niedziela, 31 marca 2019

Lee Child - Czas przeszły [recenzja]

Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Albatros
Warszawa 2019

Nic na to nie poradzę. Choć Child działa w oparciu o jedną kliszę, wciąż sięgam po książki o Reacherze. 
Czytanie kolejnych wersji tej samej historii o byłym majorze żandarmerii wojskowej traktuję jako nieszkodliwe dziwactwo i sposób na relaks.
Tym razem (jak zwykle przypadkowo) trafia on do miasteczka Laconia, które jest miejscem urodzenia i dorastania jego ojca.
Reacher chce dowiedzieć się czegoś więcej o rodzicielu, postanawia zabawić kilka dni w miasteczku, by zbadać archiwum miejskie i odwiedzić kąty, które kiedyś były bliskie ojcu.
Jak zwykle wplątuje się w kolejne awantury, a wszystko z dobrego serca i silnego poczucia praworządności. Działając zgodnie z własnym sumieniem i w poczuciu obowiązku wobec zwykłej ludzkiej przyzwoitości Jack Reacher poznaje drobne tajemnice miasteczka, odkrywa też mroczną stronę rodzinnej historii.
To jednak tylko część fabuły.
Biegnąca dwutorowo narracja dotyczy również pewnej kanadyjskiej pary, która nieopatrznie trafia do motelu nieopodal Laconii.
Młodzi ludzie mają ambitne plany na życie, jednak niesprawny samochód opóźnia ich realizację. Nocleg w opuszczonym motelu ma być tylko nic nie znaczącym punktem na mapie ich podróży. Stanie się on jednak punktem zwrotnym.
Osobliwi właściciele, sploty dziwnych zdarzeń i niepokojąca atmosfera unosząca się nad motelem powodują napięcie u młodych ludzi.
Gdy wreszcie dowiedzą się jaką rolę wyznaczyli im posiadacze motelu, będą zaszokowani i przerażeni.
Na szczęście kilka kilometrów dalej jest Reacher, który swoim szóstym zmysłem wyczuwa każdą moralną anomalię.
Tyle w kwestii fabuły.
Zdecydowanie, wątek kanadyjski dominuje ciężarem gatunkowym. Jest ciasny, dręczący, złowrogi. Przeplatana dwoma lejtmotywami opowieść uzupełnia się i zgrywa. Dla mnie jednak, nie jest to najlepsza część przygód Reachera.
Trochę naciągana (szczególnie w kwestii naiwności Kanadyjczyków), z intrygą na wyrost i przesadzonym stopniem komplikacji, jest jednak firmowana nazwiskiem bohatera, które jest marką samą w sobie.
Choćby dlatego warto po nią sięgnąć.

piątek, 29 marca 2019

Ursula Poznanski, Arno Strobel - Darknet [recenzja]

Przekład: Anna i Miłosz Urbanowie
Wydawnictwo Mando
Kraków 2019

Premiera: 3 kwietnia 2019

Mocna, drapieżna okładka jest znakomitym wstępem do równie wyrazistej treści.
Autorzy zdecydowali się na hitchcockowski zabieg, trzęsienie ziemi, po którym napięcie tylko rośnie.
Mamy oto forum internetowe, na którym zalogowani użytkownicy wybierają spośród czterech osób, które popełniły jakieś przewinienie (mniej lub bardziej dotkliwe czy wydumane) jedną, która w przeciągu kilkudziesięciu godzin zostanie zamordowana. Według moderatora forum każda ze zgłoszonych osób zasługuje na śmierć. Jednak o ostatecznym rezultacie, a więc ofierze, decyduje głosowanie.
Ta przerażająca gra przyciąga coraz większe rzesze ciekawskich, którzy nie tylko logują się na forum, ale z coraz większą częstotliwością biorą czynny udział w głosowaniach...
Bohaterów powieści poznajemy podczas oględzin pierwszego miejsca zbrodni. W opuszczonej hamburskiej fabryce spotykają się komisarz Daniel Bucholz oraz jego nowa podwładna, Nina Salomon.
Między nowymi współpracownikami od początku iskrzy, trudno by było inaczej - to połączenie ognia i wody gwarantuje emocje i słowne przepychanki przez całą fabułę, dodając tym samym smaku narracji.
Poboczna wartość, jaką są wzajemne napięcia między bohaterami jest pewnym urozmaiceniem, ale główna oś fabuły mocno dominuje nad całością.
Przerażająca i niedostępna dla każdego przestrzeń darknetu przelewa się bowiem do przestrzeni publicznej, staje się częścią swoistych ludycznych igrzysk, gdzie żądza krwi stopniowo wymyka się spod kontroli.
Swoista refleksja nad kondycją współczesnych pokoleń, użytkujących internet jest konstatowana w karawaniarski sposób. Z treści książki jasno wynika, że ludzie nie cenią życia bliźnich, podobne rankingi traktują zabawowo, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie one niosą. Żywy człowiek przegrywa z wizerunkiem awatara...
Bucholz i Salomon po omacku szukają mordercy, będąc pod ogromną presją czasu, co chwilę organizowany jest kolejny ranking, kolejna osoba w bliskim czasie straci życie.
Dodatkowo nad policjantami nie ma litości opinia publiczna, mass media, a także politycy, którzy próbują nie dopuścić do szerszej paniki w społeczeństwie.
Przygnieceni odpowiedzialnością policjanci walczą z czasem, szukając punktu zaczepienia. To karkołomne zadanie wystawi na próbę nie tylko świeżo zadzierzgnięte relacje, ale także kariery policjantów.
Każda kolejna nominacja jest coraz bardziej szalona i groteskowa. Czas ucieka, a morderca staje się coraz bardziej zuchwały.
Wciągająca narracja nie pozwala oderwać się od książki, podział rozdziałów na relację Bucholza i Salomon dodatkowo uatrakcyjnia całość.
Kolejny przykład dobrej współpracy dwójki autorów.
Naprawdę dobrze się bawiłam czytając tę powieść.
Interesująca, trzymająca w napięciu do samego końca propozycja.

niedziela, 24 marca 2019

Kristen Roupenian - Kociarz [recenzja]

Przekład: Magdalena Sommer
Wydawnictwo: Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA
Warszawa 2019

Premiera: 24 kwietnia 2019

Zbiór opowiadań 38 - letniej amerykańskiej pisarki jest ciekawym głosem w przestrzeni debaty o kondycji i wyobrażeniu pokolenia ery social mediów.
Autorka, przedstawicielka pokolenia milenialsów (lub jak kto woli pokolenia Y) przynależy do generacji, która nie dość, że oswoiła nowinki techniczne, to jeszcze aktywnie z nich korzysta, dając świadectwo otwarcia na świat i wyzwania z nim związane.
W tomie "Kociarz", podejmuje ona trudną próbę sportretowania pokolenia insta i tindera, dając dość jednoznaczny obraz pewnego rodzaju letargu, marazmu, partykularyzmu, ale też alienacji, mniej lub bardziej świadomej.
Otwierające zbiór opowiadanie "Niedobry chłopiec" to dość przewrotna historia przyjaźni między tytułowym chłopakiem a dość znudzoną, drapieżną parą zakochanych.
Zblazowani sparowani próbują uzależnić od siebie i zniewolić mentalnie chłopaka, który stopniowo zapada w swoisty niebyt. Niebezpieczna gra jaką prowadzą wymyka się spod kontroli, pokazując jak bardzo rzeczywiste emocje różne są od tych wyobrażonych i przekazywanych za pośrednictwem mediów społecznościowych. 
Z jednej strony głód wrażeń, poszukiwanie nowych podniet, mocnych doznań, a z drugiej kompletna niefrasobliwość i brak rozsądku w zawieraniu znajomości. Mowa o tym w opowiadaniu "Look at Your Game, Girl". Nieostrożność nastolatki w nawiązanej w realu znajomości z dorosłym mężczyzną, powoduje w czytelniku rodzaj silnego strachu o dziewczynę, której niefrasobliwość poraża, ale też daje pełen obraz naiwności i braku krytycyzmu, jaki jest udziałem współczesnych pokoleń.
Wreszcie opowiadanie tytułowe,"Kociarz", które daje kolejną porcję lęków, kompleksów i nieumiejętności radzenia sobie z żywym człowiekiem. Śliczna studentka zwraca uwagę na nijakiego, starszego od niej o kilkanaście lat mężczyznę z którym zaczyna esemesowy flirt. To, co w przestrzeni telefonicznej wydaje się być łatwą i przyjemną rozrywką, w zetknięciu z rzeczywistością nabiera ciężaru gatunkowego. Żywy człowiek nie jest już tak interesujący, jego wypowiedzi błyskotliwe i urzekające. Rzeczywistość wymaga ciągłego podkręcenia - wyobrażeń o ulubionych aktorach, idolach, których wyobrażenie sobie jest konieczny, by przetrwać spotkanie z prawdziwym Robertem, bo tak ma na imię nijaki obiekt zainteresowania.
Trudność w rozmowach face to face, brak odwagi w mówieniu o prawdziwych odczuciach i przemyśleniach staje się coraz bardziej frustrujące.
Strach przed prawdą i byciem zdyskredytowanym, mniej fajnym niż w rzeczywistości wirtualnej prowadzi do nowych sytuacji, które tylko komplikują i tak niewesołą sytuację.
Brak umiejętności radzenia sobie z prawdziwym światem, emocjami, nazywaniem uczuć, postępowaniem z żywym człowiekiem to główne słabostki i bolączki bohaterów tego opowiadania.
Cały tom, utrzymany w podobnym tonie pokazuje, że współczesność, mimo całego zaawansowania technicznego, kompletnie nie radzi sobie z tym co na świecie było dużo wcześniej - z ludzkimi uczuciami.
Wyidealizowany, przekłamany świat wirtualnej rzeczywistości jest pułapką, w którą wpadają kolejni bohaterowie kolejnych opowiadań z tomu.
Czas się opamiętać, autorka daje jasny przekaz. Póki czas.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





czwartek, 21 marca 2019

Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - Ogród Zuzanny. Warto walczyć o tę miłość [recenzja]

Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Premiera książki: 24.04.2019 r.

Ten duet autorek jest ewenementem w świecie literackim. Choć często się zdarza, że pisarze łączą się w tandemy, by tym ochoczej podbić rynek wydawniczy, zazwyczaj rzadko się to udaje.
Dysharmonijnie brzmią bowiem łączone na siłę style, pomysły na bohaterów, fabułę. Przychodzi mi na myśl kilka przykładów z kryminalnej półki, jednak nie czas i miejsce na tego typu wypominki.
Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska po raz trzeci udowadniają, że są naprawdę zgraną drużyną.
Świat przedstawiony jaki wykreowały jest tak urzekający, ciepły, bliski normalności o jakiej mówi się w kontekście życzeniowym, że aż chce się czytać.
Spokojne, ciche miasteczko (niepozbawione jednak intrygantów), życzliwi, ciepli ludzie, intrygujące relacje, trochę wiktoriańskiej mowy roślin, parę wzmianek o arcyciekawym życiu pszczół, a także garść zabawnych historyjek o powieściowych zwierzętach (i nie chodzi wcale o psy i koty, tutaj jest i świnia i koza i koń, ale nie tylko).
Powieść pocieszająca, ratująca ciężki dzień, dająca ukojenie, wytchnienie, w zasadzie można by ją przepisywać na receptę, jako ważny element walki z wiosennym zmęczeniem czy niepewnością,
Warto sięgnąć po poprzedzające tom powieści, które znakomicie wprowadzają w klimat Starej Leśnej, a także ilustrują przemiany jakie w toku poszczególnych części przechodzą bohaterowie.
Tym razem dużo uwagi poświęcają autorki Kazi, przebojowej właścicielce księgarni z literackim zacięciem.
Kazia przechodzi wiele różnych kryzysów, w tym ten najbardziej dotkliwy - małżeński. Śledzimy jej nastroje i emocje na przestrzeni miesięcy wypełniających powieść. Towarzyszymy jej przyjaciółkom, Zuzannie i Wioli, a także pozostałym dobrze znanym bohaterom drugoplanowym, którzy w żadnym razie nie mogą skarżyć się na nudę.
Bezpretensjonalny styl, ciepła, serdeczna narracja są miodem na moje serce.
Świeżo po lekturze książki mam ochotę wrócić do początku, a w skrytości wierzę, że to nie jest ostatni tom serii.
Z czystym sumieniem polecam na mniejsze i większe smuteczki.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




wtorek, 19 marca 2019

Dionisios Sturis, Ewa Winnicka - Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2019

Nie wiem jak obronić moje stanowisko. Nie znajduję dość silnych i przekonujących argumentów, by je dostatecznie uzasadnić, wytłumaczyć. Mimo powyższych irytujących braków muszę stwierdzić, że według mnie, ta książka nie powinna powstać.
Choć Ewa Winnicka to jedna z moich ulubionych reportażystek.
Poruszyła mnie historia zawarta w książce "Był sobie chłopczyk", zafascynowała opowieść o niejednoznacznej Barbarze Piaseckiej - Johnson, urzekła subtelność i klasa rozmowy w rodziną Stuhrów. To tylko część moich wynurzeń na temat sukcesów pióra Ewy Winnickiej. Rzetelna, fachowa, uważna.
W przypadku "Głosów" wszystkie jej wiodące cechy wciąż dominują, jednak nie ratują sytuacji.
Temat wydaje mi się zbyt... bulwarowy, kojarzący się z pierwszymi stronami kolorowych dzienników wątpliwej wartości. Z drugiej strony, dotyka tak prywatnych, intymnych sfer, że pisanie, wspominanie o nich zdaje się być  nie na miejscu.
Mamy oto polską rodzinę emigrantów, którzy szukają szczęścia na wyspie Jersey. On pracuje, ona opiekuje się dwójką dzieci. Rzeszowscy wydają się być typowi, zwyczajni, nudni. Do czasu aż mąż i ojciec rodziny podczas weekendowego grilla pozbawia życia dzieci, żonę, teścia i jeszcze przyjaciółkę domu wraz z małoletnią córką.
Szok. Niedowierzanie sąsiadów, znajomych, pracodawcy i wszystkich tych którzy mieli z nimi kiedykolwiek do czynienia. Z czasem pojawiają się nieśmiałe przebąkiwania o przemocy domowej, zazdrości, zdradzie, depresji.
Z rozmów jakie autorzy przeprowadzają ze świadkami życia rodziny Rzeszowskich, wyłania się jednak dość ponury obraz uwikłania w emigrację jako jedynego sposobu na wyrwanie się z biedy. Towarzyszy jej depresja, samotność, tęsknota za krajem i bliskimi, o tyle beznadziejna, że z racjonalnego punktu widzenia, nie dająca nadziei na powrót do kraju.
Pojawiają się historie pogubionych Polaków, którzy mają problem z aklimatyzacją w nowym miejscu, co odbija się na całych rodzinach. Nieszczelny, niegotowy na imigrantów system społeczny, nie gwarantuje pomocy psychologicznej, a co za tym idzie, generuje kolejne jednostki, stojące nad przepaścią.
Autorzy śledzą proces Rzeszowskiego, oglądają kilkadziesiąt godzin zapisu wideo z przebiegu procesu, przytaczając/skracając relację do najważniejszych fragmentów. Wyłania się z nich kompletnie niespójny obraz diagnoz psychiatrycznych, gdzie najtęższe brytyjskie głowy ścierają się nad powodami dla których Polak zabił najbliższych.
Niejednoznaczna ocena i przyczyna tragedii, niekompletny, niegotowy na tego rodzaju sprawy system prawny są kolejnymi fragmentami zmuszającymi do przemyśleń.
Autorzy zostawiają czytelnikowi miejsce na analizy i podsumowania, są dokładni i sumienni, a jednak sam temat, podejście do intymnych, rodzinnych spraw powoduje, że momentami czytelnik czuje się jak podglądacz.
I ma poczucie winy, że czyta, choć nie powinien.

czwartek, 14 marca 2019

Andrew Mayne - Powiększenie [recenzja]

Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019
Premiera 3 kwietnia 2019 r.


Dawno już nie czytałam kryminału o seryjnym zabójcy. 
W zasadzie to trudny temat, dużo gorszy do obronienia, aniżeli książka o pojedynczej zbrodni. Jest bowiem seryjny, ze swoim charakterystycznym sposobem zabijania, jest śledczy (często równie niepokojący co morderca), a z czasem pojawiają się mniej lub bardziej rzeczowe motywy, którymi kieruje się ścigany. Konstrukcja zawsze taka sama, trudno tu o zaskoczenie.
W "Powiększeniu" głównym bohaterem jest bardzo popularny naukowiec, Theo Cray, bioinformatyk, który po odkryciu tożsamości seryjnego zabójcy, Joego Vika zaczyna współpracę z tajnymi służbami, porzucając na dobre naukową karierę.
Jego aktualne zajęcie aż skrzy się od problemów, spięć i prób udowadniania swoich racji pośród tajnych agentów, dlatego też postanawia zrobić sobie wolne od pracy.
Niestety, sława ściga go nawet na urlopie. Przypadkiem zajmuje się zaginięciem syna Williama Bostroma, szeregowego księgowego z przedmieść Los Angeles.
Chłopiec zaginął przed dziewięciu laty. Cray przeglądając materiały ze śledztwa stwierdza opieszałość i brak zaangażowania policji, co sprawia, że cała sprawa zaczyna go bardzo interesować.
Rozpoczyna on polowanie na kolejnego seryjnego mordercę, którego osiedlowe dzieciaki nazywały Zabaweczką. Dorośli myślą o nim w kategoriach legendy i dziecięcego wymysłu, jednak Cray bierze pod uwagę wszystkie szczegóły, włącza w proces poszukiwania i odkrywania tożsamości mordercy całą swoje wiedzę naukową, a także skomplikowany system algorytmów i oprogramowań, które mają mu pomóc w ujęciu seryjnego.
Towarzyszymy mu w drodze, która prowadzi do nieuchronnego finału, a tym samym odkrycia tożsamości mordercy. Nie jest to droga szczególnie wyboista, nie jest też wybitnie intrygująca, w zasadzie jest dość przeciętna, szablonowa.
Pewnego rodzaju urozmaiceniem jest zaś włączenie w fabułę elementów wierzeń ludowych, zaklinaczy, czyli świata, hm, nazwijmy go, nadprzyrodzonego.
Kolekcjonerzy powieści o seryjnych mordercach powinni sięgnąć po książkę z oczywistych względów.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:


wtorek, 12 marca 2019

Ilona Wiśniewska - Lud. Z grenlandzkiej wyspy [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2018

Niezwykłe i zadziwiające dla mnie (ciepłolubność) jest zainteresowanie i oddanie autorki tematyce zimna. Od lat przemierza geograficzne krainy lodu (Spitsbergen czy inna daleka północ norweska), opisując swoje fascynacje tamtejszymi środowiskami. 
Tym razem, przeżuwając skórę wieloryba (surowego) trafia na Grenlandię, gdzie zatrudnia się w osadzie – Uummannaq. Pracuje tam w najdalej na świecie na północ położonym domu dziecka, pośród małej, bo około 1300 osobową lokalną społecznością.
Pokazuje ich problemy (szeroko rozumiana seksualność), problemy z depresją i samobójstwami, radzenie sobie starej, sprawdzonej w najtrudniejszych warunkach ekonomicznych społeczności, która naraz musi sobie radzić z limitami połowów ryb czy polowań na foki.
Problem pewnej izolacji na arenie politycznej, rożnogłos w kwestii przynależności (bądź nie) do Danii, a także dostępność edukacji i korzystanie z niej przez Grenlandczyków, oto niektóre zagadnienia poruszane przez autorkę.
Dzięki zaangażowaniu w pracę w placówce opiekuńczej ma możliwość poznania i zrozumienia osadników.
Nie jest to łatwa sytuacja, nie chodzi jedynie o warunki klimatyczne (gdy przeczytałam, że przy minus dwudziestu stopniach zaczynają chodzić w trampkach, szczelniej przykryłam się kocem), ale także tradycje, ginące zawody, próba przetransponowania się na warunki europejskie (duńskie) i nade wszystko czas, jakże drugorzędny w grenlandzkiej rzeczywistości.
Narracja autorski snuje się zgodnie z trybem wyspy, dostosowuje się do niej: jest spokojna, momentami ospała.
Krajobrazy, które zabierają spojrzeniu kontur, niedźwiedzie skóry suszące się na ścianach domów, a nade wszystko ludzie, którzy tworzą koloryt miejsca.
Autorka ma do nich słabość, podejście, znalazła też klucz do ich wspomnień i relacji.

poniedziałek, 4 marca 2019

Olivier Norek - Kod 93 [recenzja]

Przekład: Joanna Polachowska
Wydawnictwo Mando
Kraków 2019

"Kod 93" jest reprezentatywnym przykładem utrzymującej się wciąż tendencji we francuskiej literaturze kryminalnej. Po pierwsze: mocne, twarde środowisko policjantów tworzących spójną, zwartą grupę, zaufanych ludzi. Po drugie: mroczne przedmieścia i blokowiska, w których dzieją się rzeczy upiorne, przesycone złem i okrucieństwem. Po trzecie: emigranci - uwikłani w mroczne biznesy skumulowane wokół narkotyków i prostytucji. Po czwarte: władza, jej tajemnice, matactwa, dobrze ukryte zbrodnie. Po piąte: establishment, będący świetną przeciwwagą dla plugawego towarzystwa z przedmieść. Tak to widzę. W taki sposób swoją książkę realizuje Olivier Norek, opierając ją na większości powyższych punktów. 
Podobnie ze swoimi osiami fabularnymi postępowali zarówno Maxime Chattam czy Pierre Lemaitre, a także całe rzesze filmowców, przenoszących na ekrany scenariusze pełne zbrodni.
Jeśli chodzi o fabułę, starym dobrym hitchcockowskim wzorem zaczyna od trzęsienia ziemi, by później tylko podkręcać napięcie. Okrutnie wymęczone zwłoki młodej kobiety, okaleczone ciało potężnego emigranta, który okazuje się być nie do końca trupem, czy prywatne śledztwo Victora Coste'a, dowódcy grupy śledczej, które przyniesie mu wielu nerwów...
Rzecz dzieje się w departamencie Seine-Saint-Denis, któremu władze przyporządkowały kod 93. Ostatnio dzieje się tam bardzo wiele, dochodzi do dużej ilości przestępstw, w tym wielu największego kalibru...
Coste trafia na trop spisku, który im bliżej oglądany, tym bardziej przerażający się wydaje. Co gorsza, jego współudziałowcami okazują się być bardzo prominentni ludzie, niektórzy całkiem znani Victorowi.
Choć postaci wydają się całkiem dopracowane, a dialogi żywe, pojawia się pewien chaos w gospodarowaniu poszczególnymi charakterami. Moim zdaniem takim niedopracowanym, potraktowanym po macoszemu (mało wyeksponowany, mimo ważkiej funkcji) kapitan Malbert. 
Należy jednak pamiętać, że autor z zawodu jest porucznikiem policji sądowej, funkcjonariuszem, którego doświadczenie widać w fabule. Niech będzie to usprawiedliwieniem dla ewentualnych potknięć.

niedziela, 3 marca 2019

Angelika Kuźniak - Marlene [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2013

Mam problem z tą książką. 
Nie jest ona ani biografią, ani klasycznym reportażem. W zasadzie trudno jednoznacznie powiedzieć czym jest.
W posłowiu autorka przyznaje, że praca nad książką zajęła jej dziewięć lat, łączenie w pracą w archiwach i zbieraniem materiałów. To z pewnością robi wrażenie, jednak nie powoduje, że nabieram przekonania do samej historii.
Po śmierci Marleny Dietrich, do Berlina trafiają pamiątki po niej, łącznie 25 ton zapisków, ubrań, przedmiotów codziennego użytku. Jest tam także niepozorny notes z kilkoma polskimi nazwiskami. 
I to był przyczynek do poszukiwań dla Angeliki Kuźniak. 
Polskie akcenty związane są z tournée, jakie w 1964 i 1966 Błękitny anioł odbył po kilku miastach, między innymi: Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu. Skrupulatność i wyjątkowy pedantyzm Marleny spowodowały, że z notatek możemy poznać zarówno temperaturę powietrza podczas każdego dnia wizyty w Polsce, ale też zaznajomić się z jej wydatkami czy ówczesnymi kursami walut.
Ze wspomnień jej współpracowników, a także osób, które w Polsce miały z nią mniejszą czy większą styczność, wyłania się chłodna profesjonalistka, całkowicie oddana sprawie. Taka, która zauważy spóźnienie szeregowego muzyka, usterkę jednej lampy na scenie, czy przeciągającą się naprawę aparatu fotograficznego. Kobieta kontrolująca. Kobieta lustrująca. Kobieta weryfikująca. Bardzo poważnie podchodząca do wszystkich swoich zobowiązań, zadań i projektów.
Skupiona na sobie, znająca swoją wartość, planująca wszystko z wyprzedzeniem. Jednocześnie skryta, pełna tajemnic, dyskretnych uczuć i relacji, a do tego silna i charakterna kobieta, nie bojąca się krytykowania i odrzucenia hitleryzmu w latach jego rozkwitu.
Zresztą, sprawy z nazistami ciągnęły się za nią do samej śmierci, a nawet długo później, o czym także pisze autorka.
Posągowa Marlena (co nie jest niespodzianką) to tylko fasada, za którą chowała się samotna, zgorzkniała kobieta. Wspominana przez córkę, wnuki, za każdym razem, przy każdym wspomnieniu pokazuje się z innej strony: czuła babcia, wymagająca matka, kobieta wielu oblicz i nastrojów.
Angelika Kuźniak odkrywa kolejne jej wcielenia, ilustrujące je kolejnymi przypisami z życia.
Mimo wszystko nie potrafię przekonać się do tej książki, być może przez jej fragmentaryczność (przecież zamierzoną).

piątek, 1 marca 2019

Wojciech Tochman - Pianie kogutów, płacz psów [recenzja]

Wydawnictwo Literackie
Kraków 2019

Najtrafniej o pisarstwie Wojciecha Tochmana wypowiedziała się kilka lat temu Małgorzara Szejnert. Cytat jest konieczny, w zasadzie załatwia całą sprawę i najlepiej oddaje to, co sama chciałabym powiedzieć: "Mówiąc krótko: Tochman nie pisze niepotrzebnych słów". 
Oszczędny, wyważony styl autora jest zarazem pełen dyskrecji i wyczucia, wcale nieczęstych we współczesnych reportażach. 
Zresztą, tematy jakie porusza w swej najnowszej książce obligują do powściągliwości. Już pierwszy reportaż wstrząsa czytelnikiem. Dotyczy on operacji "Zerwać łańcuch", jaką kambodżańska organizacja Transulture Psychological Organisation (TPO) przeprowadza na prowincji, próbując leczyć ludzi chorych psychicznie. Reporter towarzyszy doktor Ang Sody (pierwsza w kraju lekarka psychiatra), która odwiedza ukryte w dżungli wioski diagnozując chorych, dostarczając leki, odwiedzając stałych pacjentów. To, co za każdym razem zastają na miejscu, nie mieści się w naszych przywykłych do komfortu głowach. Ludzie uwięzieni w chlewach, innym razem specjalnych klatkach, gdzie za nogę przytwierdzani są łańcuchem do podłoża, traktowani jako opętani przez duchy różnych proweniencji. Nadzy, brudni (choć nie wszyscy i nie zawsze), często głodni, otoczeni własnymi odchodami, bytują tak od lat (niektórzy kilkunastu!!!). 
Autor poznaje historie rodzin, chorych, próbując dociec, co stoi za uwięzieniem pacjentów doktor Ang Sody. Ta wstrząsająca relacja budzi oburzenie, ale i zdziwienie, że w dzisiejszym świecie, tak skomplikowanie zaawansowanym technicznie, tak liberalnym i otwartym (pozornie) jest miejsce na wszystkie zamierzchłe okrucieństwa - od głodu po izolowanie i więzienie chorych, innych, odstających od reszty.
Czasem choroba ma związek z przeszłością, historią kraju. Jak bumerang wraca Pol Pot i Czerwoni Khmerzy, którzy praktykując przerażającą politykę ludobójstwa we własnym kraju doprowadzili do zniszczeń i rozłamu (także duchowego, solidarnościowego) narodu, który trwa po dziś dzień.
W kolejnych reportażach z tomu, autor pokazuje kambodżańską teraźniejszość. Sama nie wiem, która jej część jest najstraszliwsza: staruszki wypychane przez rodziny na żebry (tak mają zapracować na przysłowiową miskę ryżu), historia starego kina, będącego najmocniejszym dowodem na słabość państwa, czy opowieść księgarza, który mimo kalectwa próbuje utrzymać siebie, rodzinę i godność, sprzedając na ulicy niepopularne książki.
Najbliżej mi do opowieści "Rok wszystkich śmierci" (jest szalenie literacka). Jej bohaterka, Nhep Sary opowiada koleje własnego losu, przez okrutną historię splątane z czasami Pol Pota. Jej narracja pozbawiona afektacji i wzburzenia, pokazuje, jak inna jest to kultura, jak wiele złego musiało się tam wydarzyć, by ludzie z pokorą i spokojem znosili kolejne ciosy (jak dla mnie) nie do udźwignięcia. Jednocześnie jest to w pewnym sensie kambodżańska historia uniwersalna, bo niemal każdy doświadczył tam dotyku totalitaryzmu. 
Reporter towarzyszy swoim bohaterom, zadaje pytania, stoi z boku, użyczając czytelnikowi swojej wrażliwości i niepokoju. To wielka sztuka.
Sam tom skłania zaś do powrotu czy refleksji nad poprzednimi książkami autora o ludobójstwie: "Jakbyś kamień jadła" o konsekwencjach wojny w Bośni i Hercegowinie, czy "Dzisiaj narysujemy śmierć" o ludobójstwie w Rwandzie. Ten tryptyk powinien być lekturą konieczną. Szczególnie teraz, w tych zobojętniałych, bezdusznych, okrutnych czasach.
  A teraz potrzebuję czasu, by dojść do siebie...