sobota, 28 czerwca 2014

Swietłana Aleksijewicz - Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości [recenzja]

Niezwykła książka. Uderzająca, poruszająca, mocna, pasjonująca. W tym wypadku nie są to duże słowa, nie jestem nawet pewna, czy są one wystarczające. Aleksijewicz okazała się mistrzynią reportażu, narracji, nastroju.
Przez lata podróżowała przez tereny skażone wybuchem czarnobylskiego reaktora i zbierała świadectwa ludzi, którzy byli najbliżej tej katastrofy. Była w Prypeci, zwanej dziś miastem - widmem oraz w okolicznych wioskach, które otrzymały nakaz całkowitego wysiedlenia. Dramaty mieszkańców, którzy nie mają gdzie uciekać, historie plądrowanych domostw, porzuconych nagle zwierząt domowych, niszczejących upraw, widziane oczami likwidatorów, tych, którzy umknęli przed wywózką, tych, którzy chcieliby wrócić.
Obraz radzieckiej propagandy, która ukrywała poziom stężenia pierwiastków, która bagatelizowała wybuch, maskując tym samym własne nieprzygotowanie do skażenia, porusza i budzi bunt. Niewyobrażalne jak beztroscy i nieświadomi byli wtedy ludzie. Często powtarza się stwierdzenie, że promieniowania nie ma, skoro go nie widać. 
Wstrząsają świadectwa likwidatorów, którzy w czasie rozmów z autorką byli już ciężko chorzy lub umierający na chorobę popromienną, białaczkę. Mocno poruszają też świadectw dzieci, które po katastrofie jakby przestały być dziećmi. Brak uśmiechu na ich twarzach, brak radości, nadziei, jest za to ciągłe zmęczenie, płacz, apatia, choroby.
Ważnym elementem monologów poszczególnych bohaterów jest ich przywiązanie do ZSRR. Autorka przedstawiła tzw. człowieka radzieckiego, wierzącego w niezłomność i wielkość ustroju, ufającego zapewnieniom o braku zagrożenia po wybuchu. Świadectwem tego niech będzie przykład, który mocno utkwił mi w pamięci. Gdy na miejsce zdarzenia przyjechały ekipy zachodnich telewizji, całe ubrane były w stroje ochronne, maski, specjalne kombinezony, buty. Nawet kamery były zapakowane w specjalne pokrowce. Towarzyszyły im zawsze miejscowe tłumaczki, ubrane tylko w letnie sukienki i sandały...
Wiele miejsca zajmują w książce świadectwa miłości: żon czuwających przy łóżkach umierających mężów (którzy wcześniej uprzątali reaktor), ludzi kochających swoją ojcowiznę, tęskniących za czasami przed wybuchem.
Czarnobylska modlitwa jest wielowymiarowa, bogata w znaczenia, w zagadnienia. Odkrywa przed czytelnikiem tak wiele perspektyw, możliwości patrzenia na czarnobylską katastrofę. Nie ma jednej wiodącej prawdy, każdy z bohaterów ma swoją własną, równie ważną co ta głoszona przez wcześniejszego rozmówcę, równie mocną, co ta, która będzie świadectwem kolejnego świadka.
Każdy powinien poznać tę książkę, nie po to by doznać wstrząsu, ale po to by zapamiętać choć jednaą historię, by tamto wydarzenie nie zostało zapomniane.

piątek, 27 czerwca 2014

Eric Giacometti, Jacques Ravenne - Rytuał ciemności [recenzja]

Intryga nakreślona w książce wydaje się mocno wydumana. Daleko jej do prawdopodobieństwa, związki przyczynowo - skutkowe sprawiają wrażenie miałkich i odrealnionych.
Bazowanie na tajemnicach wolnomularstwa stanowi mocny wabik, aczkolwiek przedstawienie ich przez duet autorów nie daje poczucia zaspokojenia ciekawości, poznania świata masonów. Pomimo garści informacji i szczegółów dotyczących historii, istnieje pewna bariera, która nie pozwala na wdrożenie się w fabułę. Być może stoi za tym mało prawdopodobna intryga, może niezbyt interesujący bohaterowie. Trudno wybrać. Łączenie Holocaustu z templariuszami, czy tajnym stowarzyszeniem Odessa, sprawia wrażenie nadmiaru, a jak wiadomo, co za dużo, to niezdrowo...
Mnie ta książka kompletnie rozczarowała. Uważam zresztą, że powieści tworzone w duetach mają duże problemy z obronieniem się u czytelnika. Być może to tylko moja zła wola i brak przekonania do dwóch nazwisk na okładce. W każdym razie ta książka kompletnie nie trafiła w mój gust, mimo (pozornie) interesującej tematyki.
Rytuał ciemności to opowieść o niezwykłym kamieniu z tewy, którego powierzchnię pokrywa tajemnicza inskrypcja. Badający ów przypadek izraelski archeolog zostaje zamordowany, kamień zaś zostaje wykradziony. W tym samym czasie w ambasadzie francuskiej we Włoszech życie traci młoda archiwistka, która lada dzień miała spotkać się ze wspomnianym wyżej archeologiem. Obie ofiary przynależały do loży masońskiej. 
Śledztwo trafia w ręce Antoine'a Marcasa (również wolnomularza), który szybko odkrywa ślad zabójców powiązanych z Towarzystwem Thule - tajną nazistowską organizacją, będącą zaprzysięgłym wrogiem loży masońskiej. Zaginiony kamień zawiera pewne sekretne wskazówki. Podobnie jest z zrabowanymi archiwami wolnomularzy, które skrywają wielkie tajemnice, połączone z informacjami wyrytymi na skradzionym kamieniu. Czego dotyczą te informacje, dlaczego każdy kto próbuje posiąść wiedzę o nich, musi stracić życie? Dowie się ten, kto  da radę przebrnąć przez te androny. Powodzenia.

wtorek, 17 czerwca 2014

Frederick Forsyth - Akta Odessy [recenzja]

Bardzo specyficzna książka. Niby fabularna, jedynie inspirowana faktami opowieść, a jednak ilość historii jest bardzo duża, czasem odnosiłam wrażenie, że czytam podręcznik.
Pomysł na fabułę jest kapitalny - tajne stowarzyszenie SS-manów, które po wojnie organizuje ucieczki swoim najbardziej poszukiwanym członkom. 
Wiele elementów historii XX wieku jest gotowym scenariuszem na powieść, a już te dotyczące spisków, zemsty, tajnych operacji, cieszą się szczególną popularnością, są najbardziej widowiskowe.
Akta Odessy stanowią po trosze wykład, po trosze są wskazówką do poszukiwań dla dociekliwych czytelników, dla niektórych ta książka może być początkiem przygody z historią. Wszystkie te cechy są ważne, jeżeli którakolwiek z nich będzie miała odzew u odbiorcy, wówczas autor będzie w dwójnasób wygrany - ze względu na własny talent prozatorski, ale też ze względu na zainteresowanie historią swoich czytelników.
Treść jest jak najbardziej spójna, klarowna, poprowadzona zdecydowanym, silnym piórem. Dobre dialogi, umiejętne operowanie faktami historycznymi (świetny pomysł z pamiętnikiem z getta), konsekwentne, przemyślane sylwetki bohaterów, są mocnymi stronami książki.
Jej główny bohater, dziennikarz śledczy Peter Miller wchodzi w posiadanie dziennika byłego więźnia obozu koncentracyjnego z Rygi. Interesuje go postać komendanta owego obozu, Eduarda Roschmanna, który przyczynił się do śmierci kilkudziesięciu tysięcy więźniów. Z zapisków pamiętnikowych wynika, iż uniknął on kary, wciąż chodzi po świecie wolny. Dziennikarz postanawia odnaleźć mordercę, i doprowadzić go przed wymiar sprawiedliwości (który nota bene nie bardzo garnie się do schwytania tegoż).
Prywatne śledztwo Millera zaczyna coraz bardziej przeszkadzać władzom Odessy. Nieświadomy niebezpieczeństwa, wciąż szuka informacji na temat Roschmanna. Działanie dociekliwego dziennikarza nie uchodzą też uwadze Mossadu, który widzi w jego postępowaniu pewną szansę dla powodzenia własnej misji...
Książka nie powala tempem czy zwrotami akcji. Jej siłą jest historia i fakty, które nie podlegają żadnym dyskusjom.
Gdy przychodzi ochota na wartką książkę sensacyjną radziłabym poszukać czegoś innego, tutaj na pierwszy plan wysuwa się właśnie historia.

sobota, 14 czerwca 2014

Stephen King - Pan Mercedes [recenzja]

Pierwsza powieść detektywistyczna Stephena Kinga pełna jest admiracji dla tego właśnie gatunku. Można rzec, że jest swoistym hołdem złożonym Chandlerowi, Conan Doyle'owi czy Christie. Wprawne oko wyłuska pewne cytaty i nawiązania, odnoszące się do powyższych twórców i ich flagowych postaci. 
Główny bohater, emerytowany policjant, Bill Hodges, znudzony człowiek, topiący poczucie bezsensu w alkoholu, otrzymuje list, który przywraca mu chęć do życia, pobudza go do działania.
Autorem epistoły jest Pan Mercedes, nieschwytany do tej pory, sprawca śmierci wielu osób, które zginęły pod kołami prowadzonego przez niego auta. Ma on w planach bardziej spektakularne mordy, które mają pozbawić życia tysiące ludzi. Na początek jednak postanawia zniszczyć Hodgesa, który przed emeryturą nie zdołał go zidentyfikować i zamknąć w więzieniu. Pewny sobie zabójca nie zdaje sobie sprawy, że właśnie przywrócił do życia sprytnego detektywa.
Polegając na własnej intuicji, starych znajomościach oraz wsparciu dwóch bardzo życzliwych mu osób, Hodges stopniowo odkrywa tożsamość Pana Mercedesa. Pytanie tylko, czy demaskacja nastąpi odpowiednio wcześnie, czy uda mu się zapobiec tragedii na wielką skalę?
King jak zwykle stworzył mocny, intensywny klimat opowieści. Sugestywne przedstawienie głównych bohaterów, ukazanie ich życia wewnętrznego (szczególnie interesujące są fragmenty dotyczące Brady'ego Hartsfielda alias Pana Mercedesa) nadaje głębi całości. King umiejętnie żongluje wrażeniami czytelnika. Poznając ustępy dotyczące detektywa czułam pewną nonszalancję (ach ta fedora!), pewność i zaufanie do jego poczynań. Gdy opowieść zakręcała w stronę mordercy wrażenia zmieniały się diametralnie, ustępując miejsca trwodze, ale też niezdrowej ciekawości. 
Kolejnym mocnym punktem opowieści jest sugestywne przedstawienie nastrojów społecznych, ukazanie czasów kryzysu, postępującej beznadziei,  poczucia destabilizacji społecznej. Potęgują one duszność atmosfery, poczucie, że ten świat przedstawiony jest bliski, wyczuwalny, możliwy.
Udał się Kingowi Pan Mercedes. Szumnie nazywany debiutem (w tym gatunku powieści) jest solidnie skonstruowaną całością, która oddaje charakterystyczny nastrój powieści detektywistycznych. Polecam.


poniedziałek, 9 czerwca 2014

David Morrell - Bractwo Róży [recenzja]

Sama nie wiem czy ta książka jest naprawdę tak dobra, czy po prostu ja tak bardzo chciałam przeczytać powieść szpiegowską, więc gloryfikuję to, co wpadło mi w ręce?
Pozostawiając na boku te nikomu niepotrzebne dywagacje przejdę do powieści.
Jest ona cudownie niewspółczesna. Brak komórek, początki internetu, szpiedzy muszący mocno się postarać, by kogoś namierzyć i odnaleźć. Bez wielkich akcesoriów i zabawek szpiegowskich (może poza detonatorami i serum prawdy) starają się nasi bohaterowie, ze wszystkich sił, dociec prawdy i uratować świat, a przy okazji własną skórę.
Żywy, obrazowy język, szybka i zwrotna akcja, mocne, dopracowane postaci, a także tajniki pracy wywiadów, są siłą tej książki.
Tempo zwiększa się, rośnie, nie czyniąc przy tym wrażenia, że natłoczenie zdarzeń czyni z powieści SF. Autor dba o wiarygodność sytuacji, nie przesadza z efektami, uatrakcyjniając fabułę smaczkami z niebezpiecznego życia tajnych agentów.
W zasadzie rzadko kiedy akcja zwalnia, mimo to, czytelnik nie czuje się przytłoczony, czy zagubiony w gąszczu zdarzeń. Ponieważ fabuła oscyluje wokół dwóch głównych postaci, to właśnie ich historia stanowi punkt odniesienia, nie ma tu zbytecznego rozdrabniania się na wątki poboczne. Słusznie, ponieważ ten główny jest tak jaskrawy, że szkoda byłoby marnować czas na marginalne historie.
Co do treści: dwaj przyjaciele z domu dziecka, Chris i Saul trafiają pod protekcję tajemniczego Eliota, który zaczyna kierować ich edukacją i czasem wolnym. Dzięki niemu ćwiczą się w sztukach walki, dzięki niemu znów czują jak to jest mieć ojca, choćby przybranego. Po latach trafiają do CIA, gdzie ich zwierzchnikiem zostaje właśnie Eliot. Przybierają wiele mówiące pseudonimy: Romulus i Remus, stają się jednymi z lepszych agentów, dodatkowo oddanych swemu przyszywanemu ojcu.
Jednak cała ta sielanka kończy się, gdy Saul wykonuje dziwne zadanie zlecone mu przez Eliota. Ma on uśmiercić doradcę prezydenta USA, a także goszczonych przez niego arabskich biznesmenów. Gdy akcja kończy się sukcesem, okazuje się, że Eliot zadaniem tym wydał wyrok na swego przybranego syna. Chris jest w podobnej sytuacji, wszystkie agencje światowe czyhają na jego życie.
Wyjęci spod prawa bracia starają się ujść z życiem i dociec, czemu najbliższa im osoba skazała ich na śmierć. Do tego konieczny jest powrót do dziecięcych lat oraz prześledzenie historii Eliota.
Pasjonująca, wciągająca opowieść szpiegowska, która zawładnęła moim wolnym czasem tak mocno, że  dopiero przeczytanie ostatniej strony odciągnęło mnie od Bractwa Róży.
Polecam.

niedziela, 8 czerwca 2014

Paweł Smoleński - Pochówek dla rezuna [recenzja]

Pochówek dla rezuna mógłby mieć dodatkowy podtytuł: węzeł gordyjski, albowiem ten związek frazeologiczny najtrafniej oddaje treść książki.
Mocna, brutalna historia opowiadana w kolejnych reportażach rysuje powojenne relacje polsko - ukraińskie. To przerażające studium nienawiści, wrogości i uprzedzeń. Bieszczady, pogranicze państw, małe społeczności, które z zaciętością zwalczały się i potępiały.
Czytałam tę książkę ze ściśniętym sercem, jej lektura kosztuje bardzo wiele emocji. Dla Polaków jest niewygodna, trudna do zaakceptowania, ponieważ pokazuje okrucieństwo jakiego dopuszczali się nasi rodacy na cywilnych mieszkańcach przygranicznych wiosek.
Niektóre z nich w wyniku pogromów przestały istnieć, inne zostały zasiedlone zupełnie nowymi mieszkańcami. Właściwi, dawni gospodarze, czyli Łemkowie i Ukraińcy zostali wypędzeni lub pomordowani.
Smoleński oddaje głos świadkom pamiętającym tamte czasy. Wciąż pozostaje w nich strach, tli się nienawiść, nadziei na pojednanie wciąż brak. Z jednej strony Polacy wspominający okrutne bandy UPA, z drugiej Ukraińcy, okrutnie pozbawieni domów, czasem też tożsamości. 
Tytułowy reportaż dotyczy wdowy po Ukraińcu, którego prochy chciałaby pochować, jednak posądzenie go o przynależność do UPA, zamyka wszelkie dyskusje. Jej polemika z polskim obrazem Ukraińskiej Powstańczej Armii opiera się na kłopotliwym słowie: patriotyzm. Na ile działania poszczególnych narodów powodowane były walką o wolność, na ile były to zachowania bandyckie, zbójeckie?
Każda nacja, każdy z bohaterów reportaży ma swoje racje, swoje prawdy, swoje żale, nic tu nie jest jednoznaczne, klarowne.
W gąszczu rozgoryczenia, wyrzutów, wciąż pozostaje pamięć o tym co było, o tym, że ludzie ginęli ze względu na swoją narodowość.
Jednocześnie wydaje się, że ten element historii XX wieku uległ zapomnieniu, mało kto pamięta dziś o rzezi wołyńskiej, nie wspominając już o pogromach ukraińskich czy łemkowskich wiosek. Czy jedynymi strażnikami pamięci zostali jej żyjący świadkowie?
Ważna książka dowodząca, że historia wcale nie przemija, że trwa w swym uporze. Szczególnie ta niewyjaśniona, nierozstrzygnięta, problematyczna.

piątek, 6 czerwca 2014

Sławomir Koper - Miłość w Powstaniu Warszawskim [recenzja]

Dzielnica Warszawy w której mieszkam jest jednym wielkim grobowcem. Po Powstaniu była ona kompletnie zrównana z ziemią, wszystko tu powstawało od podstaw. Czasem jeszcze zdarza się, że podczas remontów, wymiany rur, czy nawierzchni robotnicy odnajdują pozostałość dawnej Warszawy. Nawet teraz, nieopodal archeolodzy szukają fragmentów archiwum Ringelbluma. Niesamowite jest to miejsce, mało kto patrzy jednak na współczesną Warszawę jak na cmentarzysko.
Ocena Powstania Warszawskiego jest dwubiegunowa, jedni pełni uznania dla bohaterstwa i odwagi chylą czoła przed młodymi ludźmi, którzy z gołymi rękami szli na wroga. Inni z kolei patrzą na ten zryw jak na kompletną pomyłkę, bezsensowne przelewanie krwi cywilów. Autor pozostaje bezstronny, skupiony na... uczuciach, na które znalazło się miejsce również w ten apokaliptyczny czas.
Kilka historii, kilka miłości, dla których scenerią były wystrzały snajperów, prowizoryczne mieszkania w piwnicach, czy kościelne szpitale polowe. Chłopcy walczyli z Niemcami, dziewczęta były łączniczkami, wszyscy oddawali się sprawie bez reszty.
Mnie szczególnie zapadła w pamięć historia Jana Nowaka Jeziorańskiego i łączniczki Grety, bardziej jednak ze względu na ich powojenne losy, aniżeli powstańcze przygody. Okazuje się, że uczucia narodzone w koszmarze wojennym, miały niemałe problemy by przetrwać w spokojniejszych czasach, z dala od komunistycznej Polski.
Nie mogło zabraknąć w książce najsłynniejszej bodaj powstańczej pary, jaką byli Krzysztof Kamil Baczyński i jego żona Basia. Choć oboje dokończyli żywota w gruzach Warszawy, pamięć o ich uczuciu (ciekawe na ile jest to uczucie mitologizowane?) przetrwała lata, a teraz przypominana jest przez Kopra.
Autor czasem wtrąca dialogi, opiera się na źródłach historycznych, umiejętnie zlepiając zebrane wiadomości w spójną całość. Wybrane przez niego historie są barwne i poruszające. Trudno przejść nad nimi do porządku dziennego. Refleksja po lekturze jest jak najbardziej na miejscu.



poniedziałek, 2 czerwca 2014

Karin Fossum - Czarne sekundy [recenzja]

Cóż za początek! Napięcie rośnie, pobudza ciekawość czytelnika, przyspiesza rytm serca, daje nadzieję na intrygującą, wciągającą fabułę, po czym wszystko siada, a gdzie tam - leci na łeb na szyję, pozostawiając tylko pytanie: jak to możliwe, że tak dobrze żarło, a zdechło?
Gdy już po kilkudziesięciu stronach odkrywamy kto jest tym złym w książce, a mimo to autorka wciąż (nieudolnie!) próbuje nam mydlić oczy. Zdecydowanie coś tu jest nie tak.
Mimo dobrych początków, wcale ciekawych rozwiązań fabularnych, nagle zabrakło pomysłów na ciąg dalszy, koncept wyraźnie zaczął kuleć, widać tąpnięcie w kreatywności autorki.
Ida Joner, śliczna dziesięciolatka wyrusza swoim nowym rowerem na małą przejażdżkę. Gdy nie wraca po kilkudziesięciu minutach, jej matka, Helga zaczyna się martwić. Z każdą kolejną minutą stres rośnie, wyglądanie przez okno nie przynosi rezultatów, a w głowie zaczynają rodzić coraz koszmarniejsze wizje.
Gdy rodzina powiadamia policję o zaginięciu dziewczynki, w sprawę angażuje się cała lokalna społeczność. Prowadzący dochodzenie policjant, Konrad Sejer, pełen jest powściągliwości i spokoju, ma też pewne podejrzenia co do ciągu dalszego poszukiwań i ich efektów. Czas płynie nieubłaganie, trzeba wykorzystać go jak najpełniej, póki sprawa jest świeża. Nie wszystko jednak jest takie proste. Dziecko zaginęło bez śladu, trudno też znaleźć świadków zdarzenia. Czy jest szansa na odnalezienie Idy? Cała nadzieja w chłodnym profesjonalizmie Sejera.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby książka skończyła się po tych nieszczęsnych kilkudziesięciu stronach. Opisy niepokoju i lęku, strach o dziecko, a także ciekawość tego co będzie finałem powodują, że oczekiwania są duże. Niestety na oczekiwaniach się kończy. Autorka poległa na realizacji pomysłu. Z braku warsztatu, pomysłów, weny?
Historia miała potencjał, jednak nie potrafiła się obronić. Wielka szkoda, bo apetyt był duży, ale poprowadzenie fabuły zdecydowanie go nie zaspokoiło. 

niedziela, 1 czerwca 2014

Katarzyna Bonda - Pochłaniacz [recenzja]

Wizja literatury kryminalnej proponowana przez Katarzynę Bondę krańcowo różni się od tej preferowanej przeze mnie. Podczas gdy ja gustuję w esencjonalnych opowieściach pełnych skondensowanej, wartkiej akcji, wyrazistych bohaterów i mocnej atmosfery, pani Bonda roztacza przed czytelnikiem rozwodnioną fabułę, nasyconą silnie rozbudowanym tłem obyczajowym, społecznym. Pamięta ona  o silnym zaakcentowaniu życia prywatnego swoich bohaterów, tłumaczy ich postępowanie, nadbudowuje warstwę determinantów, zapewniając wyraźne zaplecze bodźców, jakie miały wpływ na kolejne kroki postaci. Mocno skupia się na motywach postępowania, tłumacząc je szczegółowo.
Według mnie takie jątrzenie i rozdrabnianie fabularnych konceptów zabija (cóż za adekwatne słowo) tempo, rozmywa mroczną specyfikę kryminału, czyniąc powieść wyrobem kryminałopodobnym. 
Dodatkowo zastanawia mnie, czy zaprojektowana przez autorkę seria książek o czterech żywiołach była inspirowana nową partią powieści Monsa Kallentofta o Malin Fors, gdzie żywioły stanowią osnowę dla intrygi... Być może to tylko niefortunny zbieg okoliczności.
Autorka dziękuje za pomoc w tworzeniu książki wielu osobom. Czubaj napisał dla niej tekst piosenki przewodniej, która wciąż powraca na kartach powieści. Lista osób współtworzących książkę jest długa, bo i zakres zainteresowań był duży (od specjalistów od badania zapachów po ekspertów w dziedzinie profilowania czy znawców trójmiejskiej mafii). Zbyt wiele grzybów w barszcz. Tak wiele obszarów zainteresowań powoduje, że książka traci impet, gubi się jej entuzjazm, zakłóca się regularny rytm.
Co do treści. Sasza Załuska, policyjna profilerka porzuca ciepłą posadkę w brytyjskim Instytucie Psychologii Śledczej, powraca do Polski i niemal z marszu przyjmuje zlecenie od współwłaściciela modnego sopockiego klubu muzycznego. Jest on przekonany, że wspólnik chce go zabić. Sasza ma dostarczyć dowody. Proste zlecenie komplikuje się wówczas, gdy rzeczony wspólnik zostaje zamordowany. Załuska próbuje zdemaskować zabójcę, okazuje się też, że jej zleceniodawca nie jest tym za kogo się podaje. Tropy prowadzą do tragicznych wydarzeń sprzed lat, zaś przewodnią wskazówką jest pewna piosenka, której treść skrywa klucz do całej sprawy. W dochodzenie wikłają się ludzie z półświatka, księża, prostytutki, skorumpowani policjanci, a także piosenkarz - celebryta, artysta wywindowany na szczyt przez jeden tylko przebój.
W gąszczu tropów, motywów i podejrzanych kryje się prawda łącząca przeszłość z teraźniejszością, a wszystko to naznaczone jest profierską nomenklaturą.
Opis okładkowy sugerował intrygujące spojrzenie na zbrodnię z perspektywy psychologa tworzącego portret charakterologiczny zbrodniarza. Jednak chęć ukazania jak najszerszego tła obyczajowego, skutecznie zakryła to, co w powieści kryminalnej najważniejsze. Na znaczeniu straciła zbrodnia. Szkoda. 


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu: