piątek, 31 grudnia 2021

Mariusz Urbanek - Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce [recenzja]


 Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2017


Przedwojenny sekretarz i dyrektor biura PAL, (nomen omen) Michał Rusinek był zdania, że Makuszyński "nie mieścił się w nowych czasach (mowa o komunizmie), był na odstrzał, bo ani lewicowy, ani postępowy, a w dorobku piosenki o ułanach, książki o Lwowie".

Autor próbuje pokazać Makuszyńskiego z różnych stron i całkiem sprawnie mu się to udaje. A to wcale nieprosta sprawa. Mizogin, niechętny dzieciom, fatalnie traktujący w swej literaturze postaci kobiece (dorastające i całkiem małe są warte uwagi, te dorosłe to ewentulana ozdoba, częściej zaś utrapienie i chodząca głupota) był jednocześnie dowcipnym, inteligentnym i słynącym z celnych ripost korespondentem i recenzentem wielu gazet. 

Wiele w życiu doświadczył: od popularności, wielotysięcznych, wznawianych co i rusz nakładów książek po cenzurę, zakaz wydawania, głód, biedę i wojenną i powojenną poniewierkę. Miał szczęście do ludzi, ale potrafił też zajść im za skórę (sławetne kpiny z Zakopanego i jego mieszkańców).

Urbanek sięga po przedwojenne recenzje, przedruki ówczsnych gazet, wspomnienia znajomych twórców oraz całą galerię sytuacji i anegdot z Makuszyńskim związanych. Szczególnie interesujące są lata jego służby wojskowej.

W zasadzie całą tę książkę czyta się z pewnym poczuciem straty. Wiedząc, że historia zgotowała klęskę II wojny, która przecięła całą międzywojenną sielankę mam ciągłe wrażenie, że wszystko to co miało miejsce przed wojenną cezurą było jakby na kredyt, jakby nierzeczywiste. Pustka i wyrwa jaka pozostała po kulturalnym, społecznym, a nade wszystko ludzkim życiem jest dojmująca i bolesna. Czytając o planach Makuszyńskiego na rok 1939, o planowanych publikacjach czuć żal za tym co być mogło i za żal przez to co się wydarzyło. Czcze gadanie, ale ból i żal prawdziwy.

Jedno jest pewne, po lekturze biografii wracam do książek Makuszyńskiego. Na pierwszy ogień idzie "Awantura o Basię".



sobota, 18 grudnia 2021

Tatiana Țîbuleac - Lato, gdy mama miała zielone oczy [recenzja]

 

Przekład: Dominik Małecki

Wydawnictwo Książkowe Klimaty

Wrocław 2021


Pierwsze zdanie, pierwsza strona, pierwszy rozdział zachwyciły mnie i urzekły. Tak powinna wyglądać literatura piękna: sugestywna, barwna, pełna emocji. Nikoniecznie pozytywnych. Bohater książki, Aleksy kończy właśnie szkołę (wygląda na placówkę zamkniętą dla osób z poważnymi zaburzeniami psychicznymi) i rozpoczyna długo wyczekiwane wakacje. Marzy o podróży do Amsterdamu, tanim seksie, używkach i oddaniu się przygodzie. Ku jego zaskoczeniu, ląduje w północnej Francji wraz z znienawidzoną matką, gdzie mają spędzić wszystkie letnie miesiące.

Podróż wymuszona, przymusowa i konieczna zmienia się z każdym dniem w tworzenie relacji matki z synem. Z każdym dniem mocniejszej, prawdziwszej. Złość, krzywda, brak czułości, które kumulowały się przez lata, zapomnienie, odrzucenie, trudna rodzinna historia, pełna traum nie sprzyjały bliskości. Każde z nich miało problem z odnalezieniem drogi do drugiego, każdemu z nich wydawało sie, że ta relacja nie jest już potrzebna. A jednak jest.

W monologu Aleksego odbija się każda stracona chwila, każdy samotny moment, który musiał przeżyć bez matki. Retrospektywy mieszają się z teraźniejszością, pojawia się to, co będzie w przyszłości. Czasy przenikają się, nie niszcząc spójnej struktury opowieści. Ta, zasadniczo, pozbawiona tempa opowieść cały czas utrzymuje wysoka temperaturę uczuć i namiętności. Z mocą, silnym nacechowaniem emocjonalnym spisuje bohater swoje wspomnienia z tamtego lata.

Autorka bywa w pewnych fragmentach dość obcesowa i bardzo obrazowa, jeśli chodzi o ubieranie w obrzydzenie i niechęć uczuć jakimi darzy syn matkę. To na tyle nieczęsty rodzaj narracji, że robi na mnie jeszcze wrażenie. Jednocześnie obserwujemy przemianę bohaterów, nabieranie przez nich łagodności i empatii. Finał oraz przebyłyski dotyczące przyszłości są równie mocne, co cała historia, Autorka nie pozostawia czasu na swobodny oddech.

To bardzo niezamierzony efekt, szczególnie w kontekście tematyki, jaka jest tu poruszona, ale po lekturze tej książki najbardziej w świecie chcę teraz odwiedzić wietrzne plaże północnej Francji.

niedziela, 12 grudnia 2021

Lena Magnone - Maria Konopnicka. Lustra i symptomy [recenzja]

 

Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria

Gdańsk 2011


Cóż to była za postać! Cóż za charakter, jakże wyprzedzała swoją epokę, jaką odwagę i ekspresję miała! Jak mało kto o tym wie. Przygnieciona sierotką Marysią i "Rotą" dogasa między stronami zramolałych podręczników, niesłusznie zapominana i kojarzona z powyższymi.

Dostajemy do rąk doktorat Leny Magnone, odpowiednio przygotowany i podany czytelnikom nienaukowym. Skoro to doktorat, wiadomo, musi się w nim mieścić wiele treści związanych z rozkładaniem pawiego ogona - chwaleniem się własną wiedzą, ilością przeczytanych książek, naukowych nawiązań itp. Na szczęście znajduje się też miejsce dla samej Konopnickiej. 

Teofil Lenartowicz pisał w liście do niej: "Czarodziejko osobliwa, naczynie doskonałości, umiłowana Apollina". Nawet Leśmian w swym programowym tekście "Rytm jako światopogląd" przywołuje Konopnicką jako wzór. Dla nas pozostaje zakładniczką zbiorowej wyobraźni, wybranych utworów szeregujących jej twórczość jako lekturowo-patriotyczną.

Nic bardziej mylnego, Konopnicka pisała utwory poświęcone sztuce, seksulaności, ambiwalencji macierzyństwa (jak choćby w noweli "Panna Florentyna"). Autorka podkreśla zresztą w swej relacji, że Konopnickiej nowele wiążą się nade wszystko z ciałem, pieśnią i rytmem. Krytykowała kościół, przez co wielu odbierało jej widoki na bycie narodową wieszczką. Oddaję głos Konopnickiej: "Niektórzy zowią mnie dziką, że z ludźmi obcuję niechętnie, ale cóż ja na to poradzę, że mnie razi tak bardzo wielka próżność, czczość konwenansów i pewna nędza duchowa, która z niewielkim wyjątkiem, wszędzie tu spotykam". To o Warszawie i jej mieszkańcach. O ludzkości w ogóle: "Ludzie są do znudzenia jednostajni, powierzchowni, powszedni. Ani złych, ani dobrych tu nia ma".

Skomplikowane relacje z mężem, dziećmi, wieczne poszukiwanie grosza, pomoc w znajdywaniu posad córkom, synom, łatanie budżetu, oszczędzanie na wizyty w uzdrowiskach (wieczne problemy z gardłem i górnymi drogami oddechowymi), przyjaźń z Dulębianką. Jej życie pełne było kolorów, zarówno tych jaskrawych, jak i ciemnych. 

Interesująca, choć ze względów formalnych ograniczona opowieść o twórczości i wybranych fragmentach życia Poetki. Wielkiej Poetki.

niedziela, 5 grudnia 2021

Iza Klementowska - Samotność Portugalczyka [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2014


Gdzie nie spojrzeć wszędzie przenika cień Salazara. Wychyla się z przydomowych balkonów, wąskich chodników, ulic biegnących mocno w górę. Jego ponura persona powraca w opowieści o Caxias, ponurym więzieniu torturującym przeciwników reżimu, w historiach samotności kobiet czekających na powrót swoich mężczyzn, w "Trzecha Mariach", sądzonych przez reżim za szerzenie treści pornograficznych i szkodzących portugalskim kobietom. Jego nazwisko wciąż budzi strach i drżenie rąk.

Nie brakuje też takich, dla których był nadzieją na poprawę bytu, utrzymanie mocarstwowych zapędów (tak ma pewien funkcjonariusz DGS, który Salazara ślepo wielbi). Klementowska szuka ludzi z różnych biegunów, oddaje głos skrajnym poglądom. I dalej prowadzi nas przez portugalskie historie, które często sprowadzają się do poczucia, że przyszło im żyć na końcu świata. 

Na tym krańcu cywilizacji doszło do Rewolucji Goździków, którą naturalną koleją rzeczy również trafia na karty reportażu. Widziana jest ona z różnych stron, zarówno zaangażowanych działaczy, jak i niebyłych oligarchów, wspominajacych tajne schadzki w wiejskich posiadłościach. Proceder skończył się wraz z konfikastą dóbr, jaką po Rewolucji urządzili komuniści.

Portugalia to nie tylko wspominanie historii, jakkolwiek trudnej i niejednoznacznej. To także opowieści imigrantów, ludzi szukających tutaj, na początku Europy lepszego życia dla siebie i bliskich. Klementowska oddaje głos Kaimowie, angolskiemu imigrantowi, który Lizbonę trakuje już prawie jak swój dom. 

Mocna i poruszająca jest historia starszych ludzi, którzy w swej biedzie i chyba jeszcze straszniejszej od biedy samotności, zmuszeni są sprzedawać na ulicy, prosto z ziemi swój marny dobytek. Na obrusach leżą stare rodzinne fotografie, pełne przodków, których już nikt nie pamięta. Obok tych pamiątek z dawnego, lepszego życia leżą plastikowe Maryjki i resztki marzeń poszczególnych bohaterów.

Klementowska oddaje głos, pokazuje fragmenty całości, której nie da się opisać wprost. Ma ona bowiem tyle niuansów, elementów, barw, ile tylko może mieć ta pokomplikowana i wielowymiarowa Portugalia. 

Józef Tischner - Wolność człowieka gór [recenzja]

 

Wydawnictwo Znak

Kraków 2021


Wydawca zebrał teksty, które były już publikowane, bądź są maszynopisami jeszcze nieznanymi. W większości pojawiały się one w "Tygodniku Małopolska" i "Halach i Dziedzinach". 

Ja sięgnęłam po tę książkę, by odnaleźć tak lubiany przeze mnie tischnerowski humor, dystans i bezpośredniość, a także umiłowanie wolności.

Wspomina on swoją fascynację Kaziemirzem Przerwą-Tetmajerem, którego nazywa "geniuszem spostrzeżeń" i przytacza znakomity fragment opowiadania "O Bartku Gronikowskim raubszycu", po czym odnosi się do prawd tam zawartych. 

Dużo miejsca poświęca Tischer "pomyślunkowi", koniecznemu nie tylko, by zbudować we wsi most, ale przede wszystkim, by nawiązać relacje z człowiekiem i zniewelować coraz widoczniejsze podziały międzyludzkie. 

Wybór, wolność, piękno, bezinteresowność, wreszcie miłość - oto hasła konieczne w naszej teraźniejszości, nie tylko do powtarzania, ale przede wszystkim do wdrożenia w codzienność: "na tym polega sztuka, żeby to, co słyszalne, zamienić w to, co widzialne".

Lektura jest więc tylko przyczynkiem do pracy właściwej, do przemyśleń, rozważań, do własnej interpretacji. Tischerowskie opowieści dą punktem wyjścia do autorefleksji, tyleż koniecznej co trudnej i wymagającej, bo przecież wymaga ona dyscyplinującemu przyjrzeniu się własnemu jestestwu.

Na szczęście jest ciepły humor Tischnera, który załagodzi tę przykrą konieczność, o której wyżej.

Wbrew pozorom, nie jest to książka jedynie dla ludzi podzielajacych wiarę księdza. Refleksje nad kondycją ludzkości, stanem prawd są atrybutem każdego myślącego człowieka, bez względu na podziały religijne. 


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



sobota, 4 grudnia 2021

Natasha Trethewey - Memorila Drive. Wspomnienia córki [recenzja]

 

Przekład: Kaja Gucio

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2021


Cyranka znów szarpie duszę.

Bardzo mocna, silnie poruszająca książka wspomnieniowa, bedącą brutalną wiwisekcją sekwencji zdarzeń sprzed lat. Autorka powraca do dnia śmierci swej matki, zastrzelonej przez byłego męża.

Tasha Trethewey wspomina dzieciństwo, do pewnego momentu szczęśliwe, później, z coraz większą świadomością własnego pochodzenia i historii (dziecko z tzw. małżeństwa mieszanego) nabiera ciężaru. Złe spojrzenia sąsiadów, komentarze na ulicy, konieczność spania z bronią pod poduszką, gdy naprzeciwko Ku-Klux-Klan pali świątynię do której uczęszczają czarnoskorzy wierni...

Po rozstaniu rodziców następują zmiany, nowe rozdanie, nowa rzeczywistość, w której trzeba nauczyć się żyć między matką a ojcem. Dodatkowo pojawia się Joe, przyszły ojczym, człowiek, który od początku budzi nieufność. Odnajdywane w odmętach pamięci sytuacje, w których stosował wobec Autorki przemoc psychiczną mrożą krew. Okrucieństwo zamierzone, podłość wobec dziecka nie mają usprawiedliwienia. Powrót do strachu, niepewności, mroków codzienności, jakich uczestniczką była Natasha Trethewey jest dotkliwy również dla czyteników. 

Znam finał tej opowieści, wiem, że matka zginie, a mimo to, podczas lektury zaklinam rzeczywistość, by ta wrażliwa, mądra, dzielna i pracowita kobieta ocalała. Autorka przypomina sobie kolejne szczegóły, incydenty, decyduje się też przeczytać materiał dowodowy ze śledztwa dotyczącego morderstwa. Poznając kolejne elementy tej opowieści czasem brakuje mi tchu. To jak rodzi się zło, przemoc, jak jest pomijana przez postronnych, tłumaczona jako coś naturalnego złości i zdumiewa. Jak łatwo odwrócić głowę, udawać, że nic się nie dzieje, uciec od odpowiedzialności.

To, jak bolesną drogę przeszła Autorka nie daje spokoju. Powrót do dramatycznych zdarzeń, które bezpowrotnie zamknęły rodział zwany dzieciństwem jest dla niej utrapieniem i koniecznością, by żyć dalej. Ta wspólna podróż przez udrękę, ale i krótki czas szczęścia jest gorzką opowieścią bez happy endu. Choć, z drugiej strony zwycięstwem jest książka, swoista przestroga przed złem i obojętnością. 

 


Ann Patchett - Dom Holendrów [recenzja]

 

Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo: Znak Literanova
Kraków 2021

Od znudzenia po zaangażowanie - tak wyglądała moja przygoda z tą książką. Początek skupiający uwagę, intrygujący, po pewnym (niedługim czasie) przechodzi z miałkość, znudzenie i pytanie: czemu siadło?
Ano dlatego, że Autorka nierówno rozkłada ładunek emocjonalny, niektóre postaci zostawiając jako papierowe charaktery. Idealny materiał na pełnokrwistą heterę, Andreę, zostawia jako bezbarwne słowo, które nijak nie uzasadnia kolejnych kroków. Jej aktywność jest zakulisowa, ledwie wspomniana, a robi tak wiele zamętu, diametralnie zmienia życie bohaterów. Podobnie jest motywacją matki Conroy'ów, nijak nie jest przekonująca.
Główny problem "Domu Holendrów" to właśnie niedopracowne postaci, problem z proporcjami znaczeń, emocji i wątków. 
Fragmenty intrygujące są rzadkością, im dalej w las, tym o nie trudniej. Dzieciństwo Maeve i Danny'ego to czas goryczy i wyzwań (tajemniczy i milczący ojciec, ucieczka matki, zła macocha i jej córki). Śledzimy koleje losów rodzeństwa, ich dorastanie, dorosłość i uporczywe powroty do domu Holendrów. Jak dla mnie uzasadnienie tych powrotów jest marnie uargumentowane, czuję też złość na niewykorzystanie możliwości fabularne. Można było wspaniale pokazać tragedię dzieci porzuconych przez matkę, półsierot, które źle traktowane przez macochę mają tylko siebie. Utrata majątku, samotność, zemsta, strach o jedyną bliską osobę, a także szukanie (często w sobie) przyczyny dla której matka zostawia dzieci - oto niewykorzystane treści.
Zamysł wspaniały, realizacja pozostawiająca wiele do życzenia. Niestety.

Ula Ryciak - Niemoralna. Kalina [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2021


Jak dobrze napisana jest ta książka: bez zadęcia, bez otwartego uwielbienia, jakie często autorzy okazują swoim bohaterom, a także bez osobistych wycieczek i przechwałek. To już na początku ustawia odbiór lektury. Na korzyść.

Z tekstu, niestety, jasno wynika, że życie Kaliny Jędrusik naznaczone było ogromną samotnością, która rozlewała się zarówno na życie prywatne (małżeńskie poszukiwanie miłości pozaurzędowej), jak i zawodowe (skąpe, często krzywdzące, bo zogniskowane tylko na fizyczności role). Niezrozumienie, bycie ofiarą zaszufladkowania (wyuzdana, niemoralna itp.) naznaczyły jej karierę na zawsze. 

Przychodzi mi na myśl wywiad z Barbarą Hannigan, kanadyjską sopranistką i dyrygentką, która mówiła, że jej codzienność to samotność: samotne przygotowywanie koncertów, ról, praca koncepcyjna, podróże, pokoncertowe powroty do pustego hotelowego pokoju. Bycie astystką jest tożsame z byciem samotną. Ta ponura konstatacja idealnie pasuje do bohaterki opisanej przez Ulę Ryciak.

Biografka zaczyna swą opowieść od spotkania z Dygatem, czyli od najbardziej nośnego tematu, jaki związany był z Kalinowym życiem: romans z żonatym pisarzem. Cały czas mam poczucie, że potencjał i niepospolitość aktorki nie zostały wykorzystane. Przyrównywanie jej do Brigitte Bardot czy Marylin Monroe, również powszechne, jest krzywdzące i nie na miejscu. Czemu bowiem pełnokrwistą aktorkę, mającą swój styl szufladkować jako kopię innych artystek, również wyzwolonych, ale kompletnie innych? 

Niewątpliwie, po lekturze ma się ochotę włączyć płytę Starszych Panów lub obejrzeć któryś z epizodów filmowych Kaliny. To wciąż za mało, by uczcić jej talent. Nie doczekała się własnej płyty, nie ma jej pierwszoplanowych ról filmowych.

Była barwną, nieoczywistą postacią. W relacjach trudna, zabrocza, rzucająca się w głębie uczuć i namiętności. Bez półśrodków. Taka jest w opowieści Uli Ryciak. 

wtorek, 16 listopada 2021

John Lynch - Arka [recenzja]

 

Przekład: Piotr W. Cholewa

Wydawnictwo Ringier Axel Springer

Warszawa 2021


Wszystko w tej książce jest zaskakujące: od Autora po tematykę i kompozycję. 

John Lynch to amerykański przedsiębiorca o polskich korzeniach, który swoje życie zawodowe postanowił związać z krajem przodków. Trafił tu w latach 90., łatwo więc o skojarzenie z dzikim wchodem, wolną amerykanką czy innymi określeniami, łatwo opisującymi chaos i morze możliwości jakie objawiało się zaradnym i sprytnym. Początki kapitalizmu polskiego były podatnym gruntem dla firm i międzynarodowych kooperatyw, których wygłodzony i młody rynek czekał jak kania dżdżu.

Lynch stawia na dość łzawą i melodramatyczną (podszytą amerykańskim szablonem "from zero to hero") historię syna polskiego emigranta, dziecka tapicera, który wychowując się na Bronxie poznał kawał życia, zachował w sobie jednak ten rodzaj łagodności, który pozwala mu zrealizować dziecinne marzenie - uszycie gwiazdkowego prezentu dla matki, płaszcza o jakim kobiety tylko śniły (w czasach właściwych jego dzieciństwu). Idzie więc do starego krawca, Izaaka Sussmana, który nie tylko uczy chłopca rzemiosła, ale też staje się jego wieloletnim mentorem. Brzmi jak american dream, hm? 

W trakcie lektury nie mogłam zapomnieć, że Autor to biznesmem. Momentami czułam się jakbym zaglądała do teriminarza jego biznesowych spotkań: jednen rozdział dzieje się w San Jose, następującym po nim w Warszawie, później Nowy Jork, Bukareszt, Kraków, Portoryko. Mnogość miast, krajów, kontynentów nie tylko oszałamia czytelnika, nie dając mu radości z lektury (literatura jak geograficzna wyliczanka), ale też przytłacza liczbą wątków, postaci, zamętów biznesowych. 

Liczne retrospektywy zaburzają strukturę, poprzez rozwlekłe i natarczywe wspomnienia, które mają tłumaczyć postępowanie i drogę karier wybranych bohaterów są jak rozpisywanie CV, z uwzględnieniem rozkładania pawiego ogona. 

Z każdem strony przesiąka analityczny, biznesowy sposób myślenia Autora. To nie zarzut, to fakt. Pisząc książkę, niejako przerzuca na karty powieści własne doświadczenia, wiedzę, z ogromną skrupulatnością opisując działania zarówno prawne, jak i wewnątrzfirmowe, co, bez wątpienia, pokazuje jego biegłość w sprawach zawodowych, jednak przetransponowane na język powieści staje się dość nużące i zbyt specjalistyczne jak na ten rodzaj powieści.

Mimo to historia rodzinnej firmy odzieżowej TruCo jest nośna, spójna, a gdyby ją odkurzyć z zwielokrotnień i szczegółów niekoniecznych okazałoby się wnet, że to całkiem zgrabna opowieść.




Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:

niedziela, 14 listopada 2021

Zbigniew Rokita - Kajś [recenzja]


 Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2021


Wiele słów, wiele stron, wiele wywróceń oczu później doceniłam tę książkę. Tak naprawdę dopiero na samiuśkim końcu. 

Wydawało mi się, że Autor chce chwalić się rodzinnym drzewem genealogicznym i własną historią. Wciąż podtrzymuję, że mam w tej ocenie rację. Megalomańskie akcenty, nieznośne i niepotrzebne występują tu nie raz, jednak pomaga na nie wywracanie oczami, zaciskanie zębów i parcie ku kolenym akapitom, które oddalają od mniej udanych osobistych wycieczek. Nie będę rozwijać tego tematu, bo po co? Lepsza będzie zasłona milczenia, którą właśnie na ten wątek spuszczam z hukiem.

Warto zająć się jednak pamięcią o tych wszystkich, którzy przepadli w odmętach historii, których winą było urodzenie się pod tym, a nie innym niebem. Górny Śląsk, mała część wielkiego świata, która poniewierana przez polityczne, militarne, dyplomatyczne decyzje, wciąż, mniej lub bardziej dobitnie, rozliczana była z pojęcia tożsamości. Nazwiska raz niemieckie, później spolszczane, imiona traktowane w podobny sposób, polowanie na czarownice, czyli komunistyczna czystka sprawdzająca język wymalowany na domowej solniczce czy szpitalnym termometrze. Te mniej lub bardziej obrazowe przykłady trawią myśli i  nurtują do dziś.

Czy da się znaleźć klucz do śląskości, jak ją opisać? Jakie konstytutywne cechy jej nadać? Co ją kształtowało, co niszczyło, jak ją podbudować, jak ocalić? Autor szuka, rozpytuje zaangażowanych mieszkańców, jeździ tramwajem na dobowym bilecie i poznaje aglomerację w najlepszy z możliwych spoobów, z pozycji obserwatora, mocno jednak zaangażowanego. Szuka dokumentów, przepytuje naukowców, skleja fragmenty, dążąc do objaśnień, których sam bardzo potrzebuje, ale tutaj szybko wracam do zasłony milczenia, spuszczonej paręnaście linijek temu.

Śląska historia fascynuje, porusza żywotnością, energią, prężnością. Niejeden raz zaskakuje pojedynczymi historiami, które mocno wpasowują się w całość pogmatwanej, trudnej, czasem pokiereszowanej krainy. Wypędzenia, przymusowe emigracje, palenie książek, nakaz zmiany imion i nazwisk. Tragiczny wiek XX.

Trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, niechaj więc pogratuluję Autorowi kompleksowości opowieści. Stara się on pokazać jak najwięcej barw śląskiej krainy, stąd zarówno mowa o przedstawicielach kultury, osobach podtrzymujących śląską mowę, ale też rzecz o problemach demograficznych, ekonomicznych, ekologicznych (mocna rzecz o polskim Czarnobylu). Nie obawia się on pisać o frakcjonistach marzących o oddzieleniu od Polski, o polityce, która rozjeżdza władze placówek muzealnych, o kopalniach, hałdach, braku zrozumienia między poszczególnymi częściami regionu, wreszcie o pomyśle na niepodległość, tak niezwykłym, a, dzięki relacjom zawartym w książce, jakże uczciwym i skłaniajacym do poparcia.

Śląsk ma wiele twarzy, kipi od emocji. Ma swoje zasady, swoją dumę, swoje wartości. Ma też swoją historię, którą trzeba znać, by być bliżej, by zrozumieć.



David Diop - Bratnia dusza [recenzja]


 Przekład: Jacek Giszczak

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2021


Nie bardzo wiem jak czuje się człowiek po otrzymaniu siarczystego policzka, ale (traktując ten akt czysto symbolicznie) czuję się, jakbym właśnie dostała w pysk. Znienacka, przenikliwie i w pełni zasłużenie, za wszystkie te krzywdy jakie historia (której częścią, chcąc niechcąc jesteśmy) wyrządziła całym narodom i każdemu z osobna.

Uczepiłam się tego pyska, ale najpełniej oddaje on wachlarz uczuć jakie mną targają. Diop trzyma czytelnika za rzeczony pysk mocno i boleśnie. Gęba boli niemiłosiernie, a Autor, nie zważając na utyskiwania, dalej szarpie za twarz. Dobrał sobie do tego znakomity kostium historyczny, który daleko odsuwa go od podejrzeń o refleksje teraźniejszościowe. Mamy bowiem do czynienia z okopami Wielkiej Wojny, szerzej znanej jako I Wojna Światowa. Mocarstwa czynią ze swoich koloni mięso armatnie, stąd też nikogo nie dziwi na europejskim froncie widok Senegalczyków, walczących we francuskiej armii. Jakże egzotyczna, oniryczna i paradoksalna zarazem jest sytuacja w której młody, ledwie dwudziestoletni chłopak, który parę chwil wcześniej spędzał czas z rówieśnikami w rodzinnej wiosce gdzieś w zachodniej Afryce, teraz marznie w rozmokłych okopach Starego Kontynentu, strzelając do niebieskookich blondynów krzyczących szwabichą (zamierzona figura stylistyczna). 

Alfa Ndiaye, bo o nim mowa, ma jednak większy problem niż bycie ruchomym celem na igrzyskach międzymocarstwowych. Trawi go moralny ból, którego nie umie niczym nakryć, wyciszyć, uspokoić. Na polu walki zostaje raniony Madempa Diop, przyjaciel z wioski, którego obrażenia nie pozwalają na ewakuację, nie dają szans na przeżycie. Ranny błaga Alfa o dobicie, ten jednak nie jest w stanie pozbawić życia najbliższego sobie człowieka. Gdy pod koniec dnia Madempa umiera, do Alfy natychmiast przyczołgują się wyrzuty sumienia, które od tej pory będą predestynować jego wybory. Ta zmiana jest przepotężna, czyni zeń potwora, który, oglądany z różnych perspektyw, czasem nie występuje jako potwór. Formuje on w sobie potrzebę dokonywania makabrycznego ceremoniału, którym za pierwszym i drugim razem zyskuje w żołnierskich szeregach podziw i szacunek, za trzecim i następnymi, tylko strach i przerażenie. Alfa kolekcjonuje bowiem niemieckie dłonie, perfekcyjnie obcinane niezawodną maczetą. Nagle, z bohatera staje się on wcieleniem pożeracza dusz, rodzajem groźnego czarownika, którego pojawienie się w pobliżu budzi prawdziwy strach. U wszystkich, bez względu na stronę frontowej linii.

Czasem wydaje się jakby siedziała w nim afrykańska inkarnacja dybuka, czasem bliżej mu do zwykłego, podręcznikowego szaleństwa, innym zaś razem czuje się współczucie do człowieka, który zatracił się na nieludzkim polu walki. Każda z tych wersji jest boleśnie prawdziwa, każda równie straszna co poprzednia.  Im dalej kroczymy obok Alfy, tym trudniej nam dotrzymać mu kroku. Finał jest pewnym ukoronowaniem historii, mocnym akcentem, który nie da człowiekowi łatwo zapomnieć o opowieści bohatera, ale też jest wspaniałym przykładem nieoczywistego, otwartego, pozwalającego na polifonię objaśnień finiszem.

Autor (i tłumacz też) znakomicie operuje językiem, przenikliwie bezpretensjonalnym, pełnym ciszy, czasem niedomówień, które występują między poszczególnymi wyrazami. Znaczą one równie wiele co słowa, czasem ich ciężar przeważa i popycha fabułę ku mniej oczywistym rozwiązaniom. Praca z ciszą, tekst z półsłówkami, niedopowiedzeniami znakomicie podbija styl, który wybrzmiewa polem bitwy, chłodem okopów, samotnością i beznadzieją zrezygnowanych żołnierzy oraz szaleństwem tego, który musiał wybrać.

Znakomita książka. Niezwykły talent Autora. Niestety, nie da się zapomnieć "Bratniej duszy". 

niedziela, 7 listopada 2021

Witold Szabłowski - Rosja od kuchni. Jak zbudować imperium nożem, chochlą i widelcem [recnezja]

 

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021


"(...) gotowanie na Kremlu to była proza powtarzalności. Na każdy obiad przygotowywaliśmy  po piętnaście zakąsek: rybne, mięsne, warzywne. Robiliśmy faszerowaną polędwicę, galantyny z kurczaków i ryb. (...) Zakąski nie mogły się powtarzać częściej niż raz na tydzień". Tak było za czasów Gorbaczowa (który zresztą wciąż przebywał na diecie). Wcześniej, gdy imperium rządził Stalin prym wiodły śledzie. Za Romanowów było, co oczywiste, iście po cesarsku. Najmocniejszym akcentem książki było dla mnie wspomnienie akcji jaką w Brukseli zgotowali ukraińscy studenci kilka lat temu. Chcąc przypomnieć o Wielkim Głodzie, jaki Stalin zgotował ich przodkom urządzili sesję zdjęciową potraw jakie spożywali ich dziadkowie. Wspaniała zastawa, piękne stylizacje, a na tych wymuskanych talerzach: szyszki, patyki, zmarznięte kartofle, chwasty. Mocne. W Brukseli nawet kontrowersyjne.

I takie właśnie tematy porusza autor w swej "kulinarnej książce". Jedzenie jest punktem wyjścia do opowieści o dramatycznym wieku XX, przez który przewija się i Rasputin i Beria i Breżniew. Są też ich pracownicy, zespoły kucharzy, dawne przepisy (niedokładne, ale to przecież tylko punkt wyjścia do samodzielnych kompozycji proporcji i składników), czasem nawiązujące do menu występującego na stołach wyżej wymienionych.

Anegdoty, ciekawostki, a wszystko to podane przez rdzennych mieszkańców, tych, którzy notablom gotowali, tych, którzy przeżyli (oblężenie Leningradu, Wielki Głód ukraiński czy wybuch w Czarnobylu) poszczególne etapy mocnej rosyjsko - radzieckiej historii, a także tych, którzy pielegnują historyczną spuściznę narodu, a trafili na drogę Szabłowskiego.

Wolontariuszki przygotowujące jadłospisy dla likwidatorów skutków katastrofy elektrowni atomowej. Jak to brzmi? A jak to smakuje? Ano gruzińską zupą charczo i sałatką z kartofla i kokosa (!), zupą piwną i rukwią wodną ze szparagami. Aberracje gastronomiczne ułożone warstwami na jądrowej bombie, udekorowane plasterkami cytyny i napromieniowaniem.

Dzięki rozmówcom cała ta opowieść snuta jest jakby przy stole, niezobowiazujące, serdeczne rozmowy przy stole, wspomagane przez "wodę rozmowną" otwierają interlokutorów i nadają opowieściom smaku. Różnorodność, rozpiętość geograficzna tych rozmów i spotkań, podzielonych na 18 rodziałów (talerzy) także budzi podziw. Są historie afgańskie, krymskie, tatarskie, gruzińskie, są splątane losy, tragedie, ofiary polityczne i historyczne, a wszystko to złączone pełnym werwy, animuszu, gestykualcji, serdeczności sosem polifonicznym. 

Bo, nie od dziś wiadomo, że najciekawsze są rozmowy przy stole.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




środa, 3 listopada 2021

Douglas Stuart - Shuggie Bain [recenzja]

 

Przekład: Krzysztof Cieślik

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 2021


Na początku mego listu chcę skierować wielkie wyrazy uznania dla tłumacza, który podołał trudnej translatorskiej robocie. Mając na uwadze kolokwializmy, język potoczny, liczne pułapki zogniskowane wokół szkockich wybryków słownych, oddał lirykę nieliterackiego, niewykształconego biednego środowiska slumsów z okolic Glasgow. Ukłony dla Pana.

Tradycyjnie nie mogę też oprzeć się pokusie i znów zachwycę się Wydawnictwem Poznańskim - świetny dobór autorów. Aż zaraz sprawdzę kto jest redaktorem prowadzącym.

Przechodząc do meritum. Ta powieść szarpie duszę, wyciska łzy, naprzykrza się ciężarem gatunkowym, nie daje spokoju w trakcie lektury i po niej też, ale przyciaga, zniewala i trudno się od niej oderwać. Czytam, cierpię męki, ale nie ronię ni kropki, czule śledząc kolejną stronę. Jakby ta troskliwość o litery mogła w czymś ulżyć bohaterom, nieznośnie doświadczanym przez los.

Tytułowy bohater, Shuggie najmłodsze dziecko Agnes Bain to wrażliwy, niezwykle empatyczny chłopiec, który całe swoje dziecięce życie walczy o matkę, jej uwagę i jej życie. Agnes ma bowiem silną skłonność do nadużywania alkoholu, który skutecznie i zuchwale zajmuje każdą cząstkę jej codzienności. Początkowo próbuje ona ukrywać problemy, chować je za zasłoną dziennego pokoju, w skrytce za zlewem, gdzie trzyma najtańsze puszki piwa, z czasem ta pozorna nieśmiałość ulatuje, pogrążona przez głód alkoholowy i siłę uzależnienia. Najstarsza córka szybko odcina się od matki i młodszych braci, z nienawiścią i zapomnieniem wyprowadza się ze Szkocji, średni syn długo próbuje być częścią rodziny, przegrywa jednak ze słabościami i atakami matki, która w sytuacjach granicznych nie panuje kompletnie nad słowami i czynami.

Jedynym dzieckiem bezkrytycznie oddanym matce, kochającym ją całym jestestwem jest Shuggie. Grzeczny, ułożony, mówiący literackim językiem, ubrany w szkolny mundurek (ale kiedy ma chodzić do szkoły, skoro wciąż pilnuje, by matka nie zapiła się na śmierć?). Współczujemy mu od pierwszej chwili. Patrzy na upadek rodziny, staczającą się, pozbawioną hamulców matkę, odcięte, pokiereszowane rodzeństwo. Sam dla siebie również nie widzi ratunku, zwyczajnie, nie ma nań czasu, skupiony całą mocą na utrzymaniu domu i rodziny.

Poza tą tragiczną stroną uwikłania w alkoholizm matki, pojawiają się sygnały świadczące o braku akceptacji, nienawiści równieśniczej, braku zgody na inność, a także pedofilia, wykorzystywanie seksualne, korzyści za seksualne usługi różnych wymiarów. Dodatkowo wszystko to spowite jest w kostium historyczny trudnego dla Szkocji czasu transformacji, zamykania kopalń, realizacji planów żelanzney Margaret Thacher.

Tak bardzo współczuję chłopcu, tak bardzo nie wierzę, że historia skończy się dobrze, wiem do czego doprawdzi nałóg matki, ale mam obawy o jego życie i zdrowie. Zaniedbany edukacyjnie, wychowawczo, emocjonalnie jest narażony na wszelkie zło po stokroć silniej niż jednostki wyposażone w podstawowe zapasy związane z rodzinnym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. 

Autor z mocą i talentem wprowadził czytelnika do samego środka piekła dysfunkcyjnej rodziny. Jest miejsce na współczucie dla matki, tak fatalnie ugodzonej nałogiem. Widzimy jej walkę, jej upadki, jej miłość do dzieci, a chwilę później jej niechęć i odrzucenie, będące przykładem samoudręczania się, emocjonalnego okaleczania. Bardzo trudne emocje, pokazujące jak trudne jest życie z nałogowcem. Czasami wręcz niemożliwe.

Ta powieść cenna jest z wielu powodów: od ukazania codzienności lat 80. w zubożałych osiedlach na przedmieściach Glasgow, po tragiczną walkę z nałogiem, gorączkowe poszukiwanie uczucia i całkowicie obezwładniającą walkę dziecka o życie matki. 

wtorek, 2 listopada 2021

Łukasz Barys - Kości, które nosisz w kieszeni [recenzja]

 

Wydawnictwo: Cyranka

Warszawa 2021


Ach ta "Cyranka"! Zachwyca za każdym razem! Serce rośnie!

Do rzeczy. 

Przede wszystkim Pabianice nie będą zadowolone ze swojej obecności w tej książce: bieda, ciepła buła z budki podawana przez rękę o paznokciach upstrzonych resztkami lakieru, architektoniczne piekło szyldów, doklejanych bud i historia miejska ukrywana pod pastelowymi kolorami współczesności paskudniejszej niż określające ją pastele. Gdzieś w cmentarnych odmętach czają się duchy dawnej (w sensie przedwojennej) elity, fabrykantów (w sensie Niemców) z gestem i umiłowaniem zasad, gdzieś majaczy wspomnienie wielkości miasta (w sensie sensu, którego dziś kompletnie brak). Bowiem Pabianice czasów "Kości" to marazm, bieda, samotność i brak przyszłości. No, chyba, że kariera w Biedronce.

Wie o tym nastoletnia bohaterka, obarczona pogubioną matką, dwójką małego rodzeństwa i umierającą babką, chłonie ona świat żałując, że nie może sobie na niego pozwolić. Biedronkowa pensja matki, jej zapalczywe i beznadziejne poszukiwanie miłości, a przez to brak miejsca na uczucia dla dzieci naznaczają naszą bohaterkę mocno i dosadnie. Mogąca pozwolić sobie jedynie na fotel, co tam fotel, zydelek raczej!, obserwatorki świata lokalnego żyje wyobrażeniami i marzeniami. Przyjaźni się więc ze zmarłymi fabrykanckimi córkami, całuje zimne pomniki w dawnej części cmentarza, a także zakochuje się we wspomnieniu nastoletniego samobójcy. Jakże dla niej niezrozumiałego w tragicznym geście (onegdaj zapowiadający się znakomicie syn lokalnego chirurga). Tak marni (w porównaniu z powyższymi ideałami) wydają się jej kolejni zastępczy ojcowie, jakich pracowicie wynajduje samotna i zdesperowana matka: gnuśni, niepracujacy, pijący, stają się chwilowym elementem pabianickiego, domowego miru. Zawsze do czasu.

Autor bawiąc się językiem, znaczeniami, historią tworzy opowieść na poły baśniową, a nawet czasem też kanonicznie bajkową (dzięki obecności psa Filipa), zawsze zaś będącą na granicy twardej realności i soft niedopowiedzeń, niedoróbek. Niedoróbkowa jest rodzinna nagrobna płyta z plastikowej dziecinnej waniecki, niedoróbkowa jest cała osamotniona, biedna rodzina, wreszcie cmentarzysko kości, które dzieje się na podwórku. 

Magia brudnej, biednej codzienności, ukryta za pabianicką tablicą kierunkową. 


środa, 27 października 2021

Marc Elsberg - Sprawa

 

Przekład: Miłosz Urban

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021

Autor ma wielką lekkość w tworzeniu gargantuicznych historii. Ma odwagę, fantazję i inwencję, która pozwala mu na epickie podejście do spraw politycznych, dyplomatycznych i zakulisowych.

Zręcznie, z polotem i lekkością kreśli piętrowe intrygi, w które wplata polityków najwyższych szczebli, największego znaczenia, najmocniejszych graczy.

Jak łatwo wpaść w pułapkę własnej inwencji wiedzą wszyscy ci twórcy politycznych thrillerów, którzy skompromitowali się nadmiarem własnego ego. O nich zmilczę, choć kilka nazwisk ciśnie się na usta. Elsberg balansuje na krawędzi, ale ostatecznie wychodzi z próby zwycięsko. Z powieści epatuje pewność siebie twórcy, jego wartki, rozgadany język, skłonność do afektacji, ale też pewność w prowadzeniu postaci, wątków i napięcia. Elsberg ma warsztat, widać też, że jego historie są przepracowane, dopracowane, przemyślane po wielkroć. 

Wciągając czytelnika w intrygę, autor co chwilę wymaga odeń uwagi i refleksji, motywuje do stawiania pytań, procedowania ewentulanych scenariuszy dla świata. To niewdzięczne i lekko przerażające zajęcie. I tutaj tkwi największy sukces autora - wyrwanie czytelnika z tzw. strefy komfortu, pozbawienie go złudzeń, że fikcja zawsze pozostanie fikcją. 

Na lotnisku w Atenach chwilę po wylądowaniu odrzutowca zostaje aresztowany były prezydent USA. Międzynarodowy Trybunał Karny stawia mu zarzuty zbrodni wojennych. Na chwilę świat staje w miejscu. Zmienia się wszystko. Musi nastąpić przegrupowanie sił: ustalenie strategii dla aktualnie rządzącego prezydenta, dla opinii publicznej, dyplomacji poszczególnych krajów. Ruszają działania śledczych, prokuratury oraz tych wszystkich, którzy nie mogą lub nie chcę dopuścić do upublicznienia prawdy.

Ta pajęczyna zależności, ogrom błota politycznego jakiego udziałowcami są wszyscy w nią zaangażowani miażdży poczucie spokoju, przypominając, że doktryny, ideologie i działania prominentów zawsze są pełne win, ofiar i kłamstw. 

Nie zdradzam więcej z fabuły, gdyż nie wydaje mi się, że przekazywanie informacji o poszczególnych postaciach i ich wątkach wniesie coś szczególnie odkrywczego. Ważne jest to, że każdy ma swoje motywacje i założenia, które (w zależności od strony po której stoi) predestynują go do kolejnych kroków, mniej lub bardziej bliskich czytelnikowi.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony [recenzja]

 

Autorzy: Katarzyna Bernika Miszczuk, Marta Krajewska, Anna Szumacher, Jagna Rolska, Rafał Dębski, Martyna Raduchowska, Marcin Podlewski, Marcin Mortka

Wydawnictwo: Uroboros

Warszawa 2021


Temat interesujący. Zbiór rozczrowujący. Najbardziej powtarzalnością wątków wiodących (na osiem opowiadań sześć osnutych jest wokół historii babki/zielarski/szeptuchy/wiedźmy odczyniającej uroki). Co prawda rozłożone jest to na różne głosy, autorów, wątki, ale jednak skupiające się wokół maleńkiego wycinka słowańskich  wierzeń. Szkoda.

Katarzyna Miszczuk próbuje w tej materii wprowadzić pewien rodzaj suspensu, kreując swoją szeptuchę na pogromczynię porońca. Nie mogę odmówić temu opowiadaniu intrygującego kolorytu fabularnego, który poległ jednak w warstwie językowej, metaforycznej, warsztatowej przede wszystkim. 

Interesujące wydają się także "Dziewanna i księżyc" Anny Schumacher (choć ta lekkość, luzackość stylu jest często nieznośna) umieszczona w środowisku studentów archeologii przebywających na badaniach terenowych oraz "Jezioro cię kocha" Marty Krajewskiej, To drugie opowiadanie ma dobrze zarysowany nastrój i słowiański koloryt, nie jest jednak mocno warsztatowo. Ten zarzut odnosi się do wszystkich opowiadań, wyglądają one raczej na próby literackie, lub, co gorsza, na zlecone opowiadania, które musiały powstać, bo wpłynęła zaliczka. Tak to widzę.

Za to pomysł na zbiór naprawdę świetny, szkoda, że zabrakło talentów.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




niedziela, 17 października 2021

Iza Michalewicz - Ballady morderców. Kryminalny Wrocław [recenzja]

 

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021


Sześć rozdziałów, a każdy jak zstępowanie do kolejnego piekielnego kręgu. Zamiast Wergiliusza mamy Izę Michalewicz. By była jasność - to koniec porównań z Dantem, nic więcej ich nie łączy, może jeszcze poza złem.

Żyjąc w swojej wygodnej banieczce codziennie mijam ludzi wierząc w wypełniające ich dobro i serdeczność. Naiwniaczka. 

Autorka, reporterka śledcza skutecznie rozprawia się z moim frajerskim samoczopoczuciem. Michalewicz bierze na warsztat sześć historii, z których każda miała miejsce we Wrocławiu, całkiem zresztą niedawno.

Najpierw jest trup, dla przykładu ciężarnej w trzecim trymestrze, jest też historia Miss Polski. Później opis miejsca zbordni, relacje świadków, rodzin. Jest też zabójca/czyni: chora z miłości, zazdrosna lekarka, seryjny morderca, bestialski zabójca ukryty w ksiażkach pisarza. 

Niby zwykli ludzie, czasem szanowami, czasem niezauważani, czasem mający rodziny, dzieci, czasem samotni, zawsze zaś pozornie zwykli. Co czai się w człowieku? Nie chcę jednoznacznie mówić, że zło, bo to stygmatyzujące, ale jest i tak.

Iza Michalewicz krok po kroku dociera do prawdy, pyta śledczych prowadzących śledztwa, czyta tomy (czasem kilometry) akt, dociera do osób blisko związanych z ofiarami, szuka poszczególnych elementów śmiercionośnych układanek. Z reporterską dociekliwością sprawdza poziom śledztw (nie zawsze były prowadzone rzetelnie i z poszanowaniem procedur), przepytuje adwokatów, szuka współczesnych śladów skazanych, ale przede wszystkim szuka odpowiedzi na to najważniejsze pytanie: dlaczego?

Jak różne są motywacje, jednocześnie jak ograniczone jest pole widzenia/myślenia, gdy obraz zasnuwa wizja zbrodni. Skóra cierpnie na myśl, że to się zdarzyło naprawdę. Prześledzenie procesu decyzyjnego, poznanie stymulantów, zbliżenie się choć o krok do pobudek morderców jest procesem tyleż fascynującym co zatrważającym. Dlaczego? Wytłumaczeniem niech będzie dwojako pojmowana rola ciekawości, niektórzy z morderców mogą odbierać jako rodzaj nagrody i podziwu. 

I tak, autorka pobudza ciekawość, otwiera oczy na świat, a także pokazuje, że nic nie jest takim na jakie pozornie wygląda. Porzekadło mówi o beczce soli, którą trzeba zjeść z kimś, by go poznać. To chyba jednak za mało.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



środa, 6 października 2021

Louise Nealon - Snowflake [recenzja]

 

Przekład: Radosław Madejski

Wydawnictwo: Muza 

Warszawa 2021


Wchodzenie w dorosłość jest trudne. Dla każdego. Gdy dodamy to tego zderzenie światów sytuacja robi się po stokroć poważniejsza.

Deborah (imię po babci) rozpoczyna studia w Dublinie, oddalonym od wsi w której mieszka o godzinę drogi. Dzieciństwo spędzone pośród mlecznych krów, pastwisk i niecodziennej rodziny (chora psychicznie matka, jej o wiele lat młodszy kohabitant i wujek z przyczepy kempingowej przyjaźniący się z butelką whiskey) są dla dziewczyny jedyną znaną do tej pory rzeczywistością.

Nagły zwrot, jakim jest wkroczenie w szeregi braci studenckiej odmienia życie Debbie. Najlepiej podsumowuje ją na jednej z imprez Griffin, nowo poznany chłopak: "Jesteś taka nietutejsza". Cała prawda, która dla jednych jest urocza i zniewalająca, dla innych zaś jest wyrazem ciasnoty umysłowej, zaściankowości i ponurej, prowincjonalnej biedy.

Debbie z trudem szuka dla siebie miejsca pośród fancy, modnych, wyluzowanych i obytych młodych ludzi, dla których studia to tylko kolejny etap do odhaczenia, moment na mapie życia, który jest szczeblem na drabinie kariery. Wrażliwa i delikatna bohaterka przeżywa swoisty szok obyczajowy i kulturowy. Domowa rzeczywistość, jakże różna od świata uczelnianego nie zawsze jest dobrą podstawą do radzenia sobie w samodzielnym, dorosłym życiu.

Na szczęście, na swej drodze spotyka ludzi, którzy są swego rodzaju drogowskazem, pomocą i wsparciem w przedzieraniu się przez życiową dżunglę pełną prymusów, walczecznych frontmanów, którzy goniąc za wiatrem nie raz potrącają ludzi mijanych na drodze.

Debbie musi mierzyć się ze swoją naiwnością, łatwowiernością, często nietrafioną oceną zachować i motywacji. Chce być sobą, chce być kimś, ale na drodze wciąż stają kolejne przeszkody.

Czytając "Snowflake" wciąż czułam napięcie, pewien smutek i niepokój o to, co przyniesie kolejna strona. Dysfunkcyjna rodzina kształtuje Debbie. To nie jest ułatwienie. Niestety.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




niedziela, 3 października 2021

Jerzy Waldorff - Wielka gra. Rzecz o konkursach chopinowskich [recenzja]

 

 Wydawnictwo: Znak

    Kraków 2021


 Konkurs ruszył, a wraz z nim zaczynają się muzyczne emocje. Dziś  pierwszy dzień przesłuchań, zachyty (lub ganienie) nad melodią, fakturą, techniką, szybkością rąk, muzykalnością, płynnością prowadzenia frazy,  nasycenia dźwięku, osadzenia w klawiaturze, różnicowaniem narracji, brakiem (lub nadmiarem) póz, emfazy. Ach.

I, w związku z powyższym, bardzo, ale to bardzo się cieszę, że Znak postanowił wznowić wyjątkową, niepowtarzalną książkę Jerzego Waldorffa. Sam autor, człowiek legenda wciąż brzmi mi w uszach swym wyjątkowym, tubalnym, charakterystycznym głosem. Charyzmatyczny, pełen polotu i uroku czaruje swoją opowieścią, najpierw serwując krótką biografię Fryderyka Chopina, z później relacje z poszczególnych edycji konkursu.

Szczególnie interesująco jawi się pierwszy konkurs z 1927 roku, czasu gdy sama idea tworzyła się, nabierała formy i stylu. Dzięki patronatowi prezydenta Mościckiego sprawy nabrały barw. Początkowo w jury zasiadali tylko polscy sędziowie, panowało wówczas przekonanie, że należy standaryzować styl interpretacji do narodowego, polskiego, niby miarodajnego wobec całego świata.

Z czasem ten trend szczęśliwie uległ zmianie.

Pierwszy konkurs trwał tydzień, miał dwa etapy i... radzieckiego zwycięzcę, Lwa Oborina. Wówczas w sztuce nie było politycznych kompromisów, wygrał ten, który był najlepszy, bez zaglądania w paszport.

Jerzy Waldorff przysłuchiwał się wszystkim kolejnym edycjom festiwalowym. Przy czym tej pierwszej poprzez... radiodbiornik. Duży, zasilany akumulatorami typu superheterodyna zdobił podpoznański dwór rodziców Autora. 

Drugi konkurs to już międzynarodowe jury, a także, dla mnie niespodzianka, powieściopisarz Juliusz Kaden-Bandrowski oraz dwóch krtyków Stanisław Niewiadomski i Franciszek Brzeziński. Dlaczego? Według relacji Waldorffa miało za zapobiec "ocenom gry opartym jednostronnie na profesjonalnej rutynie". 

"Wielka gra" to cudowna opowieść o dawno minionym świecie, o społecznym budowaniu filharmonii, perypetiach jakie zmuszały władze do wynajmowania poszczególnych pomieszczeń różnym mniej lub bardziej szacownym instytucjom, by przetrwać i się utrzymać.

Niezwykłe opisy foyer, historie fundatorów, budowniczych, anegdoty dotyczące artystów, sytuacji (pies na widowni), reakcji publiczności są kopalnią serdecznych, pięknych, trącących już myszką dykteryjek, okraszonych nadzwyczajnym talentem gawędziarskim Waldorffa.

To wielka przyjemność móc znów wrócić do tej książki, pięknie wydanej, pięknie opowiedzianej, mówiącej o pięknie muzyki.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



niedziela, 26 września 2021

Eddie Jaku - Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi [recenzja]


Przekład: Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak

Wydawnictwo: MUZA SA

Warszawa 2021

Nie ma jak pisać o historiach Ocalałych z Shoah.
To co przeżyli predestynuje ich do nietykalności. 
To jak o swej przyszłości opowiadają, nie ma bowiem znaczenia, ważne, że mają siłę i potrzebę dzielenia się swoją hostirą z otoczeniem.
Nie chcę nawet sobie wyobrażać jak bolesne było ich życie. Pozbawieni rodzin, bliskich, ograbiani z człowieczeństwa musieli mierzyć się z bestialstwem oprawców. 
Niewyobrażalne.
Stąd też, moim zdaniem, każde świadectwo, każde wspomnienie, które przypomina, że "ludzie ludziom zgotowali ten los" jest ważne i potrzebne.
Rodzina Eddiego wyemigrowała z Polski do Lipska, tam też urodził się nasz bohater. Narodził się jako Abraham Salomon Jakubowicz.
W Niemczech dorastał, kształcił się, tam też trafił do pierwszego obozu konentracyjnego. 
Opowieść o trudach, jakie cała rodzina musiała ponieść, by uciekać z nazistowskich Niemiec, o perypetiach granicznych, walce o przetrwanie, w końcu o etapie końcowym, czyli Auschwitz.
Mimo wszystko splot okoliczności, niezaprzeczalna siła Eddiego, a także wola przertwania powodują, że książka ma pozytywny wydźwięk.
Już samo to, że popełnił ją mając sto lat robi wrażenie.
Cała struktura opowieści jednoznacznie kojarzy mi się z wystąpieniami na platformie TEDEX. 
Sposób prowadzenia opowieści, język, styl, nawet wtrącenia, mające na celu zaangażowanie czytelnika/słuchacza najmocniej przywodzą na myśl tedexowe perory.
To nie zarzut, to obserwacja.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



Zyta Rudzka - Ślicznotka doktora Josefa [recenzja]

 

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021


Starość: "naruszanie ciemności", "grzebanie w mroku". Gnijące lub wysychające ciała, rzygowiny, siki, "usta otwarte, jęzor wywalony, siny, sztywny". Niepamięć, samotność, upokorzenia serwowane w stołówce domu starców. Piramidalny dramat.

Ludzie zatopieni w swoich ograniczeniach, postępującej starości, która objawia się w różnych przykrych formach, czy to fizjologicznych czy umysłowych. 

Pensjonariusze domu spokojnej starości kryją wiele sekretów z przeszłości. Jednych skrzętnie pilnują, by nie wyszły na światło dzienne, inne mitologizują przerabiając w heroiczne opowieści. Tak jest z panią Czechną, zadbaną wdową, wciąż podkreślającą swoją atrakcyjność fizyczną. Jako dziecko trafiła do Auschwitz, gdzie była obiektem zbrodniczych pseudonaukowych działań Josefa Mengele. 

Po latach, z perspektywy wiklinowego fotela stojącego w ogrodzie domu starców wszystko wygląda inaczej. Nawet narracja pani Czechny, która teraz w rozmowach siebie przedstawia jako "Miss Auschwitz", ulubienicę Doktora Śmierć, istotę nieziemskiej piękności, której zewnętrzna powłoka nie tylko uratowała wtedy życie, ale też nadała miano legendy, skrzętnie podtrzymywane podczas small talków przy poobiednich sjestach.

Zarówno Czechna, jak i pozostali znani nam mieszkańcy domu starców żyją przeszłością, w której realizowali plany, byli poważani i potrzebni, mieli wyjątkowe przygody, czyniono im rozmaite awanse.

Gorzej z dziećmi. Te, jeśli tylko pojawiają się gdzieś w opowieściach, są nikłym cieniem, mało widocznym zza wachlarza sukcesów zawodowych i obyczajowych. Dzieci ich nie chcą, oddali zgrzybiałych, nieatrakcyjnych seniorów pod klucz opieki całodobowej, tymczasem sami spieniężają majątki rodziców, podróżują, raz do roku ślą kartkę z informacją, że wpadną w sierpniu przyszłego roku, a mamusia niech grzecznie zjada posiłki, bo przecieć cała emerytura przelewana jest na konto ośrodka.

Samotni, zapomniani, pełni traum, czasem jeszcze ukrywają kawałki chleba w różnych miejscach, czasem już wyzwalają się z tego etapu poobozowych urazów. 

Ta gorzka, chyba jednak pozbawiona pierwiastka optymistycznego opowieść wstrząsa. Autorka w swoim narracyjnym stylu, w komponowaniu opowieści z powtarzających się trwale fragmentów, oglądanych tylko z różnych stron, ale wciąż krążących wokół jednego tematu jest nieustępliwa i stanowcza. 

Pokazując dramatyczny, pozbawiony radości i perspektyw obraz starości, daje pole do przemyśleń, tylko, idąc dalej tropem nastroju dominującego w książce, czy znajdą się tacy czytelnicy, których ta opowieść prawdziwie poruszy?


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



środa, 15 września 2021

Bernardine Evaristo - Dziewczyna, kobieta, inna [recenzja]

Przekład: Aga Zano

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 2021


Amma - alternatywna reżyserka teatralna, która rozpoczyna karierę dyrektorki w The National. 

Yazz - córka Ammy, sama o sobie mówi "kozak humanitarystka".

Dominique - z przemocowego związku z kobietą trafia wprost na amerykańskie wybrzeże, gdzie robi zawrotną karierę w produkcji wydarzeń artystycznych.

Carol - "dialog akcji, kontraktów i modelowania finansowego", genialna analityczka.

LaTisha - równolatka Carol, urodziła trójkę dzieci przed 21 rokiem życiem, każde ma innego ojca, ona sama walczy o przetrwanie, ale i rozwój.

Shirley, Winsome, Penelope, Morgan... Każda z nich kryje w sobie kawałek traumy, każda z nich każdego dnia walczy ze stereotypami, nierównością płciową i rasową, każda z nich ma mniej lub bardziej ciemny kolor skóry. Każda otarła się o Londyn, mieszka w nim lub już w nim nie mieszka, każda idzie na wojnę z systemem, rodziną, postrzeganiem świata. I tak, jedna zadaje kłam paskudnemu stereotypowi, że piękna znaczy głupia, druga nie zgadza się na dominat płci, więc każe się do siebie zwracać w trzeciej osobie, nierzadkie są tu przypadki nastoletnich ofiar gwałtów, przemocowych rodziców, problemów z tożsamością i samotnością przede wszystkim. 

Wspaniała jest ta złość Autorki, która wtłaczana w zachowania i wypowiedzi poszczególnych bohaterek nabiera mocy i manifestuje poglądy feministyczne wielu czytelniczek. Jakże wspaniały jest język Evaristo - rześki, mocny, pewny swego, przewrotny, lubiący interakcje, kontrę, opozycję do tego co utarte, pewne, łatwe w odbiorze. Czytając te soczyste, krzyczące, mocne w swej postawie i wymowie historie poszczególnych boahterek wciąż miałam poczucie siostrzeństwa, siły i wsparcia. Girl power w wersji bezkompromisowej. 

Prowokowacyjna, co rusz wracająca do problemu akceptacji i postrzegania osób nieheteronormatywnych, jest jednocześnie dobry świadectwem niezgody na traktowanie seksulaności, tożsamości płciowej jako tematu tabu. 

Dobrym zabiegiem było konfronotwanie perspektyw, oddawanie głosów powiązanym ze sobą bohaterkom, bo to pokazało całe przebogate spektrum postaw, wizji i przeżyć poszczególnych bohaterek.

Wspaniała książka, zaś Wydawnictwo Poznańskie po raz kolejny punktuje świetnym doborem tłumaczonej literatury!

środa, 8 września 2021

Anna Koprowska-Głowacka - Opowieści z kraju nad Wilią. Baśnie i legendy litewskie [recenzja]

 

Ilustracje: Justyna Sokołowska

Wydawnictwo: BOSZ

Olszanica 2021


Po pierwsze: spokój. Ten, który bije z okładki urzeka i hipnotyzuje, powodując w Czytelniku natychmiastową chęć  sięgnięcia po książkę.

Po drugie: wydanie. Staranne, wysmakowane, jednocześnie wyszukane i skromne. Piękne w obezwładniający sposób.

Po trzecie: tematyka. Bardzo przecież bliska, a tak daleka przez lata zapomnienia. Autorka przybliża nam podania i legendy zza bliskiej granicy, pokazała wielokulturową, bogatą tradycję, pełną mnogości wierzeń i obyczajów, przenikania kultur, bogatych w baśniowe otuliny.

Buńczuczni władcy przeciwstawiający się postanowieniom bóstw. Zuchwali młodzieńcy lekceważący stare porządki, dyskredytujący postawę szacunku wobec starszych. Są też przestrogi dla lekkomyślnych dziewcząt oraz historie o tym, że warto zaufać miłości. 

Wybrane przez Autorkę teksty zostały słusznie uwspółcześnione, dzięki czemu ich język stał się łatwiejszy  w odbiorze dla coraz bardziej wymagającego teraźniejszego odbiorcy.

Warto podkreślić, że w niektórzych przypadkach Autorka nadała swoim bohaterom imiona, mimo iż we wcześniejszych znanych wersjach baśni i legend byli bezimienni.  Ten celowy zabieg również miał na celu ułatwienie odbioru. W tym przypadku muszę stanąć na kontrze, ponieważ uważam, że dominujący w niemal każdej dziedzinie życia trend polegający na upraszczaniu jest tyleż nieznośny co ogłupiający ludzkość - warto się zmęczyć, pomyśleć, aniżeli dostać wszystko na tacy. Wiem, że ta postawa jest mniejszościowa, dobrze mi jednak w zasiekach pełnych wymagań. 

Zostawiając jednak ten sporny temat chcę jeszcze podkreślić dbałość o nastrój, autentyczność i wyjątkowość miejsc z których poszczególne legendy pochodzą. 

Baśnie ze zbioru jasno pokazują jak bardzo uniwersalne i ponadczasowe są treści w nich zawarte, dotyczy to zarówno morałów, typów i charakterów ludzkich, ich rozterek i wartości, a także kolei losów.

Swoją drogą to musiało być wyzwanie wybrać do zbioru tylko 25 opowieści. Pozostaje mi tylko wierzyć, że Autorka zaintryguje Czytelnika na tyle, że sięgnie on po kolejne utwory z litewskiej strony.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




niedziela, 5 września 2021

Alex Michaelides - Boginie [recnezja]

 

Przekład: Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2021


W podziękowaniach Autor zaznacza, że większość książki powstała w czasie pandemii. Uwięziony wówczas w londyńskim zamknięciu, długie miesiące skupiał się na pracy twórczej. 

To cenna wskazówka, która jest dla mnie dobrym wytłumaczeniem ogólnej formy pisarskiej Autora. Delikatnie mówiąc nienajlepszej. Niestety.

Dlaczego tak sądzę? Przyczyn jest wiele: od wydumanej fabuły, której karkołomny finał przynosi markotne wyjaśnienia rozwiązania akcji (zresztą jej zawiązanie również nie ma solidnych podstaw logicznych). Umieszczenie akcji pośród akademickich sal i badaczy antycznych artefaktów literackich trąci kiczem, by nie powiedzieć pozerstwem, szczególnie w cytatach i miałkich nawiazaniach do wielkich greckich dzieł. Wątek kryminalny zestawiony z psychologicznymy aspektami pracy głównej bohaterki plus jej obyczajowe zaplecze obejmujące traumy i tęsknoty dają razem potężne poczucie dysharmonii, męcząc kakofonią pomysłów, jakie Autor chciał upchnąć w jednej książce. Zbyt wiele w niezbyt wielkim stylu. 

Kolejna bolączka to postaci i ich charaktery. Prawie zawsze niekomplente lub niedorzeczne. Od Zoe, siostrzenicy głównej bohaterki  po Freda, napotkanego w pociągu młodego naukowca, który na dalszych kartach książki coraz natarczywiej (i bez logicznego uzasadnienia) zaczyna odgrywać rolę amanta, tylko skąd mu się to wzięło? Profesor Fosca tak papierowy, że aż szkoda słów. Z kolei główna bohaterka, Mariana zdaje się być usypiająco drętwa wymiennie z nużąco bezbarwną. 

Nic tutaj nie jest dopracowane, potraktowane poważnie i przemyślane: pomysły ledwo tknięte, zasygnalizowane, nigdy nie są zamkniętą całością.

Warstwa dialogowa bez życia i dość przypadkowa.

Jednak wciąż będę bronić Autora - pisał w pandemii. Wszystkim nam dała ona w kość.

Skrót fabuły na koniec: na uniwersytecie w Cambridge mordowane są kolejne studentki należące do tajnego stowarzyszenia Bogiń. Terapeutka Mariana rusza do swej alma mater, by zadbać o bezpieczeństwo Zoe, swej siostrzenicy i ostatniej żyjącej krewnej, a także odkryć kim jest morderca. Ma swój typ i robi wszystko, by udowodnić swoją teorię.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



 


poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Jakub Małecki - Przemytnik cudu [recenzja]

 

Wydawnictwo: Red Horse

Lublin 2008


Horror.

I wcale nie chodzi mi o gatunek literacki.

Szukam słów, które najlepiej oddałyby odczucia po lekturze i jak ponury natręt coraz głośniej wraca rzeczony "horror". 

Spośród dość (niestety) pokaźnej palety zarzutów, na pierwszy plan wybija się brak konsekwencji w konstruowaniu postaci, porzucanie wątków, logika wysłana daleko na antypody i epizody fabularne po nic (flagowy przykład - drukarka biurowa drukująca rowerowe szprychy, które po wydrukowaniu przestają być dla Autora widoczne; groteska jest wspaniałym wentylem dla wszystkich gatunków literackich, ale by zagrać swą rolę, musi mieć ona mieć zakotwiczenie w fabule/logice/sensie wątku, rzucona ot tak w fabularną przestrzeń staje się niezręczna).

Pomysł na księżkę niezły, ukazanie mechanizmów działania i zdobywania popularności i poklasku (Bogdan) pokazane sprawnie i w swej prostocie porażające, zostawiają w głowie mocne obrazy upadku ludzkiego morale. To jednak za mało, by obrnonić "Przemytnika cudu".

Poznań staje się miejscem niepokojących wydarzeń, mrocznych, spływajacych krwią i plugawą historią z odległej przeszłości. Zostawmy wspomnienie ożywających pomników (jak do tej pory najlepiej ten motyw opisała lata temu w  "Karolci" Maria Kruger) czy instalacji z odciętych ludzkich stóp.

Znudzony pracą w banku Hubert i udręczona opieką nad chorą matką sprzątaczka Joasia stają się uczestnikami dziwnych sytuacji, w których nieznane gra pierwsze skrzypce. Jęczące głosy dzieci, legenda o hostii, grasujący w nocnych autobusach rębacz kolekcjonujący ludzkie odnóża i zmarli, którzy szukają zemsty. Do tego litry krwi wypływające ze studzienek (akurat) na ulicy Żydowskiej. 

Tym sposobem spłyciłam i sprofanowałam Państwu lekturę "Przemytnika". Kurtyna.


czwartek, 12 sierpnia 2021

Bartosz Sadurski "Rzeszot" [recenzja]

 


Wydawnictwo: Książkowe Klimaty

Wrocław 2021

A ja znów w komentatorskim rozkroku. Z jednej strony w zachwycie nad kipiącym od bogactwa językiem Autora, z drugiej udręczona wielością wątków i postaci, które nijak nie dają odpocząć i prawdziwie męczą, zagracając fabułę, czyniąc ją mniej mi bliską i przeżywalną.

Tytułowy rzeszot byłby tu na miejscu, zadbałby o odsianie nadprogramowych informacji, bo przecież w prostocie siła.

Rozumiem potrzebę rozwijania pawiego ogona językowego talentu, onieśmielania czytelnika inwencją twórczą, inteligencją i pomysłowością, szatkowaniem, mieszaniem i ugniataniem konwencji, wspaniałym dystansem i ukochaną moją ironią. Rozumiem. Prawdziwie rozumiem.

Potrzebne jest jeszcze miejsce na ciszę, pauzę i refleksję czytelnika. U Sadulskiego tak wiele się dzieje na wszystkich dostępnych płaszczyznach, że nie zostawia on nawet kawałka przestrzeni dla nas, czytających.

Fikcyjne postaci (począwszy od bezimiennego Pana Podedwornego, spiritus movens całej historii) występują naprzemiennie/symultanicznie/i jak tam jeszcze chcecie wraz z tymi historycznymi, którym przypisywane są pewne zdarzenia i przeżycia ubarwione i wykreowane przez Autora. Przyznam szczerze, bywał ten zabieg momentami nieznośny, stąd przetrwanie pierwszego rozdziału było dla mnie wyzwaniem. Na szczęście później nastąpił drugi, mniej wykreowany, pozbawiony wielkoświatowych pierwiastków rozdział, w ktróym za serce chwyta opowieść chłopskiej córki. Świat widziany oczyma dziewczynki jest dużo prostszy, wolniejszy, bardziej zrozumiały niż wydumane, przekłamane, wyolbrzymione słowa Podedwornego, który był sprawcą niemal całej historii świata.

I, mimo całej tej teatralnej otoczki jaka dzieje się coraz mocniej i bardziej intensywnie na naszych oczach prawdziwą wartością jest historia (choć opowiadziana a rebours). Dotyka ona wydobycia ropy naftowej w Galicji. Daleko jej do amerykańskich historii w rodzaju: od zera do milionera. Raczej na zerze poprzestańmy. Awanse społeczne, emigracje, pojedynki, ucieczki, bieda piętrowa, dziedziczona, a także tworzenie własnego mitu, jakże korzystnego dla przyszłych decyzji i koncekcji (od rzekomej przyjaźni z Mickiewiczem, Słowackim czy Dickensem po współpracę z Łukaszewiczem).

Pojawia się też pytanie o samą ropę, troski jakie generuje. Coraz większe, prawda?


sobota, 12 czerwca 2021

Vivian Gornick - Przywiązania [recenzja]


 Przekład: Łukasz Witcza

Wydawnictwo Filtry

Warszawa 2021


Jestem oczarowana pisarstwem Gornic - wyraźnym, klarownym, intensywnym i żywym. 

Błyskotliwa i energiczna, nieznająca tabu i bezwględna dla siebie i otoczenia. Pisząc o własnej relacji z matką jest uważna, zasadnicza, ale też pełna oddania i skrywanej czułości.

I, co istotne, jej relacja z rodzicielką to istny poligon emocjonalny, naszpikowany wybuchowymi charakterami obu pań. Toczące ze sobą całożyciową walkę o dominację i tron w kwestii wiedzy o świecie, ludziach i obyczajach, nieustannie się sprawdzają i wystawiają na słowne wojenki. Ranią się przy tym, opamiętują, zazdrośnie śledzą relacje z postronnymi.

Niezwykle interesująca jest dla mnie opowieść o dzieciństwie i młodości, jaka toczy się w nowojorskiej kamienicy gdzieś na Bronksie. Przekrój środowiska, paleta charakterów, teatr sąsiedzkich gier i podglądań, a do tego krótkie biografie co ciekawszych i barwniejszych mieszkańców. Jidysz - "język ironii i buntu" przeplata się z angielskim, ekspresja i siła kobiet zajmujących się domem i życiem sąsiadów zestawiana jest z życiem dorosłej już narratorki - swobodnej seksulanie, wyzwolonej, o socjalistycznych poglądach i ciętej ripoście.

Siłę i urok tej książki można mierzyć błyskotliwością i inteligencją oraz świadomością Autorki. Przeprowadza nas ona przez epoki, zmieniajacą się wizję i pozycję kobiety w społeczeństwie, gdzie od kury domowej przechodzimy przez etap kobiet pracujących i kompletnie wyzwolonych, samodecydujących o sobie, strzepujące z ramion patriarchalne pyłki. Mężczyźni cały czas są dodatkiem do życia, czasem idealizowanym (zmarły ojciec), czasem szczęśliwie nieżywym (mąż Nettie), innym razem są obiektem seksulanych wyładowań, czasem mylnie branych za wybranków serca.

Wszystkie te reminiscencje dzieją się podczas spacerów starej matki z mocno już dojrzałą córką. 

Aż nabrałam ochoty na nowojorski spacer.

czwartek, 13 maja 2021

Andrzej Stasiuk - Przewóz [recenzja]

 

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2021


Najpierw pojawia się zaskoczenie: Stasiuk podaje powieść, i do tego osadzoną w latach 40. XX w. 

Spodziewałam się standardowej Stasiukowej opowieści drogi, pełnej kaukaskiego piachu i niewygodnych dróg, między którymi żyją niezwykli ludzie, pełni niezwykłych spostrzeżeń ubranych w zwykłe słowa. A tu taka siurpryza.

Wczesne lato 1941 roku. Przygraniczna wieś, niby senna, a pełna rozgorączkowanych dziań. Z jednej strony przewoźnik, Lubko, jak głosi wieść gminna najlepszy w okolicy, nocami (za dobre pieniądze) przerzuca przez rzeczną granicę tych, którzy muszą zniknąć z ziem zajętych przez hitlerowców. 

Z drugiej, niedobitki partyzantów, w których ostatki żołnierskiej przyzwoitości walczą z wojenną barbaryzacją.

Z trzeciej widok z rzeki: po lewej eleganccy nazi oficerowie, po prawej nkwd-owskie szuje, z obu stron bieda i strach, szpicle i donosiciele, uciekinierzy i oprawcy, a także ci, którzy starają się żyć jak najbardziej po prostu.

Codzienność miesza się z niezwykłością czasów. Gęste, gorzkie upodlenie łączy się z heroizmem tych, którzy, choć na chwilę ocalić złudzenie normalności. 

Pośród wątków jakie przewijają się przez powieść najmocniej zapada mi w sercu historia dwójki młodych żydowskich uciekinierów. Podróżujący z Dorą Max marzy o dalekim Birobidżanie, wydaje mu się, że przekroczenie rzeki będzie zbawieniem. Walczący z głodem, zmęczeniem, ukradkowym nocnym przemieszczaniem się lasami i polami karmią się opowieściami o azjatyckiej ziemi obiecanej, która poza demokracją i czynnym udziałem w budowaniu państwowości oferuje pracę i wolność. Chyba nikt poza Maxem nie wierzy w tę bajkę, a jednak brną dalej, napotykając na swej drodze istotną przeszkodę pod postacią rzeki. Inteligenckie wychowanie, dobrobyt lat dziecinnych i nastoletnich,  zestawiony jest z obezwładniajacym strachem przed śmiercią, z brudem, podartymi koronkami, zniszczonymi ubraniami, dającymi jednak blade pojęcie o ich kosztownym pochodzeniu.  Na nic zdają się paryskie wspomnienia, języki obce, wtrącenia związane ze sztuką, pomizerniałe wspomnienia niegdysiejszych śniadań podawanych przez służącą. Wojenny upadek jest więcej niż bolesny, jest druzgocący. Przyszłość niepewna. Jak dla mnie oczywista. Ale pośród lektury żyłam nadzieją, że jednak nieoczywista.

Max i Dora mają nadzieję na długie życie w Stolicy Żydowskiego Obwodu Autonomicznego. Nie mają nawet pojęcia skąd nadejdzie kres, jak bezsensowny i tragiczny będzie, dokonany przez odczłowieczonych z nazwy tylko ludzi. Ten wątek najbardziej boli, najmocniej dotyka, najdłużej dopingowałam powodzeniu birobidżańskiej misji. By choć im się udało. Na próżno.

Partyzanci udają mężczyzn, sami przed sobą imitują ważność i niezastąpialność. Smutne to, choć bardziej chyba groteskowe, ale nie ma dla nich innej drogi. Muszą udawać, taką rolę przypisała im wojna. Raz nie radzą sobie z nielegalnym przecież świniobiciem, innym zaś razem wpadają w pograniczne kłopoty, które wiążą się z bezpośrednim zagrożeniem życia. Chyba jeszcze nie do końca zdają sobie sprawę z powagi sytuacji: piją bimer, palą raz lepsze, raz gorsze papierosy, liczą tanki, snują się. 

Dla przeciwwagi nad wątkiem desperackich uciekinierów i bezsensem partyzanckich niedobitków stawia przed nami Autor kobietę. Wdowę, która łączy wszystkie wątki, poszczególni bohaterowie bądź poznają z nią życie, bądź są przez nią karmieni, ukrywani, pocieszani. Inni zaś po prostu patrzą na przykuciniętą, wyciszoną, obserwującą postać, która swą życiową, hm, zaradnością, mądrością, a także przystosowaniem  jest najbardziej wyważoną i jaśniejącą bohaterką. Silna, odważna, gotowa wiele poświęcić, by ocalić drugiego człowieka. Niezwykła w swej empatii i przenikliwości, jest symbolicznym drogowskazem, oparciem i stałą, do której ciągną wszyscy, bez względu na wojenną pozycję: i zwyciężeni i zwycięzcy.

Stasiuk, poza tą lepką wojenną gęstością, daje dużo miejsca na ciszę, wcale nie bezwładną, raczej grzmiącą. Ten marny oksymoron ma tylko podkreślić, że między słowami kryje się wielka siła. Zazwyczaj jest to siła zła. Niestety. 





sobota, 1 maja 2021

David Sedaris - Calypso [recenzja]

 

Przekład: Piotr Tarczyński

Wydawnictwo Filtry
Warszawa 2020

"Rodzina, ach rodzina (...) nie cieszy, gdy jest (...) lecz kiedy jej nima samotnyś jak pies" - słowa piosenki Jeremiego Przybory idealnie pasują do opowieści Serdarisa.
Opowieści, która w pozornie lekki i przyjemny sposób snuje się wokół perypetii familii bliższej i dalszej Autorowi.
Cień zmarłej matki alkoholiczki, starość ojca, konfrontowanego z wizerunkiem z przeszłości, gdy silny i władczy manewrował rodzinnym, pełnym dzieci okrętem Sedarisów.
Autor, mimo rozlicznych, nie zawsze korzystnych bilansowo rozrachunków z rodzicami i rodzeństwem, to właśnie w nich widzi swoją przyszłość: rozmowy, spotkanie, wspólne wakacje, podróże wyznaczają kolejne pory roku i lata, pośród których Sedaris obserwuje dorastające dzieci rodzeństwa, przeżywa samobójczą śmierć siostry - trochę temat tabu, który przewija się przez cały zbiór, za każdym razem nie tyle spowolniając narrację, co wprowadzając ciszę, minutę pamięci ku czci zmarłej, będącą też chwilą konsterancji i wyrzutów sumienia całej żyjącej rodziny.
Sedaris długo czakał na swoją literacką szansę. Nie miał wsparcia w rodzinie, demotwywowany przez ojca, teraz świeci największym blaskiem, nie żywiąc urazy za brak zrozumienia z czasów młodości.
Czytamy wesołkowate, komiczne, zabawne zdania Sedarisa i czujemy smutek, współczucie, żal. Śmierć, starość, strach przed chorobą, samotnością, to coraz częstsze motywy przewijające się przez zbiór. 
Obserwowanie rzeczywistości z szufladki komika i stand-upera pozwala na więcej: noszenie dziwacznych japońskich ubrań, zadawania absurdalnych pytań i nocnego sprzątania przydrożnych śmiecie na  brytyskiej wiosze.
Momenami rozpaczliwe szukanie kontaktu z rzeczywistością, próba przekucia jej na własny język świata jest formą jakby stworzoną dla Sedarisa.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć na ile wątki poruszane w książce są prawdziwe, na ile wykreowane i podkolorowane. 
Rzecz w tym, by mieć w sobie ironię (ze szczególnym naciskiem na autoironię), pewną dozę samoświadomości własnych i cudzych słabości, a także gogolowski humor.
Zamknę cytatem z "Rewizora", znów idealnie pasującego do Sedarisa: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie".