sobota, 15 sierpnia 2020

Gillian Flynn - Mroczny zakątek [recenzja]

p
 przekład: Katarzyna Kasterka
Wydawnictwo: G+J Książki
Warszawa 2011

Gillian Flynn kojarzy mi się z "Zaginioną dziewczyną", interesującą książką, która dodatkowo dobrze wypadła na ekranach kin.
Pewnie dlatego z zaufaniem i ciekawością podeszłam do "Mrocznego zakątka". Jak to często bywa, moje zaufanie było na wyrost.
Przegadana, przynudzona fabuła, marny finał i kompletnie niewiarygodne kroki bohaterów, powodują, że lekturę uważam za pomyłkę.
Zawsze doceniałam tło obyczajowe w powieściach kryminalnych, wielokrotnie było ono dla mnie zdecydowanie bardziej atrakcyjne niż sam wątek sensacyjny, tutaj jednak coś nie zagrało.
Być może wina leży po stronie sposobu prowadzenia fabuły. Pomysły były dobre - dwutorowa narracja: współczesne odkopywanie prawdy o zbrodni, a do tego reminiscencje dziejące się niedługo przed tragedią.
Jednak sposób podania jest nużący i nietrafiony.
Wstawki współczesne realizowane są przez Libby Day, jedyną córkę Dayów, która przeżyła masakrę na farmie. Trzydziestokilkuletnia kobieta, zgodnie ze swoim marnym wykształceniem i niewyobrażalną traumą opowiada własne koleje losu w suchy, twardy, pozbawiony literackiej swady sposób. Jest chropowato, ubogo. Rozumiem konwencję, ale nie bardzo ona do mnie trafia.
Rozdziały wspomnieniowe prowadzone są w zbliżony sposób.
Mamy oto ubogą amerykańską wieś, okolice Kansas City. Biedni, niewykształceni farmerzy, zmagający się z problemami kredytowymi, alkoholowymi, poczuciem osamotnienia i braku zrozumienia u najbliższych.
Podział szkolny, zależny od statusu finansowego i pochodzenia rodzin, wyobcowanie i marginalizowanie biedniejszych, rola plotki i kłamstwa w postrzeganiu przez społeczność lokalną sąsiadów, strach przed nieznanym, włączenie w fabułę wątku satanistycznego, oto główne schematy realizowane w fabule wstecznej. Bo ta teraźniejsza dotyczy niemocy Libby, jej problemów z organizacją codzienności, brakiem umiejętności współżycia w społeczeństwie, pociągu do kradzieży, życia z datków, strachu, braku pomocy psychologicznej po tragedii i niewykształcenia mechanizmów radzenia sobie z życiem, do którego nie została wcale przygotowana.
Lejt motiwem jest oczywiście sprawa winy i kary, a nade wszystko pytanie: kto zabił.
Albowiem pewnej styczniowej mocy w 1985 roku ktoś wymordował niemal całą rodzinę Dayów: matkę i dwie małoletnie córki. Przeżył jedynie Ben - 15-letni syn, którego postawiono w stan oskarżenia, a także 7-letnia Libby, która zdołała uciec.
Na mocy sfabrykowanych, jak się okazuje, oskarżeń do więzienia trafił Ben, który ma w nim spędzić resztę swoich dni.
Grupa fascynatów zbrodni, skupiona wokół wątku Day'ów prosi Libby o rewizję zeznań, jakie poczyniła jako 7-latka (to na ich mocy skazano Bena). Chcą oni ocalić niesłusznie oskarżonego chłopaka i odnalezienie prawdziwego sprawcy masakry.
Powoli, gromadząc nowe dowody, spotykając się z kolejnymi świadkami, Libby zaczyna zmieniać zdanie co do tamtej tragicznej nocy.
Rozpoczyna własne śledztwo, które rzuci zupełnie nowe światło na sprawę.





Erla Stanley Gardner - Sprawa lodowatych dłoni [recenzja]

Przekład: Robert Lipski
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Wrocław 2004

Od początku lektury w głowie pobrzmiewa mi muzyka rodem z kina noir. Przydymiona jest także cała książkowa otoczka, od sposobu narracji, po prezentację charakterów i intrygę.
W zasadzie na nich polega cały smak pisarstwa Gardnera. 
Detektyw i prawnik Perry Mason, powodowany ciekawością, a także urodą potencjalnej klientki, postanawia wysłuchać młodej kobiety, Nancy Banks, która ma do niego nietypową prośbę. Zależy jej bowiem na tym, by Mason odebrał nagrodę pieniężną z toru wyścigów konnych. Klientka postawiła na konia, który nie był faworytem, a wygrał. Zaintrygowany detektyw podejmuje się zadania, nie wiedząc nawet jak wielkie kłopoty na siebie ściąga. 
Decydując się na pomoc atrakcyjnej dziewczynie, Mason otwiera przysłowiową puszkę Pandory. Kolejne przykre niespodzianki zaczynają się już przy kasie gotówkowej, z której odbiera wielotysięczną nagrodę. A to dopiero początek. Klientka i jej perypetie napędzają sławnemu Masonowi kolejnych zgryzot.
Pewny siebie, przebiegły, a także lubiący ryzyko i igranie z ogniem detektyw z niemałą przyjemnością poddaje się kolejnym sytuacjom, które stawiają przed nim wyzwania i wymagają wiele zimnej krwi.
Gardner stworzył bohatera na miarę swoich czasów, dziś trącącego myszką, kiedyś będącego realizacją marzeń o butnym, lotnym i koncertowym detektywie, który ze swadą i lekkością poprowadzi każdą sprawę - tu pokokietuje piękne kobiety, tam zdobędzie łatwe nadprogramowe pieniądze, z innej jeszcze strony, posługując się ułańską fantazją rozwiąże każdą sprawę, niemal bez mrugnięcia okiem.
Kapelusz na bakier, ręce w kieszeniach garniturowych spodni, papierośnica, szklaneczka whisky i hajda! - do dzieła.
Sztandarowy przykład z klasyki gatunku. 
Wart poznania, acz z dzisiejszej perspektywy wygląda dość naciąganie i może nawet śmiesznie.
Doczekaliśmy czasów pełnych tępej głupoty, gdzie trudno o finezję w każdej dziedzinie życia, nawet tej dotyczącej prawa i porządku.