poniedziałek, 26 maja 2014

Maciej Wasilewski - Jutro przypłynie królowa [recenzja]

Dopóki nie sięgnęłam po książkę, nie miałam pojęcia o istnieniu wyspy Pitcairn. Leży ona na Oceanie Spokojnym, najbliżej jej do Nowej Zelandii, politycznie przynależy do zamorskich kolonii Wielkiej Brytanii, więc władzę sprawuje królowa, która nie cieszy się wśród tubylców szczególnym poważaniem. Z historii i filmów wiedziałam o statku Bounty, który w końcu XVIII wieku (w wyniku buntu) trafił najpierw na Tahiti, z potem właśnie na (bezludną wówczas) wysepkę Pitcairn. 
Dzisiejsi mieszkańcy szczycą się pochodzeniem od ówczesnych piratów, każdy napływowy mieszkaniec jest na straconej pozycji - nie może pochwalić się wyjątkowym historycznym pochodzeniem.
W zasadzie nawiązanie do tamtych okrutnych czasów ma uzasadnienie, gdy spojrzymy na kolejne historie przytaczane przez autora. Jest przerażająco, ponuro i niewiarygodnie.
Już sam fakt, że Wasilewski został przyjęty na wyspę jest wyjątkowy, ponieważ autochtoni ostro selekcjonują gości, odrzucając dziennikarzy i reportażystów, Autor podał się jednak za antropologa, dodatkowo wykazywał nadzwyczajne zainteresowanie technologią budowania tamtejszych łodzi, zyskał więc pozwolenie na pobyt. Prawdziwe motywy postępowania odkrywa przed nami opowiadając historię Veroniki, kobiety poznanej w Nowej Zelandii, dziewczyny z Pitcairn, która uciekła przed tamtejszą wspólnotą, swoją przeszłością i dramatycznymi wspomnieniami. Jak większość kobiet (wówczas dziewcząt, czasem ledwie trzynastoletnich) była gwałcona przez nieformalnych przywódców wyspy, zwanych Chłopcami. Żaden ojciec, brat, nawet matka nie upominał się o krzywdę córki, nikt nie pomścił dziewcząt. Dopiero proces z udziałem zewnętrznych władz ukazał ogrom procederu, wielość ofiar, ich tragiczne historie.
Czytając kolejne historie przytaczane przez ukrywających się pod pseudonimami mieszkańców odkrywamy, że wyspą rządzi terror, twarde reguły, skomplikowana sieć zależności, strach.
Zamknięta, samowystarczalna wspólnota, z zewnątrz wyglądająca na idealnie uporządkowany modelowy wręcz świat. Diabeł tkwi w szczegółach, mroczne rysy pojawiają się im mocniej zaczniemy się przypatrywać społeczności.
Patrzę na tę książkę z niepokojem, niedowierzaniem, zdumieniem. Teoretycznie świat pędzi naprzód, w praktyce okazuje się, że postęp muska jedynie niektóre społeczności i terytoria, pozostawiając ludzi prostym, atawistycznym wręcz odruchom. Po przeczytaniu tej książki poglądy wszystkich tych, którzy tęsknią za zorganizowanym, wspólnotowym życiem pewnie się zmienią.

niedziela, 25 maja 2014

Yasmina Reza - Bóg mordu [recenzja]

Nie pamiętam kiedy ostatnio ubawiłam się czytając współczesną komedię, dodatkowo rozpisaną na utwór dramatyczny. Zaczynam mieć wątpliwości czy kiedykolwiek mi się to zdarzyło... Klasycy, i owszem, mistrzowsko doprowadzają do śmiechu, ale teraźniejsi autorzy mają z tym problem.
Wyjątkiem jest Reza, której Bóg mordu mnie olśnił i rozłożył na łopatki. Kameralna, prosta historia, która pozornie wygląda zwyczajnie i nie rokuje fajerwerków, z każdą kolejną minutą nabiera tempa, gubi kontrolę, ukazuje skrywaną pod osłoną poprawności prawdziwą ludzką naturę, która jest podła i samolubna. Niestety.
Reza obnaża słabości i temperamenty swoich bohaterów, pokazuje ich pokręcone, głęboko ukrywane oblicza. Nikogo nie oszczędza. Dostaje się kobietom i mężczyznom. Te pierwsze, z pozoru dystyngowane, oczytane i pełne miłości dla świata, pod płaszczykiem górnolotnych pozorów są kipiącymi od emocji pieniaczkami. Płaczliwe, wybuchowe, nieobliczalne, a także lubiące sobie popić (dla animuszu czy ukojenia nerwów), bywają złośliwe i agresywne. Mężczyźni zaś to typy dużo chłodniejsze, z emocjami trzymanymi na wodzy. Co z tego, skoro jeden z nich to wielki arogant i impertynent, drugi zaś, cynik i złośliwiec, powarkujący na żonę. Gdy zaś dochodzi do konfrontacji obu par, zaczyna się walka na płcie, ale przede wszystkim na skrywane żale. Konflikt narasta, napięcie też, czytelnik coraz lepiej się bawi, ciekaw finału, który również nie rozczarowuje.
Pamflet na nas samych, pielęgnujących swój wyidealizowany obraz, który w rzeczywistości ma bardzo wiele niewyjściowych rys.
Cała historia zaczyna się bardzo niewinnie. Dwa małżeństwa spotykają się po to, by omówić sprawę bójki ich synów. Początkowe gładkie formułki mające załagodzić i rozwiązać konflikt między chłopcami, z czasem zamieniają się w otwartą wojnę rodziców. Agresja narasta, osoby dramatu coraz bardziej wiją się w swojej złości, zmierzając do nieuchronnego wybuchu. Dokąd zaprowadzi ich tłumiona  agresja, jakie będą skutki ujawnienia prawdziwych twarzy? Zachęcam do lektury.
Na koniec dodam tylko, że sztuka jest wybitnie sceniczna, jest ona znakomitym materiałem dla aktorów, którzy mają szansę pokazać całą paletę swoich umiejętności. Zatem najpierw do lektury, potem do teatru!

czwartek, 22 maja 2014

Jean Des Cars - Kobiety, które zawładnęły Europą. Najpotężniejsze królowe [recenzja]

Historia jest pasjonującą dziedziną wiedzy do której łatwo się jedna zrazić uznając ją (nie wiedzieć czemu) za nudną. Jak wiele zależy od siły przekazu, umiejętnego przedstawienia, zobrazowania faktów z historii. Kto sięgnie po książkę Jeana Des Carsa będzie ukontentowany. Ze swadą, pasją, narracyjnym talentem przedstawił autor sylwetki dwunastu europejskich władczyń, które czasem z pierwszego rzędu, czasem z dalszego szeregu, wpływały na losy świata. Opowieść zaczyna się od srogiej i krwawej Katarzyny Medycejskiej, kończy się na powszechnie szanowanej Elżbiecie II.
Charakteryzując poszczególne życiorysy, nie zapomniał autor o szczegółach z życia prywatnego, które to znacznie ubarwiają opowieść, dodają jej wyrazistego kolorytu, powodują, że bohaterki książki nie są tylko papierowym wspomnieniem, stają się pełnokrwiste. Zdrady, intrygi pałacowe, zakulisowe umowy, surowość, której czasem bliżej do okrucieństwa, a do tego wielkie zasługi na polu kultury i sztuki, rozliczne mecenaty. Oto częściowy portret kilku z opisywanych władczyń.
Mnie poraziła bezwzględność i zimna kalkulacja Katarzyny Medycejskiej, zachwyciła niezłomność i dalekowzroczność Elżbiety I (zresztą od dawna mam słabość do tej postaci). Niewiele wiedziałam o szwedzkiej Krystynie, która miała swój udział w zakończeniu wojny trzydziestoletniej. Ciekawie brzmią słowa Katarzyny Wielkiej, która nakazała ponoć swoim medykom, by wytoczyli z niej ostatnią kroplę krwi niemieckiej, by w jej żyłach płynęła jedynie krew rosyjska...
Wiele tu smaczków, szczegółów, ciekawostek. W końcu są to niezwykłe życiorysy wielkich kobiet, nie może być inaczej. Były tak różne, tak wieloznaczne, trudne do sklasyfikowania i jednoznacznej oceny. Ich życie i działalność spowodowała, że dziś każdy wie kim była Maria Antonina czy królowa Wiktoria.
Każda z nich żyła w niezwykłych czasach pełnych konfliktów, zmian, tworzenia się potęgi danego kraju lub jej umacniania. Każda z nich miała swój udział w tych politycznych, państwowotwórczych wydarzeniach, pewnie dlatego tak zgoła inaczej smakują fragmenty odnoszące się do życia prywatnego, związków, miłości, dzieci.
Każdą z władczyń poznajemy już w dzieciństwie, śledzimy pokrótce ścieżkę edukacyjną, pierwsze zauroczenia, wybory, fascynacje, mocne i słabe strony. Śledzimy ich strategie, prowadzone przez nie gry polityczne.
Dla estetów są też portrety bohaterek poszczególnych biogramów, informacje dotyczące panujących w danych czasach mód, trendów, obyczajów. Naprawdę duże jest spektrum zainteresowań autora.
Wielka dbałość o szczegóły, rzetelność i język pełen pasji, plus znakomite wydanie książki sprawiają, że czytanie jej staje się swego rodzaju wyróżnieniem, świętem, przyjemnością naznaczoną pewnym wyrafinowaniem. To poczucie jest bardzo przyjemne, polecam wszystkim takie doznania książkowe.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





środa, 21 maja 2014

Camilla Läckberg - Zamieć śnieżna i woń migdałów [recenzja]

Napisanie dobrego opowiadania jest sztuką, i to trudną. Nie każdy musi, nie każdy powinien się za nie zabierać. Po lekturze Zamieci..., wiem, że Läckberg powinna zostać przy powieściach. Łatwiej jej wtedy zbudować dramaturgię, oddać klimat, nawet dialogi są lepsze u niej w dłuższych formach.
Tutaj mamy nawiązanie do twórczości Aghaty Christie, może było to puszczenie oka do czytelnika, sama nie wiem.
Mamy więc zamknięte grono osób, trupa, bibliotekę, kominek i pogawędki przy pięknie nakrytym stole. 
Policjant z Fjalbacki, Martin Molin zgadza się poznać rodzinę swojej nowej dziewczyny, Lisette. Uroczyste spotkanie ma odbyć się na chwilę przed świętami Bożego Narodzenia na małej, odosobnionej wysepce.
Molin ma złe przeczucia, całkiem słusznie, ponieważ już przy pierwszej uroczystej kolacji umiera senior rodu, Ruben. Okazuje się, że został otruty cyjankiem. Wszyscy są podejrzani, wszyscy mieli powody, by życzyć starszemu panu jak najgorzej. Obaj synowie, nawet wnuki. 
Dodatkowo za oknem szaleje zamieć, wszyscy goście wyspy są na niej uwięzieni.
Martin zaczyna przesłuchania, poznaje rodzinne tajemnice, niesnaski, głęboko schowane sekrety. Dedukuje, szuka prawdy, nie zdając sobie sprawy, że śmierć wciąż czai się w pobliżu.
Opowiadanie w stylu Christie można potraktować jak hołd, całkiem słusznie oddany królowej gatunku. Mimo wszystko wolę, gdy Camilla jest sobą, powieściopisarką zmieniającą oblicze malowniczej Fjalbacki.
Nie żałuję jednak lektury tego opowiadania. Było pewnym urozmaiceniem, aczkolwiek ani fabuła, ani postaci bohaterów nie porywają. Po prostu Läckberg miała tu zbyt mało miejsca by rozwinąć skrzydła. Czekam na jej kolejne powieści.

wtorek, 20 maja 2014

Nikita Lalwani - Utalentowana [recenzja]

Przytrafiła mi się dziwna sytuacja. Po raz pierwszy książka, którą rozpoczęłam czytać z ciekawością,  już po kilkudziesięciu stronach mnie rozczarowała. Parafrazując stare przysłowie: dobre złego początki...
Bardzo to nietypowe zjawisko, skoro autorka wykazała się pomysłem, stylem i nastrojem, który potrafił mnie urzec. Dlaczego nie umiała tego pociągnąć, wykorzystać, rozwinąć pomysłu? 
Choć sam temat wyglądał obiecująco, został udziwniony, rozmyty, z każdą chwilą tracił na lekkości i powabie. Nie udźwignęła autorka swojego pomysłu, a szkoda, bo był bardzo dobrze rokował.
Rzecz dotyczy rodziny hinduskich emigrantów, którzy próbują lepszego życia w Wielkiej Brytanii. W ich życiu pełnym dyscypliny i żelaznych zasad, pojawia się pewne novum, które na zawsze zmieni ich wzajemne relacje. Okazuje się, że starsze dziecko, dziewczynka Rumi, jest bardzo utalentowana matematycznie. Chorobliwie ambitny ojciec narzuca córce trening umiejętności, nakłada metody pracy, organizuje czas wolny, tak, by jak najwięcej czasu poświęcała doskonaleni talentu. Zapomina o zwyczajnych dziewczyńskich potrzebach, powodując rozterki i złość dziewczynki. Matka staje po stronie ojca, wierna jest tradycji i kodeksowi przywiezionemu ze starej ojczyzny. Jak bardzo zmienią się relacje w rodzinie, jak wiele ów talent będzie kosztował Rumi dowie się ten, komu bliskie są takie właśnie powieści społeczne, traktujące o odnajdywaniu się emigrantów w nowych ojczyznach.
Wciąż pobrzmiewają tu echa uprzedzeń, zazdrości, odosobnienia, lęki separacyjne, potrzeba udowodnienia swojej wartości, na przekór całemu światu.
Opowieść o samotności pośród najbliższych, o trudnych relacjach rodzinnych, a także o samotności przejmującej do głębi. 

niedziela, 18 maja 2014

Wiech - Cafe "pod Minogą" [recenzja]

Francuzi maja wspaniałego Rabelais'go, Brytyjczycy niezrównanego Dickensa, Rosjanie - niedościgłego Czechowa, my zaś mamy prześwietnego Stefana Wiecheckiego, niech nam go wszyscy zazdroszczą!
Poza wieloma felietonami, popełnił Wiech również powieści, w tym Cafe "Pod Minogą", będącą ucztą dla duszy.
Choć akcja sytuuje się w czasach bardziej strasznych niż śmiesznych, potrafił Wiech  tak zaczarować okupowaną przez hitlerowców Warszawę, że czytając powieść bawimy się setnie od pierwszej po ostatnią stronę.
Cafe "Pod Minogą" usytuowana była na Starym Mieście, na ulicy Zapiecek. Wojenne losy jej właścicieli (państwo Aniołkowie), pracowników, a także stałych bywalców jak wielki sowizdrzał, szofer Maniuś Kitajec, czy uroczy właściciel zakładu pogrzebowego, pan Konfiteor (który miał szczególną właściwość polegająca na określaniu znajomych za pomocą numeracji przyjętej dla trumien), stanowią wspaniałą scenerię dla opowieści.
Wojenne przygody, galeria charakterów i charakterków (np. Murzyn Jumbo ukrywający się w przebraniu wdowy), konfidenci i bohaterska ferajna cały czas zapewniają przednią rozrywkę.
Wielkim atutem opowieści jest wiech (tym razem jako styl gwarowy), który gromadząc żargon ze Starówki, Szmulek czy Pragi dał świadectwo różnorodności językowej oraz uchronił przed zapomnieniem dawną Warszawę. Figury stylistyczne, zlepki tego przedwojennego slangu mają wielką moc. Nagromadzenie tychże buduje nastrój, bawi i śmieszy. Ciekawi też spojrzenie na ówczesną Warszawę, życie jej mieszkańców.
Na koniec etymologia nazwy. Swego czasu do restauracji Aniołków trafił alkoholik Millerek, który mając za złe właścicielce odmowę kredytu, tak ją zbeształ: Ach, ty minogo z małem łebkiem, za wieczne ondulacje szarpana, ja cię tu zaraz nauczę szaconku dla gościa!. Pozostali biesiadnicy wyrzucili awanturnika z lokalu, jednak zgodnie orzekli: Pan Aniołek właściwie nie ma się na co obrażać, bo [żona, mój przypis] faktycznie na minogie podobna. Długa, mizerna na urodzie, z małą mordką, tylko z tą różnicą, że nogi posiada, ale za bufetem nie widać.

piątek, 16 maja 2014

Heather Graham - Mordercze grono [recenzja]

Uwaga, szmira!
Jeżeli jeszcze raz pokuszę się na okładkowe hasło: autorka bestsellerów New York Timesa, to za karę zaordynuję sobie od początku czytanie wszystkich koszmarnych książek np. A. Ficner - Ogonowskiej.
Podpuszczona zachętą lubianego przez mnie wskazanego wyżej pisma, wpadłam na literacką minę. Autorka wymarzyła sobie połączenia kryminału z romansem. Wyszło tanio i konfundująco. Niedopracowane postaci, płaskie i papierowe, do tego historyjka z przeszłości, która została tak mizernie sklecona, że aż trudno w nią uwierzyć. 
Wszystko tu dzieje się od razu, z rozpędu, jakby bohaterowie nie mieli przemyśleń i zahamowań. Trójkąty, natychmiastowy powrót do wielkiej przyjaźni sprzed nastu lat, korne, gotowe na każde zawołanie rodziców nastolatki (rodzice niemal w tym samym wieku co dzieci), wszyscy piękni, młodzi, optymistyczni, czasem tylko wystraszą się (między drinkiem a wizytą na polu golfowym) zabójcy, który morduje coraz częściej.
Do tego kiepsko poprowadzony, godny pożałowania wątek miłosny, który zamiast dodać pikanterii całej tej historyjce, tylko ją dobija. Nic tylko usiąść i płakać, a potem zastanowić się jakim cudem znalazł się wydawca, który po przeczytaniu tego tworu ludzkiej wyobraźni, zdecydował się na jej opublikowanie...
Szybko o treści, a potem od razu wyrzucam tę książkę z pamięci.
Paczka licealnych przyjaciół przeżywa tragedię, jedna z dziewcząt zostaje zamordowana, podejrzenia padają na jej byłego chłopaka, Seana. Ten jednak zostaje oczyszczony z zarzutów, morderca pozostaje niewykryty, zaś drogi przyjaciół rozchodzą się na lata.Sean postanawia wrócić do miasta, by uporać się z demonami przeszłości. Spotyka tu starych przyjaciół, a przede wszystkim Lori, która kiedyś była mu najbliższa.
Całą sielankę przerywa seria morderstw jakie stają się udziałem kolejnych osób ze starej paczki. Zabójcą jest najpewniej jeden z nich.

czwartek, 15 maja 2014

Janusz Głowacki - Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy [recenzja]


Głowacki to człowiek niezwykle dowcipny i zdystansowany. Uwielbiam jego anegdoty, którymi sypie w tej książce jak z rękawa. Jego błyskotliwy język, sarkazm, czasem czarny humor nadają kolorów zbiorowi.
Jednak mimo całej wielkiej sympatii do autora, a przede wszystkim do jego dzieł, ta książka mi się nie podobała.
Rozumiem jego punkt widzenia, chęć przywrócenia scen, które Wajda z filmu wyrzucił, albo których w ogóle nie wziął pod rozwagę, jednak przechodzę obok tego tematu, nie bardzo się w nim odnajdując.
Można patrzeć na opowiadaną tu historię bardziej uniwersalistycznie, w końcu jest Stocznia, strajki, wielodzietne małżeństwo, są też wspomnienia Głowackiego z własnego dzieciństwa, odniesienia do obserwacji czynionych pod sławetnym krzyżem przy Pałacu Prezydenckim, czy nieopodal,  w równie sławnej kawiarni hotelu Bristol.
Opierając się na życiorysie Wałęsy pokazuje autor słabość i zaściankowość polskiego społeczeństwa, wciąż nękanego przesądami, uprzedzeniami i zawiścią bez powodu.
Ciekawie rysuje się obraz współpracy między pisarzem a reżyserem - ciągłe zmiany, zrywanie scenariuszowych założeń, kawiarniane ustalenia, które doprowadziły do tego, że  koniec końców, Głowacki wcale nie czuje się twórcą scenariusza. Stąd ta książka, będąca trochę manifestem, trochę zaakcentowaniem swego zdania i pokazaniem pierwotnego zamysłu na fabułę filmu.
Choć autor ma wyraźną słabość do Wałęsy, porównuje go nawet do szekspirowskich bohaterów, to chyba jednak sympatię kieruje w stronę przeszłości i złotych czasów noblisty. Dzisiejszy Wałęsa, jego postępowanie, nie bronią się tak łatwo jak kiedyś (zmiana wizerunku spowodowana między innymi wspomnieniami jego żony, Danuty).
Cenię i lubię pisarstwo Głowackiego, jego polot i koncept, w tym przypadku (mimo występowania wymienionych wcześniej cech) książka nie budzi mojej ciekawości, nie zaliczę jej do grona ulubionych.

środa, 14 maja 2014

Anna Ficner - Ogonowska - Szczęście w cichą noc [recenzja]

To już na szczęście ostatnia książka autorki z którą mam o czynienia. Myślę, że więcej bym nie uniosła. 
Hanka ma męża, jest w ciąży i pragnie zrealizować marzenie swojej matki o Wigilii pełnej gości.
Zaprasza więc wszystkich bliskich swojemu sercu, i wespół z Dominiką, Mikołajem, Ireną i resztą zaczyna się przygotowywanie i wielkie odliczanie.
Ta książka ma jeden atut. Są to przepisy na świąteczny stół, zgromadzone na jej końcu. 
Są też dywagacje na temat postępowania z ciastem drożdżowym oraz kilka innych porad i wskazówek kulinarnych.
W kwestii fabularnej malizna jakich mało. Miałko, nużąco, sennie.
Zmienię zatem temat. Dziś rozpoczęło się europejskie święto kina. W Cannes zainaugurowano sześćdziesiąty siódmy festiwal filmowy.
14 maja to również święto farmaceuty, imieniny Amepliusza oraz rocznica założenia Związku Literatów Polskich.
Warto też wspomnieć o tym, że tego dnia, A.D. 1948 proklamowano niepodległość Izraela.
Na świat przyszła utalentowana Cate Blanchette, Tim Roth oraz Sofia Copolla. Zmarł zaś nieodżałowany Frank Sinatra.
Tyle na dziś. Do jutra.

Anna Ficner - Ogonowska - Zgoda na szczęście [recenzja]

Tym razem nie będę pastwiła się nad autorką. Poza tym w przeciwieństwie do niej nie lubię się wciąż powtarzać. Dlatego pokrótce opiszę tylko zarys fabuły.
Na więcej ta książka nie zasługuje.
Hanka wreszcie pozwala Mikołajowi na umizgi i zaloty, co więcej, zaczyna je odwzajemniać. W głowie wciąż ma pełno problemów, między innymi ten dotyczący rodzinnej tajemnicy, którą musi podzielić się z Dominiką. Waha się przez kilkaset stron, a czytelnik przysypia.
Gdy już się obudzi i nie porzuci książki, zauważy, że Dominika ma pewne problemy z odnalezieniem się w roli młodej matki. Od czego jednak są przyjaciele?
Z kolei Mikołaj skonstruował cichaczem tajemniczy i misterny plan, który wszystkim wokół ma przynieść głośny i donośny happy end, po drodze jednak musi biedak poradzić sobie z problemami rodzinnymi.
Dawka odrealnienia ludzi, zjawisk, sytuacji jest tu bardzo solidna, wiem, że ma to całą (za przeproszeniem) rzeszę zagorzałych fanek, które pod niebiosa chwalą autorkę. Wolno im.

wtorek, 13 maja 2014

Anna Ficner - Ogonowska - Krok do szczęścia [recenzja]

Dużym błędem z mojej strony było czytanie kolejnych książek Ficner - Ogonowskiej jedna po drugiej. Jako że traktują o tych samych bohaterach, całość zlała mi się w jedno i teraz mam problem z dopasowaniem treści do poszczególnych tytułów.
Nie jest to jednak moją wielką troską, gdyż fabuła wszystkich książek cyklu zamyka się w słowach: i chciałabym i boję się... Zdumiewające jak temat i historię, którą można by opowiedzieć w dwóch zdaniach autorka rozdmuchała na 4 tomy, niektóre z nich całkiem opasłe. Wodolejstwo prima sort, myślę, że autorka nadaje się do pisania politycznych przemówień, też o niczym, też przydługie.
W fabule, co krok pojawiają się te same wyjaśnienia postępowania Hanki (czyli głównej  bohaterki), pisane lekko tylko zmodyfikowanymi słowami. Bardzo to irytujący zabieg, ileż można prawić o tym samym?
Ogólnie rzecz ujmując, czytanie tej książki to jak jazda po rondzie, czyli w kółko to samo przed oczami.
Pierwsze okrążenie na wspomnianym wyżej rondzie zafundowała nam autorka w książce Alibi na szczęście (tu recenzja). Drugie kółko to właśnie Krok do szczęścia.
Śledzimy dalsze losy bohaterów, którzy tym razem przygotowują się do ślubu Dominiki i Przemka (wszyscy), przeżywają ciągłe rozterki (Hanka), poznają rodzinne tajemnice (też Hanka), gonią króliczka (szlachetny Mikołaj), ratują całość dobrym nastrojem i ciętym językiem (Dominika).
To tyle w kwestii fabuły.
A tak na marginesie, chyba coś mi na głowę padło, że przeczytałam wszystkie cztery tomy. Albo chwilowe zaćmienie, albo wrodzony upór i zawziętość. Nieistotne. W nagrodę za cierpliwość w ciągłym jeżdżeniu po fabularnym rondzie sprawię sobie jakiś bijący po oczach medal. Tyle.

poniedziałek, 12 maja 2014

Mariusz Czubaj - Martwe popołudnie [recenzja]

Gdy zobaczyłam okładkę książki z reprodukcją Nighthawks, pomyślałam o Raymondzie Chandlerze i klasycznym czarnym kryminale. Gdy zaczęłam czytać, tylko utwierdziłam się w tych przekonaniach. Główny bohater nowego cyklu książek Czubaja to uwspółcześniony (i spolszczony) Philip Marlowe.
Wyobraźcie sobie narrację prywatnego detektywa siedzącego w zadymionym biurze, w prochowcu i kapeluszu,  monotonnym głosem wspominający swoje najważniejsze sprawy. Tak byłoby u Chandlera. Czubaj ma zupełnie inny obraz detektywa, w tym wypadku eksperta do spraw poszukiwania zaginionych. Mimo to, cały czas kojarzy mi się z pomnikowym Marlowe'm. Zamiast płaszcza ma wyzywający t-shirt, biuro zastępuje mu komórka i zdezelowany samochód. Jest jednak zdystansowany, czujny, podobnie jak Marlowe często nosi przy sobie broń, podobnie jak Marlowe gra w szachy. Jest też kilka innych nawiązań do słynnego detektywa, jest też kilka cech zupełnie mu przeciwnych. 
Bezceremonialny i nonszalancki w kontaktach z mocodawcami, swoją dezynwolturą potrafi napytać sobie biedy.
Poznajemy go, gdy dostaje zlecenie. Ma odnaleźć specjalistę od politycznego marketingu, Daniela Okońskiego, który podjął się pracy nad biografią pewnego wpływowego biznesmena, po czym zniknął. Zaginiony niemal nie pozostawił po sobie śladów. Hłasko bez specjalnej euforii podejmuje się zadania, które zaczyna nabierać rumieńców, niestety niezdrowych. Im bardziej nasz bohater zagłębia się w sprawę, tym większe ma problemy, które z czasem zaczynają nieść coraz większe ryzyko. Tropy prowadzą do przeszłości wielu prominentów, ktoś chce uciszyć Hłaskę, uciszyć na zawsze.
Nasz zadzierzysty bohater nie poddaje się łatwo i za wszelką cenę próbuje rozwikłać sprawę, a także usiłuje odnaleźć Okońskiego. Tylko dokąd go to zaprowadzi?
Czubaj przyzwyczaił mnie do tego, że Warszawa jest jedną z bohaterek jego powieści. Tym razem również oprowadza czytelników po stolicy, co tylko dodaje powieści wdzięku (jakkolwiek słowo to niekoniecznie kojarzy się z kryminałem). Wartki język, akcja pełna werwy i tajemnica, którą poznajemy wraz z Hłaską. 
Zapowiada się ciekawy cykl powieściowy.

niedziela, 11 maja 2014

Literatura to nie piesek do karmienia pod stołem - wywiad z Jackiem Dukajem

Dukaj budzi we mnie duże uznanie, przede wszystkim jako autor niezwykłego Lodu (tu recenzja). Interesuje mnie też to, co ma do powiedzenia w rozmowach z dziennikarzami. Wywiad o którym mowa, ukazał się w 70 numerze Frondy Lux, a przeprowadził go Adrian Sinkowski.
Dukaj dzieli się tutaj swoimi spostrzeżeniami na temat współczesnej literatury oraz jej realiów. Opowiada o zatracaniu się granicy między wydarzeniem literackim a samą literaturą, uskarża się na pewien ekstremizm rodzajowy, boleje nad brakiem twórczego środka.
Interesujące są jego wypowiedzi na temat współczesnego pojmowania roli i samej osoby pisarza, ciekawi także proponowana przezeń wizja literatury za sto lat.
Cieszy mnie to, że mimo bardzo poważnego, profesjonalnego podejścia do tematu, potrafił też zdobyć się na pewien dystans wobec siebie (kwestia pisarza multiepickiego, o której szerzej w wywiadzie).
Choć z niektórymi jego wypowiedziami zupełnie się nie zgadzam, inne prowokują do dyskusji, to jednak w pewnym stopniu zgadzam się z jego wizją współczesnego literackiego świata. Nie jest to bynajmniej wizja idylliczna, niestety.
Na stronach poświęconych rozmowie z Jackiem Dukajem znajdują się też wyniki ankiety, jaką przeprowadziło pismo. Trzynaście osób miało określić najważniejszą książkę nowego wieku. Wypowiadali się między innymi Paweł Dunin - Wąsowicz, Wojciech Przybylski i Jerzy Sosnowski. Bardzo ciekawe są ich wybory, książki zaś warte zapamiętania.


Za możliwość przeczytania wywiadu z Jackiem Dukajem dziękuję wydawnictwu:




piątek, 9 maja 2014

Remigiusz Mróz - Parabellum. Horyzont zdarzeń [recenzja]

Trudno mi zapanować nad entuzjazmem. Wrażenia i emocje po lekturze Horyzontu zdarzeń są tak żywe i intensywne, że niemożebne staje się zachowanie spokoju. Trudno też wykrzesać stonowaną opinię, będzie więc afirmacja. Cykl Parabellum trafia w moje gusta literackie, daje satysfakcję i przyjemność, sprawia, że z ciekawością (często z niecierpliwością) przewracam kolejną stronę.
Żywe dialogi, wplatane (czasami) w suspens, to znów w szaleńcze tempo, częste zwroty akcji oraz przemyślana i spójna (choć niezwykle zmienna i bogata) fabuła, stanowią mocne strony tej książki. Dla mnie istotne są pewne detale, które świadczą o umiłowaniu historii (dostępne ówcześnie marki papierosów, broń będąca w użyciu, opisy hitlerowskich mundurów, czy linii Maginota).
Wyraźnie zaznaczył autor realia na poszczególnych polskich ziemiach - okupacja niemiecka, z którą zmagali się Staszek z Marią, a także wstrząsające postępowanie Armii Radzieckiej, które obserwował na wschodnich rubieżach Bronek. Pojawiają się sugestywne, obrazowe opisy zajść, co dobitnie przypomina grozę tamtych czasów.
Tak wiele spotyka braci Zaniewskich, tak różnie układają się ich losy. Dzięki mnogości tych perypetii mamy okazję poznać cały wachlarz wojennych przeżyć rodaków, a także bogatą paletę ich charakterów. Autor daje sobie radę z całą armią postaci, żongluje nimi tak umiejętnie, że nawet poboczny bohater okazuje się dla czytelnika ciekawym, jest też zapamiętany.
Z pierwszego tomu została w autorze chęć do przerywania akcji poszczególnych wątków w najbardziej newralgicznych ich momentach. Zdradzę, że ten pomysł wciąż się sprawdza.
Druga część zaczyna się mocno. Zdekonspirowania Maria i Staszek uciekają z Rawicza, za wszelką cenę próbują dostać się do Francji, która jawi się im jako bezpieczny azyl. Po drodze napotykają wiele przeciwności, a ich życie cały czas jest poważnie zagrożone. Dodatkowo zakochanych poszukuje znieważony Leitner, mający zresztą moc innych problemów na głowie.
Z kolei Bronek wraz z resztkami kompanii, postanawia przedostać się dalej na wschód, ma tam pewną misję do spełnienia. Nie przeczuwa nawet na jak wielkie niebezpieczeństwo się naraża...
Barwna, sugestywna opowieść, której wciąż mało. Czekam na więcej. Czekam na trzeci tom.


Za egzemplarz książki dziękuję Autorowi i wydawnictwu:





czwartek, 8 maja 2014

red. Helena Głowacka - Wspomnienia o Kazimierzu Rudzkim [recenzja]

Jestem wielką miłośniczką talentu pana Kazimierza Rudzkiego, dlatego dalsze moje słowa pełne będą uniesienia i rewerencji. Jeśli ktoś z trudem znosi peany i laurki dla aktorów, niech nie czyta dalej.
Moje pokolenie w ogóle nie ma pojęcia o tym artyście, zupełnie nie zna jego twórczości, ról, scenicznych przeobrażeń. Może komuś zamajaczy rola z serialu Wojna domowa, gdzie wcielał się w postać Kazimierza Jankowskiego, ojca głównego bohatera Pawła. Ja uwielbiam go w roli kapitana Ralpha Peacock'a, brytyjskiego oficera dowodzącego pustynnym oddziałem w Jak rozpętałem II wojnę światową. Świetny był też w Eroice, czy Nie lubię poniedziałków. Zresztą nie miał słabych ról i basta (przypominam, że na początku ostrzegałam przed hymnami pochwalnymi).
Urocze, ciepłe wspomnienia o Rudzkim otwiera jego siostra, a zarazem redaktorka tomu, pani Helena Głowacka (matka Janusza, tego od Good night Dżerzi  i od Kopciucha). Przypomniała ona czasy przedwojennej Warszawy, wizyty w sławnym sklepie ojca, który wydawał nuty i płyty gramofonowe, wspólne podróże zagraniczne. Z jej opowieści wyłania się człowiek obdarzony niezwykłym poczuciem humoru, dystansem, spokojem, wielką inteligencją.
Jeden z kolegów ze szkolnej ławy wspomina dyktando z polskiego, na którym poprosił Kazia o wskazówkę przy sprawiającym mu trudność fragmencie: pachołki z halabardami. Rudzki, bez mrugnięcia okiem kazał mu pisać: lokaje z pikami.
Niektórzy z autorów wspomnień w niniejszym tomie próbują dokonywać analizy osobowościowej, charakterologicznej, tłumaczą wybory i postawy Rudzkiego. Inni (pozostający w mniejszości, jak moja ukochana Stefania Grodzieńska) piszą z przymrużeniem oka. Czytając o pierwszym spotkaniu bohatera wspomnień z niezrównaną Stefą setnie się ubawiłam. Na samo wspomnienie kaziorucki razy trzy, wciąż się uśmiecham.
Szlachetny, rzetelny, oddany społecznik (w tomie przedrukowano jego listy do różnych instytucji, między innymi Urzędu Skarbowego, gdzie pismo zaczyna od słów Moi kochani...). Interweniował w różnych sprawach: miał zdanie w kwestii odbudowy Warszawy, dzięki jego interwencji na Górze Trzykrzyskiej w Kazimierzu Dolnym stanął wreszcie trzeci krzyż. Nawet skarga na niewłaściwie pomyślany rozkład jazdy miejskich autobusów przyniósł zmianę, taką estymą odznaczał się Rudzki!
Dystyngowany, poważny, elegancki, wytworny, pozostawał cudownie uroczym. Reprezentował dowcip w dobrym tonie, ze smakiem. Jak to określił Tadeusz Sivert,  był przedstawicielem komizmu intelektualnego. Bez tanich chwytów, szaleństw mimicznych czy wykorzystywania płytkich żartów. Przykładem kunsztu komediowego były jego konferansjerki, również drukowane w tomie. Być może dziś już lekko trącą myszką, są przykurzone, dla wielu nieczytelne ze względu na czasy, zmianę pokoleniową, brak znajomości nazwisk poszczególnych artystów, do których się odnosił.
Dla mnie pozostaje on niedoścignionym wzorem taktu, dystansu, uroku, a także wielkim artystą. Wspaniała postać, czarujące wspomnienia!

środa, 7 maja 2014

Joanna Spencer - Grace. Księżna Monako

Lubię biografie, dają wielowymiarowy obraz postaci, mimo iż jest on z góry założony przez twórcę. Jednak nawet autorskie ujęcie czyjegoś życiorysu pozwala na czytanie między wierszami i wyrabianie własnej opinii.
Joanna Spencer to pseudonim dziennikarki związanej z monakijskim dworem. Jej książka jest laurką wystawioną księżnej, nie kryje ona zresztą uwielbienia i zachwytu dla samej Grace Kelly. Nie jest to wielką przeszkodą w czytaniu, czasem nawet ton pełen estymy wywołuje uśmiech pobłażania i sympatii.
Bohaterka książki to postać rodem z hollywoodzkiego filmu, choć trafniejszym określeniem będzie jednak bajka. Piękna, dobra, pełna szlachetnych zasad moralnych, silna, bogata, sławna. Odnosząca duże sukcesy w głośnych filmach (ulubienica Hitchcocka , zdobywczyni Oscara), pozostająca przy tym skromną dziewczyną. 
Będąc na szczycie rzuciła kino i wyszła za księcia Rainiera III z rodu Grimaldich. Okazało się, że to rola jej życia, która wielokrotnie będzie wymagała aktorskich talentów, maskowania rozczarowań oraz kreowania wizerunku księżnej - osoby publicznej pełnej doskonałości.
Śledzenie jej losów - od sielskiego filadelfijskiego dzieciństwa, poprzez początki dorosłego życia w Nowym Jorku, a także kalifornijskie epizody, powiązane z kręceniem filmów (i mniej lub bardziej wydumanymi romansami z partnerami ekranowymi) dają dość spójny wizerunek Grace. Czas przed Rainierem był pełen beztroski, przyjemności, wyzwań zawodowych oraz był okazją do poznania najwspanialszych aktorskich nazwisk lat 50. Występowała obok samego Gary'ego Coopera w filmie W samo południe, grała też z Jamesem Stewartem w Oknie na podwórze, Clarkiem Gable'm w Mogambo (interesujące wspomnienia ze zdjęć w Afryce, gdzie ta subtelna eteryczna blondynka jeździła z szelmą Gable'm na safari), czy wreszcie Bingiem Crosby'm i Frankiem Sinatrą w Wyższych sferach.
Rola w tym ostatnim filmie była jej pożegnaniem z kinem, gdyż niedługo potem została księżną Monako. Zadanie to niewiele miało wspólnego z romantycznym wyobrażeniem o panowaniu i towarzyszących mu splendorach. Nowe państwo, nowy język, świeżo poślubiony, trochę obcy mąż, niechętni początkowo poddani, samotność, protokół dyplomatyczny i tęsknota za rodziną. Grace była jednak aktorką przygotowaną do odegrania każdej roli, więc i z tą dała sobie radę.
Jej monarsze życie znacznie obiegało o beztroskiego, pełnego przyjemności amerykańskiego życia. Nowe obowiązki, poszukiwania własnej drogi i pomysłu na godne reprezentowanie małego księstwa, stały się wiodącymi celami w życiu Grace.
Czas skończyć z bajkami o księżniczkach, wydaje się, że w rzeczywistości ich życie nie jest usłane różami, wystarczy poznać historię księżnej Monako, by dostrzec cienie dworskiego życia.
Jako remedium na baśniowe zakończenia polecam opowieść o Grace, niezwykłej kobiecie, którą los rzucił do maleńkiego miasta - państwa nad Morzem Śródziemnym. I tu nastąpił koniec bajki...

Za egzemplarz książki dziękuje wydawnictwu:




wtorek, 6 maja 2014

Tadeusz Konwicki - Zwierzoczłekoupiór [recenzja]

Zwierzoczłekoupiór: To jest takie coś, które nas przez całe życie osacza. W tym zawiera się wszystko, czego nie rozumiemy w naturze (...), czego nie znamy w człowieku, i wszystko, czego nie wiemy w ogóle o niewiadomym.
W tym cytacie kryje się cała esencja książki, tłumacząca wiele, będąca najtrafniejszym objaśnieniem bolesnego finału, który kompletnie wstrząsa czytelnikiem.
Pozornie lekka opowieść o życiu pewnego chłopca, która jednak skrzy się wieloznacznością, ukrytymi prawdami, schowanymi między dowcipnymi zdaniami.
Początkowo traktowałam tę powieść jako książkę dla dzieci, z każdą następną stroną nabierała ona uniwersalistycznego wymiaru, coraz bardziej kwalifikowała się również dla starszych odbiorców.
Jest tu humor, dystans, puszczanie oka, satyra na różne ludzkie archetypy. Nie brakuje ciepła rodzinnego, absurdu, przygody, momentami jawi się jako baśń, na finał gotując wspomniany trudny epilog...
Bohaterem jest uczeń czwartej klasy, Piotr. Przemądrzały, inteligentny chłopak, charakteryzujący się dużym oczytaniem, wybornym zmysłem obserwacji oraz zupełnym znudzeniem życiem i brakiem ciekawości świata, który doskonale zna z encyklopedii i innych mądrych książek. Ma wyniosłą, kapryśną siostrę - licealistkę, panią Zosię. Ojca pracującego w biurze maszyn liczących w Instytucie Lotniczym oraz matkę - malarkę abstrakcjonistkę, w pełni oddaną rodzinie. Szczegóły z rodzinnego życia (ulokowanego w przaśnym warszawskim PRL-u) przeplata w swej opowieści z niezwykłymi przygodami, które stają się jego udziałem.
Otóż pewnego dnia do jego drzwi puka Sebastian, pies - wynalazca, który w poprzednim życiu był angielskim lordem. Jest on mówiącym dogiem, który wybrał sobie chłopca na towarzysza podróży w inny, równoległy świat. Zaproponował Piotrowi misję, która okazała się ryzykownym przedsięwzięciem, wiążącym się teleportacją do przedwojennej Polski, celem uratowania nieszczęśliwej dziewczynki, Ewy. 
Nietypowość przygód, które mnożą się i wciąż spiętrzają, powoduje odrealnienie, posmak ułudy i niemożebności. Wszystko jednak ma swoje wytłumaczenie, wystarczy tylko poczekać do finału, po którym na długo pozostanie w czytelniku refleksja.

poniedziałek, 5 maja 2014

M. Allingham - Jak najwięcej grobów [recenzja]

I znów zabrałam się za książkę ze sfatygowana okładką. I znów jest to klasyczny kryminał, który urzeka formą i stylem.
Mamy połowę lat czterdziestych XX wieku. Londyn. Na parkowej ławce spotykają się kierownik wydziału Scotland Yardu, Stanisalus Oates oraz jego były podwładny, a dziś detektyw - amator, Albert Campion.
Obserwują staromodnie ubraną staruszkę, która okazuje się być jedną z ostatnich przedstawicielek dość ponurego londyńskiego rodu Palinde'ów. Wątpliwą sławę owo nazwisko zyskało dzięki niedawnym wydarzeniom, ściśle powiązanym z otruciami, jakie spotykały poszczególnych członków rodziny. Do tej pory (czyli owego spotkania na parkowej ławce), przy życiu została tylko trójka Palinde'ów, w tym obserwowana staruszka.
Sprawa jest emocjonująca, a dodatkowego smaku dodaje jej historia rodziny. Niemal każdy jej członek okazywał się być niezwykle uzdolnionym człowiekiem. Stąd w rodzinie profesorowie, lingwiści, pisarze, tyleż zdolni co zamknięci w sobie i unikający kontaktów z otoczeniem.
Pozostali przy życiu Palinde'owie zamieszkują dom, będący niegdyś ich własnością, dziś są tam jedynie lokatorami. Wśród nich kryje się truciciel. 
Błyskotliwy i inteligentny Albert Campion przenika do ponurego domostwa, staje się kolejnym podnajemcą, mając nadzieję, że od środka uda mu się rozwikłać zagadkę i zdemaskować truciciela z Apron Street. Czy uda mu się odkryć tożsamość mordercy?
Relaksowa, przyjemna lektura wyróżniająca się lekkimi dialogami, delikatną nutką finezyjnego dowcipu, a nade wszystko przybliżająca czytelnikowi ówczesne londyńskie realia, co stanowi o sile tej książki.

niedziela, 4 maja 2014

Maurice S. Andrews - Dymisja nadinspektora Willburna [recenzja]

Klasyczny brytyjski kryminał, pełen dystyngowanej, poważnej atmosfery, wypranych sztywnych kołnierzyków, emocji trzymanych na wodzy, obfitujący w zgrabne pełne zdania.
Wspaniały, flagowy wręcz przykład klasyki gatunku. Urzeka język, roztropność i chłód policyjnych inspektorów. Zdaje się, że nawet przestępcy mają tu klasę. 
Fabuła powieści prowadzi nas poprzez ponure londyńskie doki oraz szemrane, podejrzane obrzeża miasta, które kryją wiele zagadek i ciemnych sprawek. W takich właśnie okolicznościach geograficznych dochodzi po ponurej zbrodni, która zdaje się być najtrudniejszą, najbardziej fatalną w całej karierze szefa wydziału morderstw Scotland Yardu, nadinspektora Willburna.
W dość parszywym hotelu na peryferiach Maida Vale, zostają odnalezione zwłoki Fancy Moore. Problem polega na tym, że była ona jedynym gościem hotelu, dodatkowo znajdowała się w pokoju zamkniętym od środka.  Portier zarzeka się, że nikogo więcej w hotelu nie było. Brak motywów, brak świadków, i niestety, brak mordercy. Sprawa zupełnie bez szczegółów, za to pełna znaków zapytania. Nic dziwnego, że śledztwo prowadzi sam naczelnik wydziału, określany tu jako dżentelmen - sceptyk. Wszelkie nowoczesne metody pracy policji (wówczas był to odciski palców czy badanie krwi) traktował z przymrużeniem oka, jako środki pomocnicze. Zdawał się wyłącznie na własny umysł i wyobraźnię. Gdzie zaprowadziły go one w tym śledztwie?
Zajmująca opowieść o tym, jak wielką sprawę można rozwiązać skromnymi (w sensie ilościowym) środkami.
Wyborna klasyka!

sobota, 3 maja 2014

María Dueñas - Olvido znaczy zapomnienie [recenzja]

Dr Blanca Perea, nauczycielka akademicka z Hiszpanii, wyrusza na stypendium do Santa Cecilia w Kalifornii. Podejmuje się (raczej żmudnej i nudnej pracy) uporządkowania i skatalogowania dokumentów należących do zmarłego prof. Andreasa Fontany, będącego niegdyś dobrym duchem tamtejszego uniwersytetu.
Propozycja wyjazdu naukowego zbiega się w jej życiu z  innymi wielkimi zmianami. Po latach budowania stabilizacji u boku męża dowiaduje się, że ten ją zdradził i postanowił ułożyć sobie życie u boku innej kobiety. Porzucona i upokorzona Blanca zaczyna wszystko od nowa.
W USA rzuca się w wir pracy, którą początkowo traktuje bardzo służbowo. Z czasem, gdy poznaje koleje życia profesora Fontany, a także natrafia na jego tajemnice, Blanca zaczyna patrzeć na profesora jak na pełnokrwistą postać. Poszukując odpowiedzi na pytania dotyczące jego losów, przechodzi swoistą terapię, która pomaga jej stanąć na nogi.
Ta książka to ciekawe studium odnajdywania pozytywów nawet w najtrudniejszych warunkach. Opowieść o wielopoziomowych, wieloznacznych sytuacjach, które na różne sposoby tworzyły relacje, budowały historię, odnosiły się do ludzkich losów w różnych epokach, na różnych kontynentach.
Optymistyczna, dająca wiarę powieść o tym, jak nie dać się zwariować, nie poddawać się, walczyć o siebie mimo przeszkód i braku sił.
Ta książka nie jest odkrywcza, nie rzuca na kolana rozmachem i fabułą. To ciepła historia wyzwalająca nić sympatii dla jej bohaterów, dająca nadzieję na to, że nawet najtrudniejsza sytuacja ma jakieś rozwiązanie, wyjście, odrodzenie.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu: