czwartek, 11 maja 2017

Marcin Kącki - Białystok. biała siła, czarna pamięć [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2016

Czytam i skóra mi cierpnie. Ze względu na opisywane historie, ale też z powodu stronniczości autora, który jest dość jednoznaczny w swoich sądach, choć wypowiada je między wierszami. Obraz wyłoniony ze zbioru reportażu Kąckiego pokazuje, że historia niczego nie uczy. Ludzie (mimo postępu, teoretycznemu wzrostowi świadomości, łatwiejszemu dostępowi do oświaty) wcale się nie zmieniają, nie mądrzeją, nie poszerzają horyzontów, nie dbają o przeszłość i własne dziedzictwo.
Zbiór reportaży dotyczących Białegostoku i jego okolic zasmuca i osłabia, pokazuje całą galerię narodowych słabości.
Mając w pamięci wielokulturowość tego miejsca (Żydzi, Polacy, Ukraińcy, Białorusini, a nawet Tatarzy), ważne historycznie i społecznie hasła (esperanto, in vitro) odnosi się wrażenie, że Białystok to postęp i wizytówka nowoczesności i kultury.
Prawda jest taka, że nie dba się o pamięć o Zamenhofie, z miasta pozbyto się teatru Trzyrzecze, który mówił o bolesne i zamiatane pod dywan, a esperanto istnieje tylko w podręcznikach.
Z książki Kąckiego wyłania się obraz antysemickiego i w ogóle rasistowskiego miasta, gdzie kolor skóry predestynuje do szykan i drżenia o własne zdrowie. Gdzie społecznicy są szykanowani i zastraszani, neofaszyści prężą muskuły, a kibole odstawiają kolejne ustawki i popierają rasizm.
W narodzie wciąż żywa jest legenda niesławnego Burego, a białostocka kolebka in vitro staje się teraz przyczółkiem kółka różańcowego. A do tego disco polo - matecznik Białystok.
Czas załamać ręce i zapłakać, o ile argumenty przedstawione w książce są miarodajne i rzetelne.
Białystok jest aż tak straszny? Czy wszystkie narodowe przywary skumulowały się na Podlasiu, czy są bardziej jaskrawe?
Żadną nowością nie będzie stwierdzenie, że Polsce daleko do egalitarności, tolerancyjności czy liberalizmu.
Powoli, drobnymi kroczkami idzie lepsze, ale z drugiej stronie przy postępującemu wciąż skrętowi w prawo, zaraz okaże się, że miast iść naprzód, cofamy się.
Nie wiem co sądzić o tej książce, z jednej strony obnaża polskie grzechy, z drugiej jest nazbyt obarczona zdaniem i przekonaniami autora. Nie pozwala to na przestrzeń dla własnych przemyśleń.
Interesująca, ale i kontrowersyjna.

poniedziałek, 8 maja 2017

Tove Jansson - Słoneczne miasto [recenzja]

Przekład: Teresa Chłapowska, Justyna Czechowska
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2017

Moja matka chrzestna mawia, że starość jest straszna. Po lekturze dwóch opowiadań Jansson, zaczynam nabierać przekonania, że ma rację. Pierwsze jest "Słoneczne miasto", opowieść o domu spokojnej starości w małym miasteczku na Florydzie. Pensjonariusze spędzają każdy dzień w bujanych fotelach na werandzie, pośród komentarzy, podglądania sąsiadów, rozmów, bądź samotnych rozmyślań.
Jedyny ważny moment w roku to Bal Wiosenny, na którym sztywne reguły nie pozwalają na swobodną zabawę (taniec tylko w mieszanych parach, w konsekwencji panie, których przewaga nad mężczyznami jest miażdżąca, stoją niepewnie przy przekąskach, patrząc z zazdrością na szczęściary tańczące na parkiecie). 
Starsi ludzie porzuceni są n margines życia, oddani przez dzieci, zapomniani, samotni, przerażeni przyszłością, udręczeni odrzuceniem i izolacją na jaką skazali ich bliscy. Niekochani, niepogodzeni ze starością, która niesie same trudy i znoje (głównie w zakresie zdrowia), wegetują na werandzie, żyjąc od posiłku do posiłku. Odczłowieczenie starości, jakie pokutowało długie lata, głośno walczy o swoje prawa - właśnie tu, w historii opowiedzianej przez Tove Jansson. Gorzka, smutna opowieść o ciężkim losie, który majaczy daleko na horyzoncie, pokazując, że każdego może czekać taka sama banicja, bez względu na wcześniejsze zasługi i możliwości. 
Drugie opowiadanie " Kamienne pole" to historia Jonasza, świeżo upieczonego emeryta. Ma on jeszcze jedną misję do spełnienia - napisanie biografii Igreka. Niespodziewanie okazuje się, że jego bohater ma wiele wspólnego ze swoim biografem. Praca nad książką staje się okazją do rachunku sumienia i gorzkich podsumowań: trudne relacje z żoną i córkami, ciągłe ucieczki od rzeczywistego świata, pełnego obowiązków i uczuć. Bilans życia wypada fatalnie...
Jak w piosence Jana Kantego Pawluśkiewcza do słów Michała Zabłockiego: "Stare ciała są w złym guście, stare ciała do śmierci zmuście (...) po co wam? po co one wam?".
Gorzko......

Hubert Hender - Lęk [recenzja]

Wydawnictwo Filia
Poznań 2017

Hender zaskakuje. Wraca z trzecią powieścią, lepszą od poprzednich.  Z przyjemnością patrzę na rozwój talentu tego pisarza i czekam kolejnych jego literackich prób. 
W najnowszej powieści przenosi nas do Jeleniej Góry, gdzie znika nastolatka. Początkowy sceptycyzm policji przeradza się w gorączkowe poszukiwania. Powodem są zaginięcia kolejnych dzieci. Iwanowicz bardzo osobiście traktuje całą sprawę, a ta rozwija się w coraz większym tempie. Jej finał zaskakuje, ale też daje wiele do myślenia. Czas goni śledczych,  atmosfera gęstnieje...
„Lęk” jest inny  niż wcześniejsze jego powieści, dojrzalszy, a przy tym bardzo emocjonujący, chwytający za serce. Napięcie trzyma czytelnika w żelaznym uścisku, ma ono jednak inne podłoże niż wcześniejsze książki, mniej tu strachu, więcej emocji, które dotykają nas na co dzień. 
Atutem drogi, którą podąża autor jest regionalizm i rzucenie bohaterów na Dolny Śląsk, w rodzinne strony autora. Pokazanie topografii miejsc, atmosfery miast i miasteczek, wiosek i turystycznych atrakcji pokazuje, jak toczy się życie w małych społecznościach, jak wyglądają tam układy, codzienność. Rzeczywistość wyobrażona przez autora jest jak szyta na miarę – tak mocno przypomina naszą codzienność, że łatwo przekuć sceny z książki na realne sytuacje. 
Bycie blisko zwykłego człowieka, pokazanie świata z oddolnej perspektywy zjednuje czytelnika, daje wrażenie poufałości.
Ważne jest też pokazanie ludzkiej strony głównego bohatera, właśnie tego mi było trzeba – zajrzeć do jego emocji, poznać historię. Ta wiedza nie tylko utwierdziła mnie w sympatii do Iwanowicza, ale też rozbudziła chęć na więcej opowieści o nim w kolejnym tomie. Czekam więc.
Najlepszą stroną Hendera były do tej pory dialogi – mocne, spójne, przemyślane i logiczne (a w dzisiejsze prozie kryminalnej to nie takie oczywiste). W tej materii nic się nie zmieniło – dialogi są jego wizytówką.
I, choć na rynku  polskich pisarzy kryminalnych jest bardzo ciasno Hender ma tam ugruntowaną pozycję. Pośród rozchwytywanego hurtownika Mroza (grozą napawa mnie ilość premier i wydań kolejnych jego książek), egzaltowanej i sztucznej Bondy (wciąż nie rozumiem jej popularności....) czy pozostającego dziś nieco na uboczu Miłoszewskiego (któremu nie wybaczę błędów formalnych w „Ziarnie prawdy”). Hender wydaje się niezmanierowany i świeży.
Będę bacznie obserwować jego dalszą drogę, ciekawe dokąd go zaprowadzi...