona przez autora, sterowana, obliczona na efekt opowieść o codzienności, odtworzonej aż do przesady. Jednak w tych detalach i niuansach jest siła. Knausgård pokazuje, że literatura jest wszędzie,w każdym elemencie codzienności. Potrzebny tylko zręczny komentator i interpretator, który umiejętnie przekształci zwyczajność w nadzwyczajność.
Autor nie robi nic nadzwyczajnego, a jednak czytelnik czuje się nadzwyczajnie. Może pisanie o troskach, obawach, własnych porażkach, błędach, pokazywanie strachu, emocji, dylematów jest tym, co wyróżnia cykl powieści Moja walka.
W końcu trawienie powszedniości, czynienie z niej literackiej bohaterki jest celnym zabiegiem.
Piąty tom to wciąż powracające rodzinne niesnaski, wewnętrzne dylematy, bohater zaczyna też studia, najpierw w rocznej szkole pisania, później kursy uniwersyteckie. Życie studenckie uderza mu do głowy, wielokrotnie zbacza z prostej drogi, błądzi, szuka pomysłu na siebie, frustruje się brakiem pomysłów na powieść. 
Odnosi wrażenie, że wszyscy wokół się rozwijają, pną do góry, wiedzą czego chcą, tylko on tkwi w miejscu, uczepiony własnych słabości i obaw. Znajomi z kursu wydają książki, czas płynie, a z wydawnictw przychodzą tylko odmowy. Karl Ove zaczyna szukać innego pomysłu na przyszłość, wciąż marząc o literackiej karierze...
Mimo głosów, że Moja walka jest rodzajem terapii czy innej kuracji osobowościowej - nie dbam o to. Warstwa literacka jest na tyle dobra, że wszelkie inne aspekty nie są jej potrzebne.
Knausgård trafił na właściwą ścieżkę. I dobrze. Czekam na szóstą część. Jak zwykle, z niecierpliwością.

piątek, 11 listopada 2016

Rachel Abbott - Zabij mnie znów [recenzja]

Przekład: Joanna Dziubińska
Wydawnictwo Filia
Poznań 2016

Czekałam na tę książkę z wielką niecierpliwością. Zachęcona Obcym dzieckiem (tu recenzja) byłam ciekawa kolejnej książki z nadinspektorem Tomem Douglasem w roli głównej. 
Manchester. Młoda utalentowana prawniczka Maggie Taylor (z tym talentem to spora przesada, jej prywatne zachowanie, kompletny brak perspektywicznego myślenia, wykluczają skuteczność w sądzie, postać Maggie pełna jest niedoróbek, a to duży błąd autorki) sprowadza się wraz z dwójką dzieci i mężem Duncanem do miasta nad rzeką Irwell.
Pewnego dnia jej mąż wychodzi z domu, pozostawiając bez opieki kilkuletnie dzieci. Nie daje on znaku życia, można powiedzieć, ze zapada się pod ziemię. W tym samym czasie w Manchesterze zostają zamordowane dwie kobiety łudząco podobne do Maggie. Każda inna kobieta na jej miejscu spakowałaby manatki i uciekła gdzie pieprz rośnie (by chronić dzieci), ona jednak postanawia odnaleźć męża i dowiedzieć się, czy nie porzucił jej przypadkiem dla innej kobiety. Bezmyślność, nierozwaga, a także irytująca czytelnika krótkowzroczność, odbierają przyjemność czytania.
Bez wątpienia, ta książka jest dużo słabsza niż Obce dziecko. Zarys intrygi (jakoś nie trzyma się kupy pomysł na zabijanie kilku niezwykle podobnych do siebie kobiet - czy jest ich aż tyle na terenie jednego miasta? Kolejna z sobowtórek Maggie jest utrzymywana przy życiu, mimo porwania, ale dlaczego? Scena w opuszczonej fabryce jest nieznośnie płaska i niewiarygodna, autorce brakuje chyba sensownych pomysłów, a także kontaktu z rzeczywistością). 
Tom Douglas powoli odkrywa prawdę o zabójstwach, próbując przede wszystkim zapobiec kolejnym śmierciom. Na drodze staje mu nierozważna Maggie, która co krok próbuje zmylić służby. Motywacja jej postępowania jest jednak marnie zarysowana i naprawdę kiepska.
Douglas odkrywa też związek między aktualną sprawą a morderstwami sprzed dwunastu lat, kiedy to też traciły życie bliźniaczo podobne do siebie kobiety. Tamta sprawa nie została wyjaśniona, nie chce on dopuścić do sytuacji, w której znów nie znajdzie winnego.
Autorka porusza też problem zaufania i prawdy w związku. Chodzi tu o Duncana, jego prawdziwe oblicze i przeszłość, która potrafi odnaleźć każdego nawet po latach. Na ile znamy osobę z którą jesteśmy, na ile możemy jej zaufać?
Abbott próbuje małymi środkami odkrywać uniwersalne prawdy, jednak marna i niewiarygodna konstrukcja postaci Maggie odbiera jej powagę i autentyczność. 
Rozczarowanie. Szkoda.

niedziela, 6 listopada 2016

Szczepan Twardoch - Drach [recenzja]

Wydawnictwo Literackie
Kraków 2014

Rozdwojenie zaczyna się już na okładce, a później trwa przez całą książkę, aż po ostatnią jej stronę. Mnogość narracji, mieszanie czasów, losów, wątków. Ten pomysł na fabułę może przeszkadzać, przygniatać, może nawet zniechęcać, ale tylko w skrajnych przypadkach, w większości wciąga i hipnotyzuje.
Śląsk. Jego gwara, skomplikowana historia, charakterne (bądź całkiem niemrawe) postaci, a wszystko to zlepione soczystym, czasem profetycznym, czasem melancholijnym językiem Twardocha.
Ilość skojarzeń, myśli, momentów, które autor chciałby umieścić na jednej stronie swojej powieści przyprawia o zawrót głowy. Intensywność tej powieści dużo kosztuje czytelnika, wymaga  skupienia (skoki narracji, partie gwary śląskiej, ale też częste fragmenty po niemiecku), uwagi i refleksji. 
Co chwilę następuje przeskok między współczesnym Śląskiem a tym z początku XX wieku. Wojny, powstania śląskie, czasy małej stabilizacji, czy teraźniejsza gonitwa, bardzo płynnie przechodzą jedna w drugą, pokazując, że to, co miało miejsce dawno temu, łatwo odrodzi się tu i teraz.
Grzech popełniony przez Josefa Mangora ponad 100 lat temu ma swoje następstwa u jego prawnuka, Nikodema Gemandera. Zmienił się ustrój, granice, język, mowa, obyczaje, jednak rodzinny defekt odradza się w co którymś pokoleniu, i nie ma znaczenie wykształcenie, wiedza, prestiż i możliwości, jakimi mogą kierować się kolejni potomni. Dziedzictwo ułomności i mroczności wciąż jest przekazywane.
Tytułowy Drach, wieczny obserwator i komentator historii, aktualnej rzeczywistości, ale też przyszłości jest z czytelnikiem w każdej chwili. Przypomina, że nasze życie jest krótkie, ulotne i wcale nie wyjątkowe. Te same dylematy przeżywali już ludzie przed wiekami, tylko dekoracje były wtedy inne.
Po nas również pozostanie tylko garść prochów, po nas również za jakiś czas będą stąpać kolejne, niby udoskonalone, ale jednak takie same pokolenia, które nie będą umiały poradzić sobie z własnymi żądzami, kompleksami, ułomnościami. Będą się ranić, zostawiać, cierpieć. Nic się nie zmieni. 
Śmierć jest wieczna, jest bodaj jedyną pewną sprawą/chwilą/momentem w naszym życiu, bez względu na okoliczności historii, status materialny. 
Gorzkie podsumowanie, tak samo gorzkie jak cały ponury, trochę straszny Drach.

wtorek, 1 listopada 2016

Henryk Małkowski - Moje wspomnienia [recenzja]

Wydawnictwo PIW
Warszawa 1958

Henryk Małkowski był utalentowanym aktorem teatralnym i filmowym. Wyróżniał się wielkim poczuciem humoru, które wkładał w niemal każdą swoją rolę, ale, której sporą dawkę zaaplikował także w książkę wspomnieniową. Pasjonował się również charakteryzacją, którą w późniejszych latach kariery zawodowej wykładał w PWST. Zasłużył się organizując teatr dla dzieci, był społecznikiem, animatorem kultury.
Jego wspomnienia to kopalnia wiedzy o teatrze końca XIX, początku XX wieku. Pisał o pierwszych warszawskich kabaretach, które trudno było nazwać literackimi, czy nawet artystycznymi, były tam wówczas żonglerzy, czy tresowane zwierzęta. On sam wspominał Klasę Dramatyczną przy Towarzystwie Muzycznym, która przygotowywała do zawodu aktora. Istniała ona przy Placu Teatralnym, należało uiścić wpisowe (10 rubli), a także uiszczać miesięczną opłatę w wysokości 5 rubli. Po szkole adepci udawali się na tzw. giełdę aktorską, która mieściła się u Bliklego na Nowym Świecie.
Pierwszym teatrzykiem prawdziwie literackim w Warszawie był założony przez dra filozofii, Arnolda Szyfmana, który zainspirowany popularnością Zielonego Balonika zebrał teksty, artystów, muzykę, dekoracje i odniósł sukces. Jego Momus pozyskał przybyłego z Paryża Leona Schillera, prezentował swój program między północą o drugą nad ranem, kiedy to z bali, rautów i teatrów wychodzili (wciąż) spragnieni rozrywki bon wiwanci.
Henryk Małkowski występował z największymi, z rozrzewnieniem wspominał własną parodię Isadory Duncan, z którą (!) wystąpił w Filharmonii Warszawskiej. Spotykał się z Paderewskim, grał z Polą Negri, pracował też z samym Konstantym Stanisławskim. 
Po latach obserwowania modelu aktorstwa, w którym rządzi jednostka, nie ma mowy o grze zespołowej, zaś całym systemem trzęsie jedna gwiazda, która dyktuje warunki, ma największą gażę, był zdziwiony szkołą Stanisławskiego. Wcześniej, aktor specjalizował się z pewnym rodzaju ról, odpowiadającym jego dyspozycjom artystycznym, rola musiała leżeć w charakterze wykonawcy.
U Stanisławskiego w moskiewskim Teatrze Artystycznym pierwszy raz zetknął się z grą zespołową, ale też statystami. We wspomnieniach autor barwnie opisuje ich współpracę, warsztat, działania. 
Starzy znajomi, mistrzowie (Kazimierz Kamiński i Wincenty Rapacki), praca z dziećmi, w teatrach prowincjonalnych, a także wyjazdy do górniczych rejonów Francji, gdzie polscy aktorzy występowali dla emigrantów, ponadto wspomnienia rosyjskich wojaży (zabawna historia z handlarzem wołów). Bogactwo doświadczeń, przygód, mnogość barwnych postaci, pamiątek, reminiscencji - oto książka Małkowskiego.

poniedziałek, 24 października 2016

Elizabeth Strout - Nie odstępuj ode mnie [recenzja]

Przekład: Ewa Westwalewicz- Mogilska
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa 2008

Podstawowym atutem tej książki jest umiejscowienie jej akcji na amerykańskiej prowincji. Zwykli ludzie, małe - wielkie problemy, tradycja, małomiasteczkowe prawdy i obyczaje, esencja społeczeństwa - nie pędzące metropolie, pełne zahartowanych, nastawionych na sukces japiszonów, ale typowi, przeciętni amerykańscy zjadacze chleba i ich wdrukowany, konserwatywny obraz świata.
Mglista, senna atmosfera, małe ploteczki, które podkręcają sielską, nudnawą codzienność mieszkańców, przenika też na czytelnika. Jednocześnie pojawia się niepokój, którego źródła trzeba upatrywać w małej, pięcioletniej dziewczynce, która naraz została sama. Matka umarła, ojciec szuka pocieszenia w pracy pastora, młodsza siostrzyczka została oddana na wychowanie babci. Katherine zamyka się w sobie, przestaje mówić, nie chce utrzymywać kontaktu z innymi dziećmi, panie przedszkolanki snują wizję jej przyszłości, którą malują w czarnych barwach. 
Ojciec, pastor Tyler Caskey, nijak nie pasuje do przyjętego wzorca duszpasterza, młody, przystojny, potężny, a przy tym z gołębim sercem oraz problematyczną sytuacją prywatną, powoli zaczyna prowokować złe spojrzenia, później komentarze, które ewaluują do coraz to nowych, mniej przyjemnych wtajemniczeń.
Jest też wspomnienie jego żony, pięknej, wyzywającej Lauren, która samą swą obecnością gorszyła skostniałe towarzystwo, prowokowała złe języki i zazdrosne komentarze.
Trzeba bowiem wiedzieć, że lokalna społeczność, choć pozornie taka wzorcowa i akuratna, kryje w sobie całe morze uczuć i namiętności, wiele grzechów, zaniedbań, ciemnych sprawek, które starannie chowane, powoli wychylają się na światło dzienne.
Historia pastora, która wciąż narasta, powodując u czytelnika pilną potrzebę pozyskania efektownego finału, będzie miała ciąg dalszy, autora znajdzie dla niej rozwiązanie, jednak dla mnie, dużo większą prawdą, bardziej intrygujące były epizody opisujące problemy poszczególnych parafian. Sam pastor i jego dramat jest zbyt papierowy, płaski, być może przez taką a nie inną konstrukcję jego charakteru, z którego autorka uczyniła płochliwego, skromnego, idealistycznego olbrzyma o gołębim sercu. Dla mniej jest on zbyt nierzeczywisty, mdły. 
To wątek Charlie'ego, Doris czy Connie daje do myślenia i pokazuje jak złożone są to postaci, jak wiele są w stanie zaoferować czytelnikowi, jak wiele prawd o świecie opowiedzieć, jak barwne i intrygujące są lokalne osobowości. Pastor i jego wątek, staje się po trosze tłem, choć przecież z założenia miał być pierwszym planem.
Siła powieści jest też język - oszczędny, stonowany, pozbawiony wykrętów, ozdobników, przymilności. Surowy, w punkt trafia z ocenami, opowiada o istocie rzeczy, za pomocą krótkich, acz pełnych treści obrazów. Symbolika i przestrzeń ukryta w narracji Strout jest godna podziwu. To wielka sztuka mówiąc niewiele powiedzieć wszystko.

niedziela, 23 października 2016

Szolem Alejchem - Zaczarowany krawiec i inne humoreski [recenzja]

Przekład: Ludwik Górski
Wydawnictwo Austeria
Kraków 2016

Po pierwsze: radość i rozczarowanie. Radość, gdyż kolejny, pięknie wydany tom opowiadań Alejchema. Rozczarowanie wstępem Jarosława Mikołajewskiego, który sprawia wrażenie, jakby tematyką, którą podjął sprawiała mu wielką trudność. Niepewność, operowanie przeciągłymi cytatami i komentowanie ich powodują, że czytelnik nie ma zaufania do jego rekomendacji. Wrażenie jest takie, że do napisania wstępu poproszono niekompetentnego, za to będącego na fali popularności (znakomitego skądinąd) poety, tłumacza, który doskonale orientuje się we włoskiej literaturze, ale co wie o literaturze jidysz? Ze wstępu wynika, że niewiele, objaśniając cytaty próbuje zmierzyć się z wielkością Alejchema. Wstęp to nieporozumienie, po którym szczęśliwie następuje proza Salomona Rabinowicza,
Niech nikogo nie zwiodą tytułowe humoreski - poszczególne opowiadania przesycone są atmosferą epoki i całym ówczesnym bagażem społecznych doświadczeń: mieszkańcy sztetli są biedni, żyjący z odosobnieniu, w troskach i bolączkach dnia codziennego.
W Lekkim poście biedny reb Chaim Chajkin głoduje wraz z liczną rodziną. By oddać swą marną porcję zabiedzonym dzieciom, co i rusz wymyśla nowy powód postu, któremu się oddaje. W podobnym tonie utrzymana jest Prażenica bogacza, smutna w treści, acz zabawna w formie opowieść o marzeniu pewnego nędzarza, który chciałby skosztować omletu.
Gazety, a także Mój pierwszy romans  to satyra na tradycję i sztetlową obyczajowość, delikatna, ciepła, a jednocześnie przeszywająca i obnażająca wszystkie słabości obrzędowości Żydów.
Tytułowy Zaczarowany krawiec jest bodaj najbardziej sztukmistrzowski, łączący to, co nierzeczywiste z dowcipem, humorem i prostotą życia. Mamy biednego krawca, Szimona Ele Wniebogłośnego, na którego spada moc kłopotów, a wszystko przez kozę.
W Zaczarowanym krawcu autor żongluje językiem, bawi się formą, konwencjami, nawiązuje do wierzeń, tradycji, ale też ludzkich słabości, ułomności.
Czułość do opisywanych sytuacji, charakterów, postaci wyziera zza każdego akapitu. Szolem Alejchem jest pełen tkliwości, sympatii dla swoich bohaterów. wzrusza się ich losami, jest ciepły, przyjacielski i oddany swoim historiom. Ocala od zapomnienia sztetlowy świat, jego mieszkańców, ich troski i radości.
Zaczarowany krawiec, zaczarowany, zapomniany mikrokosmos maleńkich żydowskich siedzib i miejsc. Dzięki Alejchemowi istnieje choć w książkach. Tylko tyle i aż tyle, bo z opowiadań zawartych w zbiorze płynie wielki talent autora, jego przenikliwość, umiejętność opowiadania w prosty, czasem odkrywczy sposób o małych troskach, które pod jego piórem zamieniają się w wielką literaturę. Niezwykły zbiór.

piątek, 21 października 2016

Charlie Donlea - Dziewczyna z Summit Lake [recenzja]

Przekład: Anna Rogulska
Wydawnictwo Filia
Poznań 2016

Po naprawdę udanej Kolejności Huberta Hendera i Obcym dziecku Rachel Abbott wydawało mi się, że każda kolejna książka wydana w Mrocznej Serii będzie wydarzeniem. Początkowo Dziewczyna z Summit Lake (opis na okładce, wstęp książki) dawała nadzieję na kolejną świetną powieść, jednak ostatecznie mocno mnie rozczarowała.
Narracja biegnie dwutorowo: historia opowiadana jest z perspektywy ofiary, czyli Bekki Eckersley (i tutaj jest dość ciekawie) oraz z pozycji dziennikarki, Kelsey Castle, tropiącej zabójcę dziewczyny (ta część jest kompletnie nie do przyjęcia, zarówno przez brak pomysłu, traktowanie czytelnika jak idioty poprzez grubymi nićmi szyte kolejne trefne tropy, które wołają o pomstę do nieba). O ile przybliżenie ostatnich miesięcy życia Bekki, poznanie jej przyjaciół, okoliczności, które doprowadziły do tragedii są wciągające i naprawdę ciekawe, o tyle dziennikarskie śledztwo Kelsey jest co najwyżej marne.
Mamy oto małe wypoczynkowe górskie miasteczko, Summit Lake, które staje się świadkiem zagadkowej zbrodni. Ofiarą morderstwa jest młodziutka studentka prawa, Bekka Eckersley. Jest trup, nie ma winnego, nikt nic nie widział, nikt niczego nie słyszał, miasteczko zaś pogrąża się w domysłach i teoriach spiskowych.
Na miejsce zbrodni przyjeżdża uznana dziennikarka śledcza, Kelsey Castle, stawiająca sobie za cel rozwiązanie zagadki. Policja jest kompletnie bezradna, śledztwo stoi w miejscu, mimo iż, ofiara jest córką prominentnego prawnika, nic się nie dzieje. Dopiero przybycie Kelsey zmienia całą sytuację, wprowadza ona nowe tropy, balansując na granicy prawa, wciągając w sprawę coraz to nowe postronne osoby, przy okazji walcząc z własnymi demonami, dochodzi wreszcie do prawdy, która jest (delikatnie mówiąc) rozczarowująca.
Nie sposób uwierzyć w tę historię. Policja nie ma dostępu do danych medycznych, nie wspominając o dowodach rzeczowych i bazie potencjalnych sprawców. Próbka DNA porównana została tylko z kilkoma osobami z otoczenia (autor wymienia bodaj cztery), komendant składa broń i oddaje śledztwo dziennikarce, którą później nachodzi wyższy rangą policjant stanowy, który obstawia funkcjonariuszami całe miasto po to, by zaaresztować (czemu?) rzeczoną dziennikarkę. Ten wątek jest mocno konfundujący swą naiwnością i niedopracowaniem.
Autor z każdą kolejna stroną wpada na tak absurdalne rozwiązania, że aż żal czytać. Największy zgrzyt powodują oczywiście prymitywne naprowadzenia na kolejne fałszywe tropy, co momentami prowokuje do odłożenia książki na półkę (ewentualnie do kosza).
Szkoda czasu na twórczość Donlea.

niedziela, 16 października 2016

Ester Singer Kreitman - Rodowód [recenzja]

Przekład: Natalia Moskal
Wydawca: Ośrodek "Brama Grodzka - Teatr NN" i Fame Art
Lublin 2016

Tak Isaac Bashevis Singer pisał o swojej starszej siostrze: O Freudzie jeszcze w tamtych czasach nie wiedziano, ale w naszym domu rozgrywał się freudowski dramat. Moja siostra, Hinde Ester, najstarsza z nas, nie potrafiła dogadać się z matką. Podejrzewała, że matka jej nie kocha. To nie była prawda, ale prawdą było, że matka nie mogła jej znieść. Moja siostra była chasydem w spódnicy [...]; nie dość, że cierpiała na histerię, to także miała lekkie napady epilepsji. Czasami wydawało się, że siedzi w niej dybuk. Dla ojca była tylko kobietą, więc niewiele się nią zajmował. Moja matka zaś nie rozumiała jej, tak jak kura nie rozumie kaczego jajka, które wysiedziała....
To w zasadzie najlepiej oddaje styl, charakter i wrażliwość Ester Singer Kreitman. Przenikliwa, zdecydowana, wyprzedzająca swoją epokę, z pokaźnym talentem do obserwowania i pointowania rzeczywistości, była ona osobliwa, intrygująca, ale też (przez wzgląd na czasy i obyczaje, ale przede wszystkim ze względu na talent i popularność brata) odsuwana na boczny tor.
Zbiór Rodowód pokazuje możliwości pisarskie autorki, najbardziej ją interesujący obszar tematyki społecznej, a także wyjątkową predyspozycję do podkreślenia uwikłań, zależności, jakie pętają jej bohaterów.
Bo trzeba zaznaczyć, że postaci Kreitman nie są wybrańcami losu. Zarówno aktorzy polskich, jak i  jej brytyjskich opowiadań są doświadczani przez los. Część pierwsza - Opowiadania ze sztetł to panorama polskich miasteczek początku XX wieku. Tradycja (utwór Nowy świat - alter ego autorki, akcent na brak porozumienia z matką, jej rozczarowanie powiciem córki, poczucie wykluczenia dziecka), patriarchat (Atłasowa kapota), przesądy (Reb Mejrl), oto czym stał ówczesny żydowski świat. Kreitman znakomicie odmalowała powyższe wartości w swoich utworach. Jest jeszcze tytułowy Rodowód, który znów akcentuje siłę i dominację tradycji, nawet kosztem szczęścia młodych ludzi. Aranżowane śluby, dążenie do kontaktów z ludźmi możnymi, bądź, choć równymi sobie, troska o lepsze jutro, prestiż, szacunek, ale też bezpieczeństwo, oto codzienne zgryzoty bohaterów.
Opowiadania londyńskie zaś, są bardziej różnorodne. Jim to opowieść o życiu w kulturowym tyglu, w którym łatwo zapomnień o własnej tradycji. Tytułowy Jim, dopiero po ślubie z gojką  wraca pamięcią do dziedzictwa kulturowego swego ludu, sprowadza to nań poczucie sprzeniewierzenia, wywołuje rezygnację.
Inne londyńskie historie dotyczą skrajnej nędzy, ubóstwa, nieradzenia sobie z emigracją, poczucie wykluczenia, obcości, braku perspektyw.
Kreitman sama przeszła drogę z prowincjonalnego Biłgoraja aż do dalekiego Berlina, Londynu, gdzie przyszło jej żyć w dojrzałym życiu.
Nie chcę, by prozę Ester Singer traktowano jako ciekawostkę przez wzgląd na rodzinne koligacje. Tematyka, kompozycja, dociekliwość, pisarskie oko, powodują, że jej opowiadanie bronią się same. 

niedziela, 9 października 2016

Donna Tartt - Tajemna historia [recenzja]

Przekład: Paweł Witkowski
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 1994

Książka od której nie sposób się oderwać - wciąga, pochłania, zaprząta głowę jeszcze długo po lekturze.
Zaczyna się niewinnie, a później intryga rośnie niczym kula śniegowa, w pewnym momencie nie zostawia już miejsca na oddech.
Richard Papen, stypendysta, student elitarnego, małego college'u w Nowej Anglii, postanawia kontynuować swoje zainteresowania filologią klasyczną i po wielu perypetiach zostaje słuchaczem zajęć charyzmatycznego, wykładowcy, który zgromadził wokół siebie maleńką grupę studentów.
Bezpretensjonalny, prostolinijny Richard z niejakim trudem odnajduje się wśród snobistycznych, dość ekskluzywnych kolegów z grupy. Każdy z nich nosi w sobie tajemnicę, każdy jest na tyle oryginalny i nietuzinkowy, że stanowi barwny element uniwersyteckiego światka.
Przenikając przez kolejne światy studenckiego świata, Richard staje się totumfackim filologów klasycznych.
Nie tylko poznaje ich tajemnice, ale także staje się ich pełnoprawnym uczestnikiem i powiernikiem,
Momentami mroczna, momentami intelektualna podróż przez dorastanie, nabieranie przekonań i ustalanie granic, które nigdy nie mogą zostać przekroczone.
Książka prowokacyjna (ach te detale, zachowania, wybory) i prowokująca (do myślenia i rewizji własnych przekonań).
Gdy grupa sprzysięga się przeciw jednemu ze swoich, atmosfera się zagęszcza, a akcja nabiera tempa. Co stanie się z kulturalnymi, przeintelektualizowanymi ludźmi, gdy napotkają na bezpośrednie zagrożenie własnej wolności? Jak zachowają się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia? Czy porzucą wówczas ideały, konwenanse, szlachetne zasady na rzecz ratowania własnej skóry?
Jakże wiele moralnych pułapek i zagadek czeka na każdego, bez względu na stan posiadania oraz wysokość IQ. W pewnych sytuacjach nie da się przewidzieć własnych reakcji.
Dysonans między prestiżowym amerykańskim światkiem elitarnych studentów a sposobem na poradzenie sobie w sytuacji zwierzęcego strachu jest dojmujący. Mocny, wyostrzony obraz lęków, tęsknot, strachu, bólu i pragnień, które naznaczone są przez stan posiadania, konwenanse i marzenia.
I, choć od początku wiemy kto jest winien, a kto padł ofiarą, cały czas trzymamy stronę oprawcy. Sprytny zabieg autorki, a jednocześnie cała prawda o współczesnym świecie - nic nie jest oczywiste, nie da się opisać świata w czarno - białych barwach. Na zdarzenia składa się tak wiele różnorakich czynników, że czasem trudno o jednoznaczną ocenę.
Odrobina odniesień do klasyki literatury, nawiązywanie do archetypicznych zachowań i sytuacji, trochę filozofii i historii sztuki, a także cała moc silnych, skrajnych emocji, które górują i determinują poszczególne zachowania, oto czym chlubi się proza Tartt,
Tajemna historia wymaga czasu, zaangażowania, chwili do przemyśleń. Nagrodą za poświęcony czas będzie pamięć o książce i jej bohaterach, a także uznanie dla autorki i jej koncepcji fabularnej.
Książka, którą trzeba poznać.

sobota, 8 października 2016

Jørn Lier Horst - Szumowiny [recenzja]

Przekład: Milena Skoczko
Wydawnictwo Smak Słowa
Sopot 2016

Kolejna powieść cyklu opisującego historię norweskiego inspektora policji, Williama Wistinga. Tym razem autor wraca do czasów, gdy inspektor poznał Suzanne, a jego córka Line, spotykała się z duńskim marynarzem, Tommy'm. Ta retrospektywa jest dość przypadkowym zabiegiem (seria nie jest wydawana po kolei), który wprowadza jednak świeżość, nutę ciekawości, ale też przybliża wybory, nastroje i przemyślenia bohaterów, które procentują w ich późniejszym życiu.
Borykanie się z samotnością mimo pozornego towarzystwa, radzenie sobie z trudami śledztwa, cała paleta skrajnie trudnych pytań i wątpliwości, charakteryzują Wistinga.
Stavern, mała norweska miejscowość, staje się świadkiem mrocznych wydarzeń. Gorące lato, środek sezonu, morskie fale wyrzucają na brzeg odciętą stopę w bucie do biegania. Kilka dni później następną, później jeszcze dwie. Śledczy mają moc pracy. Naciski zwierzchników, zainteresowanie prasy, obawa przed kolejnymi makabrycznymi niespodziankami determinują działania policji.
W mieście pojawia się córka inspektora Wistinga, Line, dziennikarka, opisująca życie więźniów, którzy próbują ułożyć sobie świat po opuszczeniu zakładu zamkniętego. Przypadkiem natrafia na pewien trop. Zaczyna prowadzić własne śledztwo...
Ta powieść jest inna niż wcześniejsze - tam tempo było słuszniejsze, historie prywatne bohaterów bardziej soczyste i rozbudowane, tutaj tempo wyraźnie zwalnia, emocje ulegają wyciszeniu, sam finał zaś nie jest zaskoczeniem, autor przygotowuje nas do niego systematycznie i dość otwarcie.
Główny atut to William Wisting - współczesny rycerz, którzy swą prawością, intuicją i detektywistycznym talentem zjednuje sobie sympatię czytelników.
Po czwartej już powieści stwierdzam, że pewną niedogodnością jest uporczywe trzymanie się schematu: jest sprawa, bierze ją Wisting, dodatkowo prywatne śledztwo prowadzi jego córka, ta popada w kłopoty, ojciec ratuje ją z opresji. 
Stara płyta, dość zgrana, w czwartym tomie jeszcze do zniesienia, ale chyba już ostatni raz.




Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






niedziela, 2 października 2016

Andrzej Stasiuk - Kucając [recenzja]

Ilustracje Kamil Targosz
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2015

Trzymam w rękach Kucając, ale mam wrażenie, że czytam Wschód. Obszar zainteresowań Stasiuka pozostaje niezmienny (i dobrze), pisze o tym, co zwykle, używając coraz to nowych słów i zwrotów. Człowiek, jego relacje z naturą, przemijanie, zmienność przyrody, obserwacje fauny, tęsknota za prostym życiem, bezwzględność tego, co nieoswojone, dzikie, naturalne, ułomność (wypaczenie) cywilizacji, postępu, zatracenie się w niej, niedostrzeganie najważniejszych (a zarazem najbardziej nieskomplikowanych) prawd.
To wszystko już było. Napisane w tym samym stylu, nastroju, z tą samą nutą poezji, stylu, smaku. To nie jest zarzut.
Autor filozofuje na temat kondycji człowieka i przyrody, świata cywilizowanego i resztek tego naturalnego, nieoswojonego. Zestawia je, porównuje, łączy, przeciwstawia, wysnuwa wnioski.
Jest odchodzenie starego psa, choroba kota - przybłędy, leśna obserwacja dzikiego kota, który zetknął się z oswojonymi kundlami. 
Spokojny, wyważony ton, czasem też niepozbawiony zachwytu nad pięknem przyrody, pokazuje jak bardzo Stasiuk przekonany jest o podrzędności człowieka względem natury.
Kucając traktuję bez przenośni - autor z pochylonej pozycji, będąc blisko ziemi, obserwując ją bez wywyższenia, przyjmuje świat pokornie i ze zrozumieniem.
Wszystko to piękne i godne pochwały.
Podobało mi się to we wcześniejszych książkach, jednak uważam, że temat jest wyczerpany. Stasiuk pokazał już wielokrotnie swoje stanowisko i przekonania, podkreślił je, powielił, wielokrotnie odwzorowywał w różnych formach. Jak dla mnie jest kompletny. Wystarczy.
Od pewnego czasu mam poczucie, że czytam tę samą książkę, zmienia się okładka (czasem w książce są ilustracje, czasem ich nie ma), zmienia się tytuł, reszta jest bez zmian. Zaczyna mi to przeszkadzać, zaczyna mnie to nudzić. Choć krótkie formy Stasiuka są bardzo dobrze skomponowane, przenikliwe, wysmakowane, to ich siła też ma swoją moc przerobową - przy kolejnej, niemal identycznej książce, czuję zmęczenie.

niedziela, 25 września 2016

Paweł Smoleński - Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2016

Kurdystan. Górzysta kraina w Azji południowo - zachodniej, leżąca na terytoriach: Turcji, Iraku, Iranu i Syrii. Jej mieszkańcy mają własną tradycję, obyczaje, historię, jednak nie mają niepodległości. Miotani między poszczególnymi rządami, państwami, są rozdarci i pozbawiani własnego miejsca na ziemi.
Walczą z islamskimi fanatykami religijnymi, walczą o autonomię, zewsząd szukając poparcia i akceptacji dla swoich dążeń.
Z różnym skutkiem.
Paweł Smoleński już na wstępie zaznacza, że jest pod wielkim wrażeniem Kurdów. Ich  bojowej historii (wieczna walka o niepodległość, kulturę, obyczaje), pewnej dozy nonszalancji w codziennym życiu, a także serdeczności i otwartości, której coraz mniej w tak zwanym zachodnim świecie.
Całą radość i zachwyt, wynikający z przebywania z nimi, przelewa Smoleński na czytelników. Stronniczy, zakochany w ludziach i ich opowieściach, snuje swoją mocno subiektywną opowieść, starając się jednak opisać ich codzienność i troski z pozycji obserwatora, nie zaś oczarowanego uczestnika codzienności.
Smoleński jest z włodarzami autonomii, siada przy stole z decydentami, ale też odwiedza muzeum w Halabdży, które upamiętnia ludobójstwo mieszkańców.
Ze zwykłymi ludźmi przeżywa każdy kolejny dzień, obserwuje ich przy pracy, w czasie odpoczynku i święta, patrzy jak z maniakalnym wręcz uporem (niektórzy z nich) starają się nadążyć za Zachodem, inni zaś z pietyzmem pielęgnują tradycję, dbają o strój ludowy, pamięć o narodzie.
Z relacji Pawła Smoleńskiego wyłania się naród niezłomny, trawiony wojną i niesprawiedliwością, ale niepoddający się uciskowi i groźbom.
Peszmergowie, czyli ichni partyzanci, wciąż darzeni są poważaniem, zaś ich waleczność i odwagę, a także niezwykłą, jak na tak wielkie dziejowe tragedie, twardość i siłę.
Niejednoznaczna opowieść, która przybliża świat Kurdów, trochę zapomnianych, trochę lekceważonych, a (jak wspólnie ze swoimi rozmówcami zauważa autor) ponoć nam podobnych dziejowych partyzantów.

sobota, 24 września 2016

Paula Hawkins - Dziewczyna z pociągu [recenzja]

Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa 2015

I o co tyle hałasu? Zachwyty, peany, ekranizacja, krzykliwe blurby, i co? Nic wielkiego. Kolejna przereklamowana powiastka.
Rachel Watson, zaniedbana, sponiewierana życiem trzydziestokilkulatka, każdego dnia dojeżdża podmiejskim pociągiem do Londynu. Codziennie mija osiedle jednorodzinnych domków, codziennie podgląda idealne (jak jej się wydaje) życie mieszkających tam ludzi. Szczególnie upodobała sobie młodą parę, którą w myślach nazwała Jason i Jess.
Gdy pewnego dnia Jess znika, Rachel zaczyna własne śledztwo. 
Sprawę utrudniają jej własne problemy - postępujący alkoholizm, problemy emocjonalne, zawodowe. 
Walka z samą sobą, własnymi słabościami, pokusami, a także wybiórcza, zanikająca pamięć, przeszkadzają jej w odkryciu prawdy o zaginionej dziewczynie. Mimo to wciąż próbuje dociec, gdzie jest Jess (która tak naprawdę ma na imię Megan). Nawiązuje kontakt z policją, mężem zaginionej, a także jej terapeutą i sąsiadami.
Chce poznać prawdę.
Prawdę tę poznaje między jedną a drugą puszką ginu z tonikiem/winem/innym drinkiem, kolejnym natrętnym telefonem do byłego męża, bądź jeszcze jedną podróżą pociągiem.
Można by powiedzieć (z przekąsem), że to powieść drogi - tory, semafor, świat widziany z okna podmiejskiej kolejki, a do tego monotonne , ślamazarne tempo (jak stukot kół), skakanie między bohaterkami (by podnieść temperaturę akcji - zabieg nietrafiony), kolejne szczegóły z ich życia, mające na celu budowanie napięcia, było dla mnie nużące i sprawiało wrażenie niedopracowania, pewnej przypadkowości.
Zdaję sobie sprawę, że w tego typu literaturze (w założeniu miał to być thriller?) nie da się stworzyć nic nowego, powiela się wciąż istniejące schematy, jednak jedni robią to lepiej, inni zupełnie bez talentu. Tu mamy tę drugą ewentualność.
Fatalna końcówka, pozbawiona napięcia, zdeformowana, bez jakiegokolwiek psychologicznego wytłumaczenia czy oparcia, wprost nieprawdopodobna i groteskowa.
Autorka tym niewydarzonym finałem strzeliła sobie w kolano.
Kariera niektórych książek jest naprawdę niezrozumiała...

poniedziałek, 12 września 2016

Dror A. Mishani - Człowiek, który chciał wszystko wiedzieć [recenzja]

Przekład: Anna Halbersztat
Wydawnictwo WAB
Warszawa 2016

Pozornie tę powieść można zaklasyfikować jako kryminał, będzie to jednak bardzo ogólnikowa typizacja.
Bo, choć głównym bohaterem jest izraelski komisarz Awri Awraham, rozwiązujący swą pierwszą sprawę o zabójstwo, to jest to tylko urozmaicenie, dodatek to właściwej treści tej książki.
Gdy przybywa on do mieszkania zamordowanej Lei Yeager, odkrywa, że miał już do czynienia z tą kobietą. Okazuje się, że kilka lat wcześniej została ona zgwałcona, a komisariat Awrahama zajmował się wówczas sprawą. Choć winny gwałtu został wskazany przez ofiarę, osądzony i skazany, pojawia się ziarno niepewności - po latach ktoś morduję Leę. Przypadek?
Tropy mnożą się, kolejne osoby z otoczenia denatki zostają włączone w krąg podejrzanych. Każdy ma coś do ukrycia. Dodatkowo, świadek zeznaje, że mieszkanie zamordowanej odwiedził niezidentyfikowany policjant, którego teraz poszukują wszystkie służby.
Sprawa staje się głośna, angażują się w nią media, komisarz czuje wielką presję. 
Dodatkowo, na śledztwo nakładają się też jego prywatne problemy, które, mimo ważkości, muszą ustąpić pierwszeństwa poszukiwaniom zabójcy.
A kim jest ów zabójca? Domyślamy się już na początku. Autor pozwala nam patrzeć na niego oczami bliskich. Z czasem domyślamy się, co nim powodowało, jak zmieniał się, podejmował decyzje, co tak naprawdę obudziło w nim mordercę.
Każdy, kto klasyfikuje widzenie świata poprzez czarno - biały filtr, będzie musiał pogodzić się z całym morzem szarości, jakie wylewa na czytelnika autor. Poprzez swoich bohaterów mówi (żadna to nowość, ale forma podania jest łatwo przyswajalna), że nie ma ludzi jednoznacznych, że ich motywy, uwarunkowania są bardzo różne, prowadzące do wielu różnorakich czynów.
Na przykładzie losów małżeństwa Mali i Kobiego, pokazuje rozpad pożycia, załamania, smutki, wielkie traumy, które jedno z nich wzmocniły, drugie zaś, kompletnie zniszczyły. Samotność we dwoje, wyobcowanie (motyw Marianki, partnerki komisarza), trudne dorastanie do bycia w związku, oto właściwa treść powieści.
Obserwując codzienność Mali, jej zaangażowanie w rodzinne życie, troskę o dom, dzieci, zabezpieczenie ich bytu, mamy dla niej i sympatię i zrozumienie. Gdy w ten uporządkowany, jednoznacznie pozytywny obraz wkracza jej mąż, Kobi sytuacja się zmienia,
Empatyczny czytelnik odczuwa niepokój, strach. Dziwne zachowania męża, jego odosobnienie, brak zaangażowania, rozmów, partnerstwa, skupienie na sobie, są dojmujące i wywołujące lęk.
Wespół z bohaterami czekamy przełomu, ale tez boimy się go. 
Bo co będzie dalej?
Moja kuzynka mawia: chcesz poznać prawdę o danym państwie, przeczytaj kryminał, który się w nim dzieje. Tło obyczajowe, codzienność, zwyczajność, tak niezbędne do zaskarbienia sobie ufności i przychylności czytelnika są fundamentem, szkieletem, na którym opiera się cała intryga.
Dzięki Mishaniemu wiem parę nowych rzeczy o Tel Avivie. Czekam na konfrontację miasta papierowego z tym geograficznym. Już niedługo.

niedziela, 11 września 2016

Irwin Shaw - Hotel świętego Augustyna [recenzja]

Przekład: Anna Przedpelska - Trzeciakowska
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2006

Książka - przygoda. Zaczyna się zaskoczeniem, które później co chwilę się multiplikuje.
Douglas Grimes, z przyczyn zdrowotnych rezygnuje z kariery pilota samolotów pasażerskich. Przygnębiony i zrezygnowany zatrudnia się jako nocny portier w bardzo poślednim nowojorskim hotelu. 
Pewnej nocy, dzięki splotowi okoliczności, a także własnej nieuczciwości wchodzi w posiadanie znacznej sumy pieniędzy. Natychmiast porzuca pracę i postanawia wyruszyć do Europy. 
Pierwszym przystankiem jest Szwajcaria, którą za czasów pilotowania, polecali mu bogaci klienci. 
Zaopatruje się więc Douglas w dwie elegancie walizki, w większej upycha pieniądze i rusza w nieznane. 
Stary kontynent, już na szwajcarskim lotnisku szykuje mu nie lada niespodziankę. Ktoś pomylił walizki i fortuna Douglasa znajduje się teraz w innych rękach. Grimes zaczyna szukać złodzieja. Przemierza w tym celu wszystkie ekskluzywne szwajcarskie kurorty, poznaje coraz to nowych zblazowanych nuworyszy, wciąż mając nadzieję na odzyskanie pieniędzy. Los nie ma nad nim litości, przygotowując coraz to nowe zaskoczenia.
Z pewnością nie jest to wybitna opowieść, raczej historyjka napisana z przymrużeniem oka, która obnaża wszelkie amerykańskie słabostki i bolączki. Mamy więc oszustwa, kradzieże, defraudacje, zdrady, polityczne gierki, wykorzystywania, zbrodnie różnego kalibru, a wszystko to uzbrojone w promienny, fałszywy uśmieszek poszczególnych bohaterów. Piją, przegrywają pieniądze, kłamią, spiskują, ach, brakuje mi już słów, by określić rozmiar i rozmach zachłanności na pieniądze, sławę, poklask, ale i uczucia.
Główny bohater, kompletnie nie umiejący się odnaleźć w nowej sytuacji, przypomina odrobinę karierowicza Dyzmę, acz pozbawiony jest pierwiastka ordynarności i prymitywizmu. Skromność i swego rodzaju niewinność jawią się w tym podłym i pozbawionym skrupułów świecie jako groźna i nieobliczalna broń, która potrafi zjednać chwilowych sojuszników oraz otworzyć wszystkie drzwi.
Odprężająca opowieść o współczesnym świecie, w lekki i łatwy sposób podająca przerażającą prawdę o wszystkich łajdactwach, jakie się na nim dzieją.

środa, 7 września 2016

Tadeusz Dębicki - Moienzi Nzadi. U wrót Konga [recenzja]

Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Warszawa 2016

Ręce robocze w Afryce są tanie. Dwunogich zwierząt nie zabraknie nigdy. Czarni robotnicy nie są zorganizowani. Europa jest daleko. Cywilizowany biały człowiek ma tu wielkie pole do popisu. Może robić z krajowcami, co mu się żywnie podoba. W Europie nie dowiedzą się o tym.
Jest rok 1927. Tadeusz Dębicki, młody polski marynarz zaciąga się na belgijski statek, który płynie do Konga. Wyprawa, która początkowo jest dlań wyzwaniem i wielką przygodą, z czasem staje się też lekcją człowieczeństwa, humanitaryzmu.
Obserwując tubylców, poznając ich zwyczaje, konfrontuje je z zachowaniem przybyszów z Europy. Goście nie wypadają w tym pojedynku korzystnie. Skupieni na zysku (a nade wszystko wyzysku), cywilizowaniu autochtonów, doskonale czujący się w rolach zarządców i władców, realizują zamorską politykę swoich państw.
Bolesny obraz niszczenia i deprecjonowania kultury która uważana była na niską, prymitywną i niewartą uwagi.
Czarni robotnicy dźwigający niemałe ciężary, pogodzeni z maleńkimi racjami żywnościowymi, nie skarżą się na swój los. Kornie przyjmują uwagi, zastraszeni, ale też szanujący najeźdźców, z zaciekawieniem i niepewnością patrzą na zmiany w krajobrazie, które systematycznie realizują Europejczycy.
Budynki, maszyny, tzw. udogodnienia są zupełną nowością, w poukładanym i dostosowanym do potrzeb tubylców świecie. Zachłanność Europejczyków nie ma granic - eksploatują (rękami autochtonów) kopalnie cennych metali, są okrutni, bezwzględni, destrukcyjni.
Jednocześnie, mimo przenikliwości i narodowowyzwoleńczych przekonań, Dębicki pełen jest wstecznych, ciasnych poglądów (wyznaje teorię ras, tubylców traktuje z przymrużeniem oka, jako naiwnych głupców, ponadto nie docenia kobiet, jest do nich uprzedzony, a może tylko widzi w nich fizyczność i przypisuje im służalczy charakter).
Relacja Dębickiego jest pogmatwana, z jednej strony konserwatyzm wspomniany wcześniej, z drugiej antykolonializm. Gdzie leży prawda o autorze? Wątpliwości dotyczące jego postawy i przekonań przeszkadzały mi w odbiorze książki, która, choć spójna, powodowała u mnie momenty zawahania.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Elena Ferrante - Historia nowego nazwiska [recenzja]

Przekład: Lucyna Rodziewicz - Doktór
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2015

Po raz pierwszy od dawna sięgnęłam po tak zwaną babską książkę. Zrobiłam to zachęcona entuzjastycznymi recenzjami koleżanek. W zasadzie nie żałuję. Nie żałuję też, że zaczęłam od drugiego tomu (ten wpadł mi  ręce), ponieważ opowieść snuta przez autorkę zawiera pewną ściągawkę, a ponadto nie wymaga od czytelnika szczególnej znajomości pierwszej części. 
Początkowo pewną trudność sprawia mnogość osób, nazwisk, a także ich powiązań, ale z czasem wszystko się rozjaśnia, prostuje i jest już tylko radością odkrywania kolejnych stron.
Neapol. Dwie szesnastolatki, Lila i Helena, znajdują się na zakręcie swej młodzieńczej przyjaźni. Pierwsza z nich wyszła już za mąż i odkrywa kolejne, coraz bardziej przyziemne tajniki małżeństwa, druga zaś wciąż się uczy, dobrze rokując na przyszłość, jednak nie może sobie poradzić z byciem tłem dla bardziej przebojowej koleżanki.
Pierwsza odkrywa, że pospieszyła się z małżeństwem, druga odczuwa wyobcowanie i samotność pośród pozornie bliskich ludzi. Lila to odpycha, to przyciąga Helenę, męcząc i siebie i najlepszą przyjaciółkę. Okresy sympatii i spotkań często przeplatają się z posuchą, cichymi dniami i brakiem porozumienia. Raz się gubią, by za chwilę znów się odnaleźć, ot, prawa młodości,
Gdy obie wyruszają na wakacyjną wyprawę nad morze, nie sadzą nawet jak bardzo zmieni ona ich życie. Będzie czasem podejmowania decyzji, szukania dróg do szczęścia, określania priorytetów, ale też przeżywania wielkich rozczarowań.
Ferrante jest wnikliwą obserwatorką, dobrze radzącą sobie z opisami uczuć, emocji, namiętności rządzących nastoletnimi bohaterkami. 
Ta opowieść to dobra propozycja dla spragnionych obyczajowej opowieści o dorastaniu, odcieniach przyjaźni. Innych zainteresuje Neapol lat 60., które choć, całkiem niedawne, w kwestii obyczajów i panujących wówczas norm jawią się mocno przestarzałe i wsteczne. 
Sięgnę po trzecią część, babska ciekawość wymaga, by dowiedzieć się jaki będzie finał tej burzliwej znajomości.

sobota, 27 sierpnia 2016

Hubert Hender - Kolejność [recenzja]

Wydawnictwo Filia
Poznań 2016

Pamiętam debiut autora: mroczna Zapora dziejąca się nad malowniczym Jeziorem Pilchowickim. Zwróciłam wówczas uwagę na dobre dialogi, zwartą i esencjonalną fabułę, bez typowego dla tzw. kryminalistów wodolejstwa. Byłam ciekawa jak dalej potoczy się twórczość Hendera, czy przetrwa, czy skończy na debiucie?
Po kilku latach powraca on z Kolejnością, powieścią która po raz kolejny odkrywa mroczne strony Dolnego Śląska. Znany z poprzedniej książki jeleniogórski komisarz Iwanowicz zajmuje się tym razem sprawą bestialskiego mordu dokonanego na jednym z pracowników kowarskiej sztolni. Zdumiewająca zbrodnia w sennym miasteczku bez reszty angażuje komisarza i jego współpracowników. Przemęczeni (nie tylko letnimi upałami) i przepracowani policjanci szukają motywu i świadków zbrodni, Czytelnik śledzi ich metody operacyjne, bierze udział w przesłuchaniach, aż w końcu spada na niego wiadomość o kolejnym morderstwie w okolicy. Przypadek czy zaplanowany zbrodniczy ciąg ofiar? Przyszłość pokaże zdumiewający finał tej historii.
Kolejność odsłania kulisy prywatnego życia komisarza Iwanowicza, czego brakowało mi w Zaporze. Choć nadal tajemniczy i wycofany, jest on teraz bliższy czytelnikowi, bardziej interesujący przez fragmenty opisujące jego życie wewnętrzne, przemyślenia, reminiscencje. 
Plus za lokalizację powieści - dobrze, że współcześni autorzy jeżdżą po Polsce ze swoimi historiami, dają czytelnikom możliwość poznania (lub przypomnienia sobie) pomniejszych miast i miejscowości, co poza zaspokojeniem ciekawości poznawczej odbiorców, jest też swoistą reklamą dla poszczególnych regionów.
Jest jednak coś, co przeszkadza mi w Kolejności. Okładka. Moim zdaniem mocno eksploatowany przez polskie wydawnictwa Mariusz Banachowicz staje się zbyt dosłowny, traci lekkość i szwung, znany z jego wcześniejszych prac. Ten ociekający krwią kilof drażni mnie ponad miarę. 
Chwalone na początku dialogi z Zapory również tutaj trzymają poziom. Mocna, gęsta od emocji i wrażeń atmosfera, umiejętnie skonstruowane postaci i kompletnie zarysowane tło obyczajowe dają prawdziwą przyjemność miłośnikom kryminałów.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Dorit Rabinyan - Żywopołot [recenzja]

Przekład: Agnieszka Olek
Wydawnictwo Smak Słowa
Sopot 2016

Po pierwsze: tłumaczka. Agnieszka Olek rozpędza się, wychodzi z cienia Hanocha Levina, z którego twórczością do tej pory ją kojarzyłam, sięga po innych izraelskich pisarzy. Z zainteresowaniem będę śledziła kolejne jej prace. 
Po drugie: historia. Niezwykła opowieść o zakazanym uczuciu, które dzieje się mimo wielu przeciwności. Mamy początek XXI wieku, Nowy Jork. Izraelska studentka, Liat, przyjeżdża do Wielkiego Jabłka na stypendium naukowe. Splot okoliczności postawi na jej drodze palestyńskiego artystę malarza Hilmiego. Bardzo szybko wybucha między nimi gorące uczucie. Fascynacja, uzupełnianie się, przyjaźń, oddanie, czego chcieć więcej? Najbardziej - zburzenia muru przebiegającego przez Zachodni Brzeg Jordanu, który tworzy też barierę w świadomości ludności żyjącej po jego obu stronach. Żydzi izraelscy patrzą na Palestyńczyków jak na terrorystów, Palestyńczycy zaś widzą w Żydach okupantów, szydzących z nich na przejściach granicznych, utrudniających im swobodę przemieszczania i zarobkowania. Również emigranci utrzymują w świadomości podobny obraz: podzieleni murem.
Liat, choć oddana i zakochana w swoim malarzu, nie chce mówić o nim rodzinie, przyjaciołom, obawia się spotkań ze znajomymi, boi się ataków na Hilmiego, szyderstw, gorzkich słów. Niemal w każdej rozmowie odkrywają różnice ich dzielące, cóż one jednak znaczą wobec potęgi uczucia? W Nowym Jorku niewiele, w Izraelu zbyt wiele...
Liat obawia się, że związek z Palestyńczykiem pozbawi ją żydowskiej tożsamości, rodzina Hilmiego też nie potrafi pogodzić się z wyborem malarza. Spotkania towarzyskie, rozmowy przy stole zawsze kończą się polityczną awanturą, w której żadna ze stron nie potrafi poskromić emocji. W takich sytuacjach nikną Liat i Hilmi, zostają tylko Żydówka i Arab.
Nierówności społeczne, historyczne zadry, strach i różnice pochodzeniowe, stoją na przeszkodzie szczęściu. Liat wie, że po powrocie do Tel Avivu nie spotka już nigdy Hilmiego, wróci do rodziny, znajomych, którzy nie potrafiliby zaakceptować jej wybranka. Beznadziejna sytuacja.
Książka obnaża stereotypy, obiegowe opinie jednych o drugich, powoduje też, że wszystkie punkty zapalne na mapie geopolitycznej regionu wyglądają jeszcze jaskrawiej niż w rzeczywistości, a pośród nich to niemożliwa miłość, której szkoda od pierwszej strony, że się zmarnuje, że nie da rady w zetknięciu z tamtejszą rzeczywistością i nastawieniem postronnych.
Jest jeszcze Nowy Jork. Postawiony w stan najwyższej gotowości, nieufny, szybko reagujący na każdy niepokojący element. Gdy tylko poznajemy Liat, zostaje ona przesłuchiwana przez FBI, ponieważ jednemu z kawiarnianych gości wydał się niepokojący jej bliskowschodni wygląd i czcionka w komputerze, która wyglądała mu na arabskie znaki. Smutny, depresyjny obraz współczesności, walczącej z terroryzmem, ale i innością, kolorem skóry, czy językiem czytanej w miejscu publicznym gazety.
Choć nie przepadam za miłosnymi historiami, ta przypadła mi do gustu, może dlatego, że to miłość stracona, niemożliwa, skazana na niepowodzenie, a może dlatego, że choć wielka i obezwładniająca, to niepozbawiona nieporozumień, błędów.
Wszyscy szczęśliwcy, którzy niebawem wybierają się do Tel Avivu powinni przeczytać tę książkę, by móc skonfrontować własne obserwacje z książkowymi przykładami. Ja na pewno tak zrobię, już niebawem.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Joanna Siedlecka - Wypominki [recenzja]

Wydawnictwo ABC
Warszawa 1996

Bardzo lubię książki wspomnieniowe, które przybliżają biografie moich ulubionych autorów, czasem rzucają na nich inne, nieznane światło, niekiedy odbrązawiają, innym razem ocieplają wizerunek.
Joanna Siedlecka specjalizuje się w tego typu literaturze (choć znane są też jej reportaże), Wypominki zaś kontynuują jej zainteresowania literackie, opierające się na bliskich jej autorach. W zbiorze zebrała piętnaście wspomnień o polskich pisarzach.
Na pierwszy ogień wybrany został Leopold Tyrmand, który we wspomnieniach pierwszej żony jawi się jako człowiek niezwykle oddany przyjaciołom i znajomym, w każdej chwili gotowy nieść im pomoc. Uczynny, opiekuńczy, z sercem na dłoni.
Stefan Kisielewski - dźgający wszystkich tych, na których mu zależało, obojętny wobec reszty, nieoczekiwany, nieobliczalny, zaskakujący.
Maria Pawlikowska - Jasnorzewska we wspomnieniach Haliny Jasnorzewskiej, siostry męża Lilki, jak mawiano o Marii. W czasie wojny trafiła ona wraz z mężem lotnikiem do Wielkiej Brytanii. Była przerażona ogromem i okrucieństwem działań wojennych. W przygnębiających listach do męża opisuje głód, cierpienie (chorowała na raka), samotność, głupich Polaków, jeszcze głupszych Brytyjczyków. Pisała: Jestem położony łan, zbity gradem, połamany. Wszystko we mnie chore, spalone, wstrząśnięte. 
Ksawery Pruszyński widziany oczami własnych dzieci.Ten reportażysta, dyplomata, uczestnik walk pod Narwikiem i w Normandii, po wojnie przeszedł na stronę komunistów. Gdy zginął w wypadku samochodowym trójka jego dzieci wprost z pałacu trafiła do przepełnionego domu dziecka. I tutaj kończy się historia Pruszyńskiego, a zaczynają opowieści jego dzieci o własnych życiorysach, jedynie Aleksander snuje teorie spiskowe dotyczące śmierci ojca, Staś i Marysia, skupiają się na własnych osiągnięciach. Smutny rozdział Wypominków...
Jest też (pełen wykrzykników i żalu do Anny Micińskiej za jej opieszałość w redagowaniu i publikowaniu korespondencji Witkiewicza juniora) rzut oka na Witkacego, jego listy do żony. JEst też Bruno Schulz widziany oczyma bratanicy (córka Izydora, tego, który sfinansował pierwsze wydanie Sklepów cynamonowych), Władysław Broniewski we wspomnieniach wnuczki, Konstanty Jeleński, siostry Lilpop (niezwykłe, całkiem niemal zapomniane mecenaski kultury).
Spore wrażenie robi historia Ireneusza Iredyńskiego (problem alkoholowy i mierzenie się z nim żony pisarza), Stanisław Rembek (tzw. pisarz pechowy, bo zapomniany, autor Wyroku na Franciszka Kłosa), jest też wspomnienie o niezwykle malowniczym Janie Himilsbachu.
Na koniec kilka słów o moim ulubieńcu, Marianie Hemarze, znakomitym satyryku, poecie, autorze tekstów, który reminiscencjach pierwszej żony, Marii Modzelewskiej (aktorki zresztą). Jak przystało na prawdziwą artystkę Modzelewska mówi cały czas o sobie, napomykając jedynie czasem o Hemarze...
Krótkie, bardzo wybiórcze historie poszczególnych bohaterów są (moim zdaniem) przeznaczone dla czytelnika zaznajomionego z ich twórczością, anegdoty, prywatne nawiązania, będą uzupełnieniem wiedzy już pozyskanej.
W każdym razie ja jestem usatysfakcjonowana.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Konrad Oprzędek - Polak sprzeda zmysły [recenzja]

Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Warszawa 2016

Co kryje się za drobnymi ogłoszeniami w internecie czy gazetach? Autor postanowił sprawdzić jak wygląda Polska z perspektywy enigmatycznych, krótkich zwrotów, które gromadzą dużo więcej prawdy o kondycji i nastrojach panujących wśród społeczeństwa, aniżeli rozprawy i badania uniwersyteckie. Ponadto są one łatwiej przyswajalne i bardziej zapadają w pamięć, niż opracowywane za pomocą skrupulatnie tworzonych narzędzi badawczych procenty i definicje.
Oprzędek przyznaje, że inspiracją była dlań książka Krzysztofa Kąkolewskiego Trzy złote za słowo, która ukazała się w 1964 roku. Zebrał on tam historie ludzi, które odczytał z drobnych ogłoszeń prasowych.
Po latach zmieniło się medium w którym ludzie anonsują swoje oferty, zmieniła się polityka i ustrój (choć po ostatnich ustaleniach co do TK uważam, że wracamy do autorytaryzmu w najpodlejszym wydaniu), ale czy zmieniły się potrzeby i pragnienia ludzkie?
Pierwszy materiał zawarty w zbiorze nosi tytuł: Nie piję, nie palę, chętnie zrobię z pani mamę.
Bohaterka, bibliotekarka pragnąca zostać matką, szuka odpowiedniego dawcy nasienia. Zgadza się na naturalną metodę poczęcia z mężczyzną poznanym w internecie, chcąc w ten sposób spełnić swoje największe marzenie. Ilu po drodze spotyka oszołomów, zboczeńców i napastliwych oszustów, trudno zliczyć. Brak pieniędzy na inne metody poczęcia, powoduje, że opracowuje ona własny klucz, odpowiedni dla ojca swego przyszłego dziecka. Gdy wreszcie przychodzi do spotkania z jedynym spełniającym wymagania kandydatem, pojawiają się wątpliwości.
Tytułowy reportaż Polak sprzeda zmysły to rzecz o internetowym biznesie fetyszami, dość specyficznymi, o ile w tej kategorii podniet można mówić o czymś mniej lub bardziej oryginalnym. Autor trafia do dziewczyny handlującej używaną bielizną, jest też sprzedawczyni tzw. złotego deszczu, amator seksu internetowego. Każdy z bohaterów ma inną motywację: chęć zarobku, samotność, nieśmiałość, brak wiary w prawdziwy, realny związek. Za każdą historią kryje się inna, odrębna tragedia, czy życiowe niepowodzenie.
Szukam pracy w charakterze niewolnika – rzecz o śmieciówkach i prekariuszach, ludziach zatrudnionych na takich właśnie umowach. Jak siebie postrzegają, jak widzą własną przyszłość, co sądzą o perspektywach rozwoju zawodowego, związkach, jaki mają plan? Wszystkie te pytania przynoszą ponure, epatujące bezsilnością i zniechęceniem odpowiedzi. Niepewność, strach o pieniądze na czynsz i przeżycie w kolejnym miesiącu, brak wiary w polepszenie bytu, tęsknota za spokojem, wreszcie za stabilizacją. Dojmujący smutek.
Pozostałe materiały zgromadzone w książce sięgają po inne problemy współczesnych Polaków: o nudzie, jaka dosięga niektórych spełnionych – dobra praca, rodzina, wszystkie marzenia odhaczone, więc do czego dążyć? Jeden z bohaterów mówi: Musimy się piąć, inaczej zanudzimy się na śmierć. Wyścig szczurów sensem życia, jedyną podnietą wartą uwagi.
Nudy boi się także emeryt, który ucieka przed nią w pracę, codzienne rytuały i zadania. Nudzą się gadżeciarze, którzy ze strachu przed pozostaniem w tyle wciąż zmieniają telefony, komputery i inne sprzęty, byleby tylko nie być gorszym.
Jest reportaż o osobach, które zmieniają w internecie tożsamość, kradną zdjęcia domów, podszywają się pod znanych ludzi, udają, że skończyli studia o których marzyli, by choć przez chwilę ogrzać się w blasku własnych pragnień. Zwykle wszystko to kończy się bardzo źle, ale mało kto żałuje tych paru oddechów wielkiego, wymarzonego świata.
Oprzędek pokazuje Polskę od podszewki: brudnej, wytartej, postrzępionej, zawstydzającej. Kryjącej się za ogłoszeniami, handlującej czym popadnie, wołającej o pomoc i uwagę w kilku wierszach drobnych ogłoszeń. Za niewieloma słowami, kryje się wiele znaczeń.

sobota, 6 sierpnia 2016

Gregory David Roberts - Shantaram [recenzja]

Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2016

Świat huczy od zachwytów. Czytelnicy w ekstazie. Roberts triumfuje. Wielki sukces.
Uległam czarowi rekomendacji i zabrałam się za lekturę. Od początku nie umiałam znaleźć się w Shantaramie. Nijak nie potrafiłam wpasować się w narracyjne koleiny Robertsa. Ta proza uwiera mnie i mierzi, nudzi i drażni. Mimo szczerych chęci i oczekiwania na zmianę postawy, całe osiemset stron męczyłam się i trudziłam kolejnymi rozdziałami. 
Na początku biografia autora - nieprawdopodobna i mało wiarygodna, dobrze wygląda na okładce książki, to fakt.
Jednak wywiad radiowy z tłumaczką, Maciejką Mazan potwierdza ten niesamowity życiorys australijskiego przestępcy. Ja i tak sądzę, że jest podkolorowany.
Roberts swego czasu trudnił się napadami z bronią w ręku. Gdy wpadł, trafił do więzienia o zaostrzonym rygorze, skąd uciekł do Indii, tam zajmował się leczeniem ludzi w slumsach, przemytem, współpracą z mafią. W Bombaju znów trafił do więzienia, gdzie był torturowany, dzięki łapówce mafiosa, udało mu się opuścić areszt. Później zaczął przemycać narkotyki do Europy, znów wpadł,  deportowany do Australii, osadzony w więzieniu, znów uciekł.  Zdecydował się wrócić do kraju i dobrowolnie poddać się karze. W więzieniu zaczął pisać Shantaram - wspomnienia z Bombaju.
Tak pokrótce można opisać fabułę książki, która jest zarazem jej najsłabszą stroną. Tym co zwraca w książce moją uwagę jest egzotyczny, pulsujący życiem Bombaj, ale też Indie w wersji prowincjonalnej (gdy Lin wyjeżdża na kilka miesięcy do rodzinnej wsi Prabakera). Codzienność, obyczaje, kontakty z tubylcami, uwarunkowania społeczne i łut szczęścia, taki jest świat głównego bohatera.
Poznaje tajniki codzienności, obserwuje je, przyswaja, adaptuje na swoje potrzeby, niczemu się nie dziwi, dzięki czemu wciąż jest na powierzchni.
Uczynność, szczerość, wielkie serce mieszkańców wioski, którzy z daleka od wielkomiejskiego blichtru, pokazują co tak naprawdę jest w życiu ważne. Proste życie, skupienie na podstawowych, najważniejszych uczuciach, naturalność i autentyczność, dają głównemu bohaterowi wskazówki do tego, by określić priorytety we własnym życiu.
Nauka poprzez obserwację, czasem własne działania, opowiedzenie się po wybranej stronie, powodują, że Shantaram przechodzi przemianę. Zakochuje się, zaprzyjaźnia, czuje współczucie, ból, strach, wszystko to, co powoduje, że zaczyna żyć naprawdę.
Indie poza wielobarwnym, kolorowym tłumem rozkochanych w bollywoodzkich filmach autochtonów są miejscem schronienia dla wielu przestępców, uchodźców, którzy bez trudu giną w tym wielobarwnym tłumie, często na zawsze. 
Każdy ma swoją historię, wiele z nich opisuje nasz bohater. 
Momentami pachniało mi Coelho (a to gorzej niż źle)...

poniedziałek, 18 lipca 2016

Karl Ove Knausgård - Moja walka. Księga 4 [recenzja]

Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016

Kolejny Knausgård. Jak zwykle czekałam z niecierpliwością, jak zwykle przeczytałam jednym tchem.
To nadzwyczajne, że pisarz, który w zasadzie nie ma wiele do powiedzenia, mówi to w tak porywający, wciągający sposób.
W czwartej części spotykamy osiemnastoletniego Karla Ovego, który tuż po maturze wyrusza na północ kraju, by tam przez rok pełnić rolę nauczyciela w maleńkiej szkole. Wydumał sobie, że jest to idealne rozwiązanie dla początkującego pisarza: stosunkowo mało zajęć, dużo czasu na pisanie, poza tym pomysł na oszczędne, spartańskie, pozbawione rozrywek życie, które w efekcie ma zaowocować literackim objawieniem.
Jednak życie w zapomnianej przez świat rybackiej wiosce szybko zostaje podporządkowane hormonom. Młody nauczyciel zostaje zdominowany przez własną seksualność. Wszelkie próby realizacji erotycznych marzeń kończą się jednak fiaskiem. Z jednej strony młody, dość ekscentryczny i rzucający się w oczy nauczyciel przyciąga spojrzenia, z drugiej jego własne wyobrażenia i strachy nie pozwalają osiągnąć spełnienia. Uczy (a raczej próbuje uczyć, szuka drogi do uczniów), pisze, ale bardzo dużo pije, imprezuje, powoli zaczyna zachowywać się jak ojciec, z którym ma słaby kontakt. Każda kolejna próba naprawienia relacji spełza na niczym i pokazuje gorzką prawdę o ich relacjach. Ojciec z nową żoną, zamknięty i obcesowy, nijak nie realizuje rodzicielskich uczuć wobec synów.
Rzadkie spotkania z matką, bratem, wspomnienia szkolnych czasów, prowincjonalna codzienność, w której jeden dzień podobny jest do drugiego, to tematy rozważań autora.
Nic się nie dzieje, a czytelnik tkwi w świecie Knausgårda jak urzeczony. Słowa opisujące przebieg dnia, zagłębianie się z autorem w jego wspomnienia, plany i marzenia, są tak bliskie i realne, niemal namacalne. Czytanie książki jak rozmowa z dobrym znajomym. Autor tworzy taką atmosferę intymności, współodczuwania, że czytelnik mimochodem, całkiem niechcący staje się częścią świata przedstawionego. Rzadka umiejętność, szczególnie jeśli chodzi o podjętą tematykę i sposób prowadzenia narracji.
Atmosferę podgrzewa niezmiennie fakt, iż Knausgård wiernie opisuje życie, SWOJE życie, udział w nim rodziny, znajomych (dalszych i bliższych). Doskonały zabieg marketingowy, który opłacił się w każdej kolejnej części Mojej walki.
A ja wyglądam piątej części.

Jerzy Ambroziewicz - Zaraza [recenzja]

Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Warszawa 2016

Wciągająca i poruszająca. Czasem zapominałam, że to reportaż (choć fabularyzowany), albowiem Zaraza bardziej przypominała medyczny thriller, niż historię epidemii ospy prawdziwej, która nawiedziła Wrocław w lipcu 1963 roku.
Szczegóły z życia niektórych bohaterów, w szczególności lekarzy i organizatorów zaplecza sanitarnego są główną osnową książki. Ich wysiłki dotyczące zatrzymania gigantycznie rozprzestrzeniającej się ospy, działania organizacyjne (tworzenie miejsc kwarantanny, odszukiwanie kolejnych chorych, czy też podejrzanych o kontakt z chorymi), a także wycinki z życia prywatnego, pojedyncze sceny ze spotkań z chorymi, izolowanymi są szczególnie warte uwagi.
Poza zaciętą walką z chorobą (śledzimy ją od pierwszego przypadku aż po wygaszenie zarazy), autor pokazuje też, czy może lepiej zabrzmi: charakteryzuje ówczesne społeczeństwo, które postawione wobec poważnego zagrożenia życia i zdrowia, początkowo patrzyło na nie z pokpiwaniem i lekceważeniem, później zaś z przestrachem i paniką.
Każdy zarażony (czy też posądzony o zakażenie) ulegał swoistemu ostracyzmowi, działo się tak nie tylko w środowisku sąsiedzkim, którego czuje oko zawsze wypatrzy co dzieje się w mieszkaniu obok, ale także w warunkach izolacji, gdzie odbywający kwarantannę szybko odcinali się od współtowarzysza niewoli , podejrzanego o zachorowanie.
Szok, strach, egoizm, a wszystko to przyprawione bardzo intensywnym instynktem przetrwania, pokazały jak ludzie reagują w sytuacji realnego zagrożenia. Altruistyczne, szlachetne postawy były w zdecydowanej mniejszości, przeważał lęk o siebie samego. 
Dramatyzm utrzymuje się w atmosferze do ostatniej strony, po lekturze wciąż pozostaje z czytelnikiem pewnego rodzaju nerw, niepewność, po trosze także pewien podziw dla... administracji, która w obliczu prawdziwego zagrożenia, potrafiła odrzucić tzw. drogę służbową (czytaj: druki, papiery, podania w ilościach masowych) na rzecz załatwiania wszystkiego od ręki, na słowo. O dziwo, nic wówczas nie zginęło, sprawy toczyły się błyskawicznie, aparat państwowy podźwignął zarazę, urzędnicy (na krótko) przemówili ludzkim głosem. Zdumiewające.
Gorąco polecam Zarazę Ambroziewicza, jako niezwykły przykład reportażu, który od pierwszego słowa zabiera czytelnika w niezwykłą podróż po czasach, obyczajach i demonach (egoizmu), które choć uśpione, pewnie wciąż w nas drzemią.

niedziela, 17 lipca 2016

Chigozie Obioma - Rybacy [recenzja]

Przekład: Sebastian Musielak
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016

Ktoś porównał Obiomę do McCarthy'ego. Może i racja. I jeden, i drugi wywołują u mnie smutek, pustkę, przygnębienie i bolesne rozważania nad kondycją rodzaju ludzkiego.
Nigeria. Lata 90. XX wieku. Bracia Ikenna, Boja, Obembe i Benjamin  postanawiają zostać rybakami. Czują, że mogą sobie na to pozwolić, ponieważ ojciec za pracą wyjechał z domu, a pieczę nad nimi sprawuje matka, która poza chowaniem dwójki najmłodszego rodzeństwa, również pracuje. Nastolatkowie czują wolność i beztroskę. Zamierzają z niej korzystać. Bycie rybakami wiąże się z kuszącym ryzykiem, ponieważ rzeka okryta jest złą sławą, ale cóż to znaczy dla dorastających chłopców?
Rzeka to początek problemów braci, który doprowadzi rodzinę do ogromnej tragedii. Pewnego razu Ikenna słyszy od miejscowego szaleńca, że zginie z rąk rybaka. Bierze tę informację za pewnik, zmienia stosunek do braci (ale też matki), szukając w nich swoich przyszłych oprawców. Atmosfera w domu gęstnieje z dnia na dzień, najstarszy brat czuje się wykluczony (a raczej wmawia sobie wykluczenie), staje się agresywny i niebezpieczny. Tragedia wisi w powietrzu.
Obioma pokazuje kunszt i brak kompleksów - odważnie nawiązuje do klasycznych wzorców, które za motyw brały winę i karę. Posługując się wariatem Abulu, który zasiał ziarno niepewności pośród braci, ujawnia prawdziwy konflikt między nimi. 
W drugim planie, rozgrywającym się pośród gęstych rodzinnych trosk i konfliktów mamy dyskretną panoramę Nigerii lat 90. ubiegłego stulecia. Nowoczesność i postęp (objawiająca się choćby w osobie ojca rodziny) wciąż ściera się z tradycją, ludowymi wierzeniami i przesądami. Obioma pokazuje jak wiele sprzeczności jest w jego ojczyźnie - wierni gromadzą się w kościele katolickim, by wspólnie modlić się o uwolnienie chłopców spod czaru rzuconego przez wariata. 
Wiara czyni cuda? Czasem nawet prowokuje tragedie. Bracia tak bardzo uwierzyli w słowa Abulu, że wreszcie stały się one ciałem.
Afrykańskie legendy, podania ludowe, wierzenia przemieszane z nowoczesnością, stanowią wyjątkową mieszankę, dowodzącą zróżnicowania świata, stałości pewnych wartości i norm.
Równocześnie bardzo dobitnie widzimy jak ulega zniszczeniu bezpieczny, spokojny, poukładany rodzinny świat, na jego zgliszczach pozostają zdumieni, nieradzący sobie z nową rzeczywistością członkowie familii, którzy pozostawieni sami sobie, zmuszeni są stopniowo odnaleźć się w nowych, niesprzyjających warunkach.


sobota, 16 lipca 2016

Manuele Fior - Pięć tysięcy kilometrów na sekundę [recenzja]

Przekład: Katarzyna Koła
Wydawnictwo Kultura Gniewu
Warszawa 2014

Powieść graficzna. Smutna i przygnębiająca, bo o miłości. Niestety nieszczęśliwej. Ta opowieść o młodych ludziach, którzy nie potrafią walczyć o swoje, brakuje im zdecydowania, łatwo się zniechęcają, nie umieją naprawiać uczuć i związków, zamiast tego wolą je porzucić, na rzecz poszukiwań nowych wrażeń, które wcale nie są bardziej intensywne, obiecujące, czy spełniające marzenia i obietnice urzeczywistnienia.
Włoch, Manuele Fior w bardzo prosty, a jednocześnie dokuczliwy sposób, sportretował powyższe bolączki współczesności. Dzięki formie powieści graficznej wszystkie te prawdy są jeszcze bardziej widoczne.
Błędy w wyborach (nawet tych najmniejszych), tęsknotach, parszywych, bo niewykorzystanych okazjach snują się za bohaterami przez całą książkę.
Mamy więc włoskie miasto, a w nim trójkę przyjaciół: Piero, Nico i Lucię. Każdy z nich jest u progu życia, każde myśli o przyszłości jaką ma dla siebie wybrać. W rezultacie wyborów i pomysłów na dorosłość jedno z nich zostaje archeologiem, jedno sklepikarzem, Lucia zaś, lingwistką.
Autor nie daje czytelnikowi taryfy ulgowej, wiele spraw przemilcza, wielu rzeczy każe się domyślać. Swobodnie przenosi akcję ze słonecznych, pogodnych Włoch, do zimnej, ponurej Szwecji, by znów przeskoczyć na egipską pustynię, pełną międzynarodowego towarzystwa, lekko zblazowanych archeologów, którzy po latach tułaczki i wykopalisk, nigdzie już nie czuja się jak u siebie. Wykorzenili się, nie należą już do żadnego znanego im miejsca.
Lucia przeżywa rozczarowanie Oslo i swoim nowym wybrankiem Svenem, jego matka zawiodła się na ludziach, jest pełna ukrytej goryczy, zwątpienia. Piero czuje się samotny i zagubiony, nastroju nie poprawiają mu nawet sukcesy na polu zawodowym, o jego archeologicznej ekspedycji i jej sukcesach pisze międzynarodowa prasa.
Choć każde z nich zapragnie wrócić do przeszłości, w pewien sposób ją zmienić, odkręcić, to przecież wiadomo, że nie da się cofnąć tego co już zaszło, co zmieniło bieg historii. Piękne przejścia, wysublimowane pozy, tło, charakter scen, najpełniej oddają tę ulotność, niepewność, tęsknotę i nieuchronne rozczarowanie, tak obecne w codzienności.
Autor nadał każdemu kolejnemu rozdziałowi inny dominujący kolor, włoskie początki są intensywnie żółte, czas Oslo zgaszony róż, Egipt - brązowy i beżowy, mocno dorosłe włoskie spotkanie po latach - fioletowe, reminiscencje - znów w żółcieniach. Do tego kreska - lekko niedbała, czasem nieostra, momentami rozpływająca się w tle, podobnie, jak wiara i zdecydowanie bohaterów.
Świetna książka, o skończonej konstrukcji, gdzie ważne (i niezbędne) jest każde słowo, każdy kadr, każda barwa. Wysmakowana, kameralna, bardzo finezyjna opowieść o współczesności, którą dużo łatwiej przyjąć w pięknych obrazach Manuele Fioro, aniżeli w surowej rzeczywistości.

piątek, 15 lipca 2016

Hanya Yanagihara - Małe życie [recenzja]

Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2016

Rozmawiałam o tej książce z kilkoma osobami. Niektórzy byli nią zachwyceni, inni jednoznacznie odrzucili ją jako przykład marnej literatury. Nie znalazłam w swoim gronie nikogo, kto po przeczytaniu tej książki pozostawałby wobec niej obojętny.
Małe życie to pochwała przyjaźni, miłości, człowieczeństwa. Banały i wyświechtane hasła które od wielu setek lat zapełniają poetyckie strofy i karty powieści. Nic nowego nie da się na ten temat powiedzieć, można tylko nałożyć nowy kostium, opowiedzieć kolejną historię, przedstawić innych bohaterów. Stara śpiewka.
Właśnie tak patrzę na Małe życie. Nie zachwyca mnie ani język powieści, ani jej bohaterowie (choć doceniam częste zmiany w narracji, sposób podania czytelnikowi opowieści o wykluczeniu i niechęci do samego siebie, który jest tak dotkliwy, obrazowy i długotrwały w samej powieści, że czytający zaczyna współodczuwać żal, ból, ale też zmęczenie tematem), jednak formalnie i aranżacyjnie nie mogę autorce niczego zarzucić. Poprawna, celna, umiejętna opowieść o życiu, czasem małym, czasem trudnym, czasem udanym. 
Jako punkt wyjścia do opisania wątpliwości, trudów i znojów (a także istoty) codziennego życia wzięła autorka czwórkę przyjaciół ze college'u. Po studiach każdy z nich zamieszkał w Nowym Jorku (najbardziej czekałam właśnie na opisy miasta, jego atmosferę, koloryt, ducha, jednak miasto jest tylko odległym tłem emocjonalnych konfiguracji i zmagań). Willem - niezwykle atrakcyjny i skromny aktor, który obdarzony wielką opiekuńczością i wytrwałością (wypróbowaną na niepełnosprawnym bracie) zamieszkuje z Jude'm, tajemniczym prawnikiem, który zmaga się z kalectwem i ukrytymi demonami z przeszłości. Jest jeszcze Malcom, inteligentny, asekurant, obdarzony wielkim talentem, który objawia się w bryłach architektonicznych, które z upodobaniem projektuje. Czwarty jest JB, wychowany pośród silnych kobiet, pewny siebie, hulaszczy, ale (jakżeby inaczej) utalentowany malarz, który jako jedyny z całej paczki, przekonany jest o nieuchronnym nadejściu sukcesu.
Panowie spotykają się, rozmawiają, jedzą, imprezują, spędzają razem święta, towarzyszą sobie w najważniejszych momentach życia, obserwujemy ich początki w NY, rozkwit ich karier, związki, niemal całe dorosłe życie.
Nie jest jednak tak, że bohaterowie są równorzędni, wiodącym pozostaje Jude, który przyciąga tajemnicą, wiedzą, mądrością życiową, a także pewnym rodzajem stuporu, który w pozostałych budzi opiekuńcze uczucia.
Jude nie znał swoich rodziców, odniósł wielki sukces zawodowy jako dorosły człowiek, jednak zwycięstwa z dzieciństwa wyglądają na daleko bardziej znaczące. Klasztor, dom dziecka, wypadek przez który ma problemy z chodzeniem, a także cały szereg koszmarów, jakich był udziałowcem, powodują, że trudno uwierzyć, że dotarł do swej dorosłej pozycji. Jakby miało to być zadośćuczynienie za wcześniejsze doświadczenia, odwrócenie karty, pokazanie, że dobro i zło się równoważą. Zagadnienia szlachetności i prawości są z nami przez całą lekturę, pokazane w różnych wariantach. Jest więc niezwykły Willem, który broni Jude'a w każdej sytuacji, gotów porzucić każdego, kto zrobi przykrość przyjacielowi, jest oddany Malcolm, który dyskretnie wspiera, dogląda, ale też JB, potrafiący oddać każdy nastrój, myśl, uczucie na płótnie, mówiąc tym samym więcej niż słowami.
Z czasem okazuje się jak wiele przyjaciele dla siebie znaczą, jak ukształtowały ich wspólne lata i doświadczenia. Wychodzi na to, że życie jest smutne, pełne trosk i rozczarowań, a także walki (przede wszystkim wewnętrznej), jednak konkluzja nie pozostawia wątpliwości: jakbyśmy nie biadolili, jakbyśmy nie koncypowali - życie trzeba przeżyć, jakie by nie było.
Niektórzy decydują się na radykalizm i decydują się na samobójstwo (w imię troski o najbliższych: by nie być ciężarem, by nie dostarczać kolejnych zmartwień i trosk, by położyć kres cierpieniom bliskich), inni żyją z poczuciem pustki, przegranej, jeszcze inni nie mają możliwości dożyć swych dni w wybrany sposób, gdyż los decyduje z nich. Każdy z powyższych przykładów znajduje się na kartach powieści.
Z wieloma wyborami można dyskutować, z wieloma można się nie zgadzać (mnie najbardziej męczy wybór Andy'ego, lekarza, który nie umie wpłynąć na pacjenta, którym jest Jude. Przez lata prowadził go, przekonywał do swoich, bardzo zresztą słusznych racji, wciąż bez skutku, za to ze szkodą dla pacjenta, który nie pozwalał sobie pomóc), jak w życiu.
Małe życie to po trosze historia odpływająca z krainy prawdopodobieństwa (patrz: niewiarygodny Willem), ale przez to bardziej jaskrawa i łatwiej przyswajalna dla czytelnika, który dostaje opowieść wyostrzoną do granic możliwości.
Książka o dobru i złu, pięknie i brzydocie, szlachetności i okrucieństwie. Czasem nużąca, czasem wciągająca,  warta przeczytania.