poniedziałek, 30 maja 2016

Piotr Ibrahim Kalwas - Egipt: Haram Halal [recenzja]

Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Warszawa 2015

Piotr Ibrahim Kalwas jest muzułmaninem, który zakochał się w Egipcie i wybrał życie w Aleksandrii. Wciąż pozostaje tam dociekliwym obcym, który, choć wyznaje właściwą wiarę, nigdy nie pojmie natury i wyborów Egipcjan. Rozmówcy podchodzą doń z ciekawością, mniej lub bardziej chętnie zwierzając się ze swych przekonań, ale zawsze mają na uwadze zachodni (tak, świadomie używam tego określenia) świat, z którego tu przybył.
Kalwas opowiada jak pisze: nocą, siedząc na  swym mikrobalkonie, skąd doskonale słychać: śpiewy kobiet, modlitwy mężczyzn (...), miauczenie kotów, nastawione na full telewizory z Koranem i przesyconymi seksem egipskimi przebojami (...), smród wyrzucanych z balkonów i okien śmieci, odurzające aromaty fantastycznego żarcia, (...), spasione szczury przemykające po plątanienie kabli i rurek od klimatyzatorów...
Mnogość bodźców, wielość znaczeń, moc sprzecznych, bardzo jaskrawych zachowań. Kalwas nie potrafi się im nadziwić, czytelnik zdecydowanie przyłączy się do osłupienia autora. Patrzenie na Egipt poprzez europejską perspektywę jest zupełnie bezcelowe i oddalające od sedna sprawy. By zrozumieć, trzeba poddać się narracji Kalwasa, choć ma on sam tyle wątpliwości, że trudno uchwycić tę ulutną prawdę o autochtonach.
Aleksandria, którą opisuje autor daleka jest od słonecznych kurortów, jakich pełno na północy kraju. W mieście tym brud, smród, szowinizm, kastowość, występują na każdym kroku. Patriarchat, brak równouprawnienia, ciężki los kobiet, ateistów, to tylko wierzchołej góry lodowej.
Najmocniejsze, najabrdziej dosadne są tu dwa reportaże. Jeden z nich (ledwo przebrnęłam, czytałam na raty) opisuje przeprowadzane na ogromną skalę zabiegi obrzezania dziewczynek, w myśl zasady, że kobieta nie ma prawa czuć przyjemności podczas seksu. Drugi tekst przybliża praktykowanie uboju rytualnego w czasie Święta Ofiarowania. Opowieść ta jest skończenie przerażająca, przygnębiająca i zatrważająca w dowolnej. Ulic spływających krwią dogorywających w koszmarnych męczarniach zwierząt, długo nie da się zapomnieć.
Choć Kalwas wieloktornie zaznacza swoją miłość do Egiptu, ciężko znaleźć jej przyczynę. W zasadzie w każdym reportażu czuć jego złość, częściej nawet wściekłość na politykę, mentalność, przyzwyczajenia, brak postępu.
Bardzo ciekawa książka, reportaże odsłaniające prawdziwe (ale też niejedyne) oblicze Egiptu. Świat jest zadziwiający i coraz bardziej niepokojący. Ta książka to potwierdza.

niedziela, 29 maja 2016

Harlan Coben - Nieznajomy [recenzja]

Przekład: Robert Waliś
Wydawnictwo Albatros
Warszawa 2016

Przeczytałam wszystkie książki Cobena i nie pamiętam ani jednego tytułu. Z Nieznajomym będzie tak samo, te jednowyrazowe tytuły bardzo szybko wypadają mi z głowy. 
Sama historia też za chwilę zostanie przeze mnie zapomniana, bo sprawia wrażenie dość miałkiej i silnie papierowej. Co się do licha dzieje z Cobenem, czy piszą już a niego tylko podstawieni ludzie, czy worek z pomysłami się wyczerpał? Z każdą książką jest coraz gorzej. Niestety.
Tym razem funduje nam autor/autorzy (?) dość nieprawdopodobną historię o pewnym gangu, który zajmuje się wyszukiwaniem w sieci kompromintujących informacji o ludziach, które to wiadomość wykorzystywane są później do szantażu. Czasem zaś sekreciki wychodzą na jaw tylko po to, by prawdy stało się zadość, bez gratyfikacji finansowej.
Właśnie dzięki cyberprzestępcom Adam Price dowiaduje się, że jego żona udawała ciążę. Podczas spotkania rodziców dzieci grających w lacorosse'a, podszedł doń obcy mężczyzna, przekazał tę hiobową wieść, dostarczył dowód, poświadczajcy prawdę i odszedł.
Od tego momentu życie Adama zmieniło się diametralnie, rzecz jasna, na gorsze.
Szajka dociera też do innych osób, nie zdając sobie jednak sprawy z tego, że naraża się na poważne kłopoty. Czasem można nadepnąć na odcisk komuś niebezpiecznemu i bezwzględnemu, wówczas myśliwy staje się ofiarą...
Moim zdaniem wszystkie wątki są tu potraktowane dość powierzchownie, zabrakło szczegółów, które uwiarygodniłyby całą intrygę. Postaciom brakuje charakteru, motywacje i wybory szajki szantażystów nie dają dostatecznych argumentów, które przekonywałyby czytelnika do celowości i sensowności ich działań. Adam, jego rodzina i ich perypetie wyglądają na wyrwane z kontekstu, pozbawione głębi, mało prawdopodobne.
Mam sentyment do Cobena i jego twórczości, zawsze chętnie wrócę do Myrona Bolitara i jego szalonych przygód, jednak każda kolejna książka Cobena (po Myronie), wydaje mi się pisana na siłę, na fali popularności dawnego bohatera, z obowiązku, by dowieść własnej wielkości i pomysłowości. A przecież nie od dziś wiadomo, że lepiej zejść ze sceny w szczytowej formie.
Bardzo kiepska książka, prosto z fabryki historyjek, marnych historyjek.

poniedziałek, 23 maja 2016

Sayed Kashua - Druga osoba liczby pojedynczej [recenzja]

Przekład: Marta Fita - Czuchnowska
Wydawnictwo Filo
Warszawa 2014

Będąc w sobotę (i wczoraj też) na Warszawskich Targach Książki bardzo ucieszyłam się, widząc stanowisko wydawnictwa Filo. Robią oni kawał dobrej roboty drukując współczesną prozę izarelską, tak ciekawą, tak świeżą i dobrze napisaną.
Trzymam kciuki za kolejne tytuły, mając nadzieję na więcej i więcej świetnej izraelskiej literatury.
Tym razem przeczytałam książkę Sayeda Kashui, izraelskiego Araba, dziennikarza, satyryka, i wreszcie, pisarza, który w znakomity, bardzo obrazowy sposób opisuje skomplikowane stosunki palestyńsko - izraelskie. Jeden z bohaterów powieści, zwany tutaj prawnikiem, ze wszystkich sił próbuje połączyć swą palestyńską tożsamość z wymogami bycia obywatelem Izraela. Walczy z akcentem, dąży do oczytania, europejskiego wyglądu, posiadania domu, świetnego samochodu i biura w odpowiedniej dzielnicy. Dodatkowo bierze udział w nudnych dyskusjach o kulturze, polityce i obyczajach, jakie na przemian organizauje wraz z innymi arabskimi Izraelczykami, którzy walczą z kompleksem niższości. 
Kashua bawi się wątpliwościami swoich bohaterów, bezlitośnie obnaża ich małostkowość i uprzedzenia i urazy dotyczące pochodzenia i tożsamości. Prawnik, który tak bardzo chciałby być sobą, zupełnie nie może sobie pozwolić na ten luksus. Wymagania aspirującej klasy społecznej, znajomych, rodziny, ale przede wszystkim dążenie do celu, wyznaczonego we własnej głowie, spędzają mu sen z powiek. Ze zmartwienia i nadmiaru pragnień i wymagań zaczyna on popadać w paranoję. Dochodzi do wniosku, że jego żona ma romans. Zaczyna prowadzić ciche, bardzo dyskretne śledztwo, które bardzo pasuje do stonowanej, eleganckiej wersji prawnika, widocznej na zewnątrz. Jednak w środku aż się w nim gotuje od emocji, nienawiści i pragnienia zemsty na (być może) zdradzającej go żonie. Wersja prywatna, niedostępna dla nikogo z zewnątrz nadaje tej postaci charakteru, ale też śmieszności. Autor znakomicie drwi ze swoich bohaterów, nie oszczędzając nikogo, bez względu na to kto i jaki ma paszport. Doskonała rozrywka, a do tego obnażanie bolączek obu stron konfliktu żydowsko - arabskiego, widziana oczami jej obserwatora, by nie rzecz, uczestnika (choć biernego).
Sarkastyczny, czasem marastyczny, a do tego z nutą absurdu i tego specyficznego gatunku ironii, który realizowany jest przez ludzi świadomych polityczno - kultuorowego piekła w którym przyszło im żyć.
Świetna książka, pod każdym względem: bohaterowie, miasto, relacje między społecznościami, humor, dialogi, rozwiązania narracyje. Wszystko tu jest bardzo spójne, przemyślane, umiejętnie podane. 
Po lekturze tej książki zapragniecie odwiedzić Jerozolimę, najchętniej zaraz.

niedziela, 22 maja 2016

Tess Gerritsen - Igrając z ogniem [recenzja]

Przekład: Andrzej Szulc
Wydawnictwo Albatros
Warszawa 2016

To musiało kiedyś nastąpić. Wiedziałam, że trafię na książkę Gerritsen, która wcale nie przypadnie mi do gustu, która zwyczajnie okaże się kiepska. Aż trudno uwierzyć, że Gerritsen popełniła Igrając z ogniem... Cóż za malownicza klapa...
Dlaczego malownicza? Ponieważ autorka postanowiła przenieść (połowicznie) akcję swej opowieści do Europy, a dokładniej do Rzymu i Wenecji. Dodatkowo narrację prowadzi dwutorowo: częściowo współcześnie, częściowo wraca do czasów II wojny światowej.
Mamy oto amerykańską skrzypaczkę, Julię Ansdell, szczęśliwą matkę trzyletniej dziewczynki, która z powodzeniem realizuje się zawodowo i prywatnie. Wracając z rzymskiego koncertu, kupuje w antykwariacie nuty z zapisem niezwykłego utworu Incendio, który skomponował Lorenzo Todesco, wenecki Żyd, bardzo utalentowany skrzypek.
Jego dramat polegał na tym, że urodził się w niewłaściwym czasie i nieodpowiednim miejscu. Mussolini i Hitler zadecydowali o jego losie. Poznajemy koleje jego losów, a także genezę powstania Incendio, utworu, który zmienił też życie współczesnej Julii.
Gdy zaczyna ona grać skomplikowany i wymagający utwór Lorenzo Todesco coś wstępuje w jej małą córeczkę. Zabija ona kota, próbuje też zrobić krzywdę matce. 
Diagnoza lekarska, konsultacje ze specjalistami nie przynoszą efektów. Tylko Julia sądzi, że tajemniczy utwór ma związek z wybuchami córki. Postanawia ona za wszelką cenę odkryć historię Incendio, by móc przywrócić równowagę własnemu życiu. Wiąże się to jednak z pewnymi niebezpieczeństwami...
Rozumiem, że Gerritsen chciała przypomnieć, czy zwrócić uwagę czytelnika na historię weneckich Żydów, wypędzonych i zamordowanych w gettach Europy, bardzo to chwalebne i potrzebne. Jednak sposób opowieści jest mało przekonujący. Historia Lorenzo, choć dużo ciekawsza niż współczesna Julia, ma pewne luki i niedociągnięcia, ponadto wątek przedwojenny jest bardziej szczegółowy, losy wojenne zaś uproszczone i pomniejszone. Moim zdaniem, rzecz jasna. Blado i powierzchownie wypadają działania Julii, jej poszukiwania, wyprawa do Wenecji. Wszystko to sprawia wrażenie książki połowicznej, pisanej w pośpiechu, bądź bez pomysłu.

sobota, 21 maja 2016

Sylwia Zientek - Podróż w stronę czerwieni [recenzja]

Wydawnictwo Muza
Warszawa 2016

Po pierwsze okładka. Zachęcająca i obiecująca. Po drugie Maria Komornicka, młodpolska poetka, krytyczka literacka, emancypantka, przedstawicielka społeczności LGBT, w czasach, w których nikt nie miał o niej pojęcia.
Autorka miała bardzo chwalebny (i zarazem karkołomny) pomysł na przypomnienie Komornickiej. Otóż jej zamiar oparł się na pokazaniu życia współczenej czterdziestolatki, Ewy, która właśnie znalazła się na życiowym zakręcie. A gdzie nić łacząca Marię i Ewę? Ewa fascynuje się postacią Komornickiej, jednak jej praca zawodowa, dzieci, kulejące małżeństwo nie pozostawiają zbyt wiele czasu na pogłębione studia nad życiorysem i twórczością młodopolskiej poetki.
Dopiero zwolnienie z korporacji i splot okoliczności rodzinnych pozwalają jej na powrót do badań. 
Wespół z dwiema koleżankami (które pojawiają się dość niespodziewanie, z pewną szkodą dla fabuły, gdyż  wielostronicowy ciąg prywatnych losów Ewy nijak się ma do nagłego przybycia Marty i Joanny), główna bohaterka rusza w Europę śladami Komornickiej. Odwiedzają Grabów nad Pilicą, Brugię i Paryż (na koniec nawet Marrakesz, co jest już pewnym nadużyciem i przekombinowaniem), miejsca (poza marokańskim miastem), z którymi żywo związana była Komornicka.
Ich plany, rozmowy, bolączki są mocno zaakcentowane w książce. Współczesne czterdziestolatki dzielą się z czytelnikiem swymi lękami, pragnieniami, marzeniami. 
Niestety, pewne ich działania (szczególnie głównej bohaterki) są niespójne, mało logiczne i trudno przyswajalne. 
Najsłabszym ogniwem jest jednak wplatanie w treść fragmentów tzw. scenariusza, który w czasie podróży tworzy Ewa. Jest to próba spisania i pokazania losów Marii Komornickiej przez pryzmat jej podróży, relacji rodzinnych. Dialogi, didaskalia są nieznośne, czasem patetyczne, czasem okrutnie egzaltowane (szczególnie w strefie dialogowej).
Plus za przypomnienie postaci Marii Komornickiej i okładkę książki. Koniec plusów.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





wtorek, 17 maja 2016

Robert Ostaszewski - Zginę bez ciebie [recenzja]

Wydawnictwo Muza
Warszawa 2016

Senny i prowincjonalny Ciechanów. W mieście takim jak to, niewiele się dzieje. Skala przestępstw nie jest wygórowana, w statystykach przeważają kradzieże i drobne rozboje. 
Podkomisarz Konrad Rowicki, który od jakiegoś czasu mieszka tu i pracuje, nie ma zbyt wielu zajęć. W zasadzie prztłaczają go jedynie papiery, których wciąż i wciąż wymaga zwierzchnik. 
Samotny, odizolowany, cyniczny i szyderczy, kryje w sobie  jakiś ból i troskę. Pośród marazmu i kompletnej obojętności na śwat, żyje (a raczej egzystuje) Rowicki, umilając sobie życie drobnymi złośliwościami kierowanymi do współpracowników.
Przełom przychodzi wraz z samobójstwem nastoletniej córki wiceprezydenta miasta. Ułożona, dobrze rokująca maturzystka obiera sobie życie. Rozwikłanie tajemnicy jej śmierci jest dla Rowickiego celem, ale też drogą do odzyskania wewnętrznego spokoju. Rozdziały poświęcone śledztwu przeplatają się ze swego rodzaju dziennikiem depresjoholika. Stopniowo odkrywa się przed czytelnikiem wiedza na temat prywatnego życia podkomisarza, naznaczonego walką z depesją i zobojętnieniem. 
Gdy zwierzchnicy każą mu zamknąć sprawę samobójstwa dziewczyny, Rowicki tym bardziej dąży do jej rozwiązania, tylko, że nieoficjalnie i nie zawsze zgodnie z prawem. Okazuje się, że to kolejna już śmierć ciechanowskiej nastolatki w ostatnim czasie. Podkomisarz nie wierzy w zbiegi okoliczności. Podejmuje ryzyko, lekceważy zwierzchników i uparcie dąży do celu, do odkrycia prawdy o nastoletnich samobójczyniach. 
Książka idealnie wpasowuje się w aktualną modę umieszczania miejsca akcji w prowincjonalnej Polsce. Przy okazji pokazuje okoliczną mentalność, przeszłość, relacje mieszkańców, interesujące, bądź najbardziej kluczowe miejsca w sąsiedztwie.
W powieści najważniejsza jest postać głównego bohatera, który wykreowany na samotnego, zgorzkniałego cztedziestoparolatka, za nic ma cały świat, i siebie przy okazji. Słynący ze złośliwości, dworowania i wytykania innym błędów, jest zimny i pozornie pozbawiony sentymentów.
Mam problem z warstwą narracyjną, nie podoba mi się język głównego bohatera, wymądrzający się, pełen nawiązań i pseudodowcipnych ripost, które są irytujące i mało błyskotliwe. Z biegiem stron ten stan rzeczy ulega pewnej zmianie, która wynikać może z przyzwyczajenia do zabiegów autora, bo na pewno nie z zaakceptowania tego rodzaju stylistyki.
Sam bohater jest postacią jednolitą, prawdopodobną. Z kolei sama historia ma pewne luki, niektóre rozwiązania są dla mnie mało przekonujące, inne potraktowane po macoszemu, a przez to również tracące na znaczeniu i prawdopodobieństwie.
Książka Ostaszewskiego jest pierwszą częścią trylogii, która ma opisywać losy podkomisarza Rowickiego. Zakończenie książki wiele obiecuje.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




niedziela, 15 maja 2016

Ewa Winnicka - Londyńczycy [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2011

Przedmiotem zainteresowania reporterki, Ewy Winnickiej jest wojenna polska emigracja na Wyspy Brytyjskie.
W swym materiałach dotyka ona różnych płaszczyzn życia i codzienności. Każda historia pokazuje inny odcień skomplikowanej uchodźczej rzeczywistości.
Smutna i ponura jest londyńska codzienność: polska fantazja ustępuje zaściankowości, sława wojenna i podziw zostają przykryte brakiem pracy, wykluczeniem, wzgardą (po wojnie gen. Maczek został barmanem, gen. Sosabowski był robotnikiem magazynowym w fabryce silników elektrycznych, zaś Bór - Komorowski był tapicerem).
Jeden z reportaży pisze Winnicka o niebywałej wprost popularności matrymonialnej polskich żołnierzy wśród brytyjskich kobiet. Zaczęła się wraz ze zwycięstwami lotników Dywizjonu 303. Za Catem - Mackiewiczem powtórzę: Rekord pobił pewien polski kapitan, który jednocześnie był kochankiem córki, matki i babki w jednym z miasteczek w Szkocji. Póki były sukcesy i gloria podniebnej chwały, póty były zachwyty i adoracja. Gdy jednka na horyzoncie pojawili się lepiej ubrani, rozdający papierosy i czekoladę Amerykanie, nasi wojacy stracili na znaczeniu. Celowo upraszczam tę historię, ale taki jest jej zasadniczy wydźwięk: pokazuje jak zmienne i miałkie były sympatie Brytyjczyków, zarówno pod względem politycznym, jak i obyczajowym.
Reportaż Tato, zawiera historię Celiny F., która próbuje dowiedzieć się, kim był jej polski ojciec. Trafił on do Wielkiej Brytanii prosto z Syberii, tu założył rodzinę, pracował jak robotnik rolny. Każdy kolejny fakt z wojennej przeszłości ojca tłumaczy jej cora więcej, coraz bardziej rozjasnia jego wybory i gesty. Niestety, fakty te są zatrważające.
Jest też w zbiorze miejsce dla żydowskich uciekinierów - Kim jest Lili? Historia ta opisuje losy krakowianki, Lili Pohlmann, uratowaną w czasie wojny przez Niemkę, sekretarkę z urzędu. W 1946 roku wraz z innymi żydowskimi dziećmi przypływa do Londynu, gdzie dr Solomon Schonfeld postanawia zorganizaować im lepszą przyszłość i wyrwać je z wojnnych traum. Z jakim skutkiem?
Najbardziej zdumiewa opowieść o polskim władcy Ealingu, który zbudował klasycystyczny okazały pałac, który brytyjskich sąsiadów kłuje w oczy ludwikami, sztukateriami i złoceniami. Realizuje on polski sen w wydaniu de lux (i kicz forever), pokazując jak od producenta pocztówek z podobiznami Davida Bowie'go i Duran Duran stał się właścicielem pałacu, w którym sesje realizuje Chanel. Ewolucja polskiego ziemianina, który przepoczwarza się w brytyjskiego rentiera i oryginała.
Najbardziej polska jest (niestety) opowieść finałowa, czyli Ostatni minister skarbu. Autorka śledzi wywózkę rezerw polskiego złota. Polski Skarb Narodowy wraz z każdą następną stroną reportaży kurczy się i niknie. Niefrasobliwy, krótkowzroczny sposób wydawania/inwestowania polskich pieniędzy budzi w czytelniku opór i zdegustowanie. Bez refleksji, skrępowania i wyrzutów sumienia, za to z bezgraniczną dezynwolturą doprowadzono PSN do bankructwa. 
Smutna, a może nawet tragiczna opowieść, mówiąca o polskim duchu narodowym więcej niż by się mogło wydawać.

sobota, 14 maja 2016

Christer Mjåset - To ty jesteś Bobbym Fischerem [recenzja]

przekład: Dorota Polska
Smak Słowa
Sopot 2016

Początek książki jest bardzo spokojny i kameralny. Mamy oto czterdziestoletniego Håkona, który wraca do rodzinnego Lillehammer, na pogrzeb przyjaciela z młodości, Kristoffera.
Już w pociągu do miasta wracają doń wspomnienia. W konduktorze rozpoznaje kogoś znajomego, nie potrafi jednak odszukać w pamięci jego personaliów. Miejsce, osoby z przeszłości przypominają mu, dlaczego jest w życiu sam, bez ułożonego życia, bez radości. Czytelnik  powoli również zapoznaje się z tą wiedzą.
Håkon jest udręczony własną przeszłością, ponurą tajemnicą z młodości, która stopniowo objawia się również nam. 
Jako nastolatek, wraz z czwórką przyjaciół (w tym z Kristofferem) tworzył bardzo zgraną paczkę, która w tajemnicy realizowała pewne dość kontrowersyje projekty.  Z czasem ich znajomość zaczęła się zacieśniać, ich kolejne kroki wymagały coraz większych poświęceń, gdyż wspólne hobby zaczęło wykraczać poza dopuszczalne granice.
Gdy w pobliżu pojawia się Agnes, relacje między Håkonem a Kristofferem zmieniają się. Przyjaciele, całe życie rywalizujący w różnych dziedzinach, teraz walczą o dziewcznę. Gdy Agnes tajemniczo znika, relacje między członkami paczki zmieniają się, wyostrzają, nabierają zupełnie nowego wymiaru.
Jak bardzo ucierpiała wówczas przyjaźć paczki, widać również po latach. Żona jednego z nich prosi Håkona o wyjawienie tajemnic z młodości. Ten, mierząć się z przeszłością, przechodzi swoistą autoterapię. Mroczne oblicze dawnych postępków obnaża psychologiczne mechanizmy, które rządziły relacjami w grupie. Pokazują, że w sytuacji zagrożenia i osamotnienia, a także zwątpienia biorą nad nami górę emocje, o których wolelibyśmy nie wiedzieć.
Przestawiony w książce motyw winy i kary, dobrze wpasowuje się we współczesny obraz relacji między ludźmi, pozornie sobie bliskimi którzy w sytuacji napięcia obnażają egoistyczne, mroczne oblicze. Samo poczucie winy wygląda zaś zupełnie inaczej niż w XX-wiecznych powieściach. JEst bardziej zepchnięty na boczny tor, mniej dokuczliwy. Znak czasów. Wszystko staje się letnie, miałkie.
Finał jaki proponuje autor, będzie dla wielu zaskoczeniem. Warto na niego poczekać.


Za egzemplarz książki dziękuje wydawnictwu:





poniedziałek, 9 maja 2016

Stig Dagerman - Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech [recenzja]

Przekład: Irena Kowadło - Przedmojska
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012

Jesienią 1946 roku jedna ze swedzkich gazet wysłała do Niemiec swego korespondenta, Stiga Dagermana. Miał on opisać krajobraz po upadku Trzeciej Rzeszy. To, co zobaczył najlepiej określić słowami: głod, zimno, bieda, rozgoryczenie i żal.
Reporter odwiedził wiele zadymionych, wilgotnych piwnic, w których spotkał dzieci śpiące w ubraniach, bezdomnych śpiących w piwnicznych korytarzach, gdzie woda sięga do kostek, a zimno jest przenikliwe.
Bez względu na to, czy akurat przebywał w Hamburgu, Berlinie czy Stuttgarcie, wszędzie napotykał ten sam mrok i beznadzieję. W Berlinie natknął się na polską nauczycielkę, która, by utrzymać siebie i syna wciąż raiła nowych klientów, szukała towarów na wymianę, handlowała czym popadnie, choć (jak zdradziła reporterowi) brzydziła się tego typu praktykami. 
W ruinach dworca w Hanowerze natknął się na kolejne partie bezdomnych, którzy okupowali też bocznice kolejowe, na których zgromadzono bardzo wiele wybrakowanych wagonów kolejowych, zbyt popsutych, by przewozić towary, wciąż dobrych dla ludzi... 
Dagerman nie ocenia, nie staje po niczyjej stronie, jest obserwatorem zajść, podglądaczem trudnej powojennej rzeczywistości, w której towarem największej wartości jest worek ziemniaków, zaś dla młodych dziewcząt amerykański żołnierz, który za seks może podarować konserwę czy tabliczkę czekolady. Rok 1946 był czasem głodu, wszystko i wszyscy patrzyli na świat przez jego pryzmat.
Czasem tylko zdradzał się ze swoimi prywatnymi emocjami, na przykład wówczas, gdy opisuje historię rodziny z małym dzieckiem zamieszkującej kolejowy wagon. Dziecko jest blade, wręcz szare, niedożywione, płaczliwe, kaszlące. Ciężko orzec, czy przetrzyma zimę, w takich warunkach to bardzo trudne.
W innym reportażu pisze o lasach i wioskach, które najszybciej uporały się z wojennymi pamiątkami (wraki spalonych samochodów, armat, ruiny gospodarstw), w przeciwieństwie do miast, które z mozołem i na razie bez większych efektów próbują podnieść się z upadku. Miasta wyglądają na wymarłe, ludzie kryją się w ocalałych piwnicach, wychodząc tylko w poszukiwaniu jedzenia.
Mimo wszystko, ludzie szukają rozrwyki, co autor konstatuje z niejaką goryczą. Mało kogo stać na bilet teatralny (choć te i tak pękają w szwach), dlatego też wielką popularnością cieszą się rozprawy przed trybunałem denazyfikacyjnym, gdzie demaskuje się nazistów. Wielu z nich za cenę kilkuset marek kupowało fałszywych świadków, którzy przed sądem byli niejako gwarantami wojennej czystości i prawości oskarżonego.
Zagubienie, smutek, poczucie klęski i kompletnej beznadziei, które charakteryzują Niemcy, udziala się też szwedzkiemu reporterowi. W wyważony, oszczędny sposób pisze o sprawach ważnych, ubierając je tylko w najpotrzebniejsze słowa, które mają dużą moc.
Niech ta książka będzie drogowskazem dla wszystkich rozwlekłych pisarzy. Sztuka tkwi w oszczędności, siła wyrazu również.

niedziela, 8 maja 2016

Salcia Hałas - Pieczeń dla Amfy [recenzja]

Wydawnictwo Muza
Warszawa 2016


Gdyby ta książka przydarzyła się autorce 14 lat temu (przed Wojną polsko - ruską...), byłaby szeroko komentowana. Za styl i język. Dziś  zaś może być Salcia Hałas pisarką jedynie kojarzoną ze stylem Masłowskiej.
Wszystko już było: rytmiczne opisy, dialogi, w których mieszają się słowa z reklam, z emocjonalnymi wynurzeniami nie do końca pozostających w stanie świadomości bohaterów. Są dresy, ubrania z lumpeksu, zioło palone na skrzynkach za sklepem i, przede wszystkim, krajobraz Polski B, gorszej i smutnej siostry obowiązującej wersji optymistycznej i kolorowej.
Narracja jest wieloosobowa, w której to, co rzeczywiste, przeplata się z  majakami, poturbowanych życiowo bohaterek.
Autorka sama porównuje swoje zdania do esemesów - krótkie, treściwe, hasłowe, często dosłowne.
Bohaterki jej książki to dwie mieszkanki gdańskiego Falowca: Maria Mania i Elwirka. Pierwsza z nich ma jeszcze w głowie Dziewczykę Zombi, a do tego kiepską pracę w przycmentarnej kwiaciarni i całkowicie nieuporządkowane życie prywatne. Na sesji tereaputycznej, której sponsorką była Unia Europejska, poznaje Elwirkę, samotną matkę, pracującą w Żabce.
Obie mają pecha do mężczyzn, ich życie kręci się wokół małych problemów, do których należy też wspólne napisanie bajki terapeutycznej, którą mają zaprezentować na spotkaniu z panią świrolog. Z bajki nici, ale codzienne sesje terapeutyczne jakie odbywają na zapleczu Żabki sprawiają, że poznajemy ich codzienność.
Brak pieniędzy, towarzystwo pijących i kompletnie niedabających o nie mężczyzn, demony przeszłości i sposoby radzenia sobie z nadmorską jesienią i zimą są na porządku dziennym.
Prosty język, będący kolażem tego co zasłyszane w autobusie, przeczytane , zobaczone na reklamowych billbordach ma pewną siłę. Obnaża beznadzieję, apatię i pasywność kobiet oraz wyuczoną bezradność towarzyszących im mężczyzn, którzy w książce wypadli naprawdę kiepsko: egoiści, pijacy, tępacy, lenie i wałkonie. Lepszych cech brak.
Mężczyźni piją pod sklepem, kobiety pracują za półdarmo, a wieczorem wracając do domów, po drodze zabierają swoich piwoszy.
Marnie to wszystko wygląda, nadziei znikąd.
Początkowo książkę czyta się naprawdę dobrze, pod warunkiem, że potraktuje się ją jako ćwiczenie stylistyczne, eksperyment językowy. Na dłuższą metę zaczyna się ona dłużyć i przeciągać, bo wciąż i wciąż mówi o tym samym, w taki sam sposób.
Nie umiem jednoznacznie odnieść się do debiutu Salci Hałas. Z jednej strony nie wnosi ona nic nowego, niczym nie zaskakuje, z drugiej kontunnuje i rozwija nurt literatury dresiarskiej i blokowej.
Na koniec dwa słowa o okładce - naprawdę udana, przyciąga uwagę, zachęca do sięgnięcia po książkę. Świetna robota grafika.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





piątek, 6 maja 2016

Necla Kelek - Słodko-gorzka ojczyzna. Raport z serca Turcji [recenzja]

Tłumaczenie: Elżbieta Kalinowska
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2011

Źle to wygląda. Z każdą kolejną stroną coraz gorzej. Sytuacja polityczna, ale przede wszystkim obyczajowa współczesnej Turcji jest pogmatwana, trudna, w zasadzie nie do naprawienia. Przyczyn jest wiele, ale najważniejsze to wszechobecna religia (rzecz jasna muzułmańska) oraz tradycyjne, wielowiekowe rządy patriarchatu. 
Autorka, Turczynka z niemieckim paszportem, a może Niemka pochodzenia tureckiego (sama ma problem z określeniem), postanawia pokazać czytelnikom prawdę o kraju swego dzieciństwa. Prawdę, która daleka jest od europejskich wyobrażeń o tamtejszych kurortach.
Posiadając liczną rodzinę w Azji Mniejszej jest Kelek częstym gościem na tureckiej prowincji.
Samą książkę trudno zaklasyfikować, gdyż nie jest reportażem w tradycyjnym ujęciu. Są tutaj zarówno wspomnienia z rodzinnego domu, opisy podróży po Turcji (Kelek zawsze podróżuje ze swoim partnerem, w wiele miejsc nir dotarłaby sama, zresztą, nie raz oboje czuli się obco i nieprzyjemnie w kolejnych miejscowościach w głębi kraju), ale także mocnym publicystycznym tekstem o kondycji państwa, które zamierza wstąpić do Unii Europejskiej.
Turcja to kraj mężczyzn, tylko ich widać na ulicach. Kobiety ukryte z murami domów pielęgnują domowe ognisko, pracują chałupniczo, by utrzymać rodziny, nie mają głosu, ni wpływu na cokolwiek, bardzo często są zaś ofiarami przemocy i nękania. Powołane do ich obrony i uświadamiania organizacje są tylko kroplą w morzu potrzeb, zresztą mało która kobieta decyduje się na skorzystanie z pomocy. Kelek zwraca uwagę na zmuszanie do zamążpójścia, sprzedawanie kobiet między rodzinami, a także zmuszanie do honorowych samobójstw, czy porwania, przetrzymywania. Wszystko to dzieje się mimo prawnych zakazów, które ustępują sile tradycji i rozszerzającym się wpływom islamu.
Kelek mówi przede wszystkim o kobietach, ale zwraca też uwagę na sprawy, które zamieciono pod dywan, zapomniano, nawet w literaturze (porównuje niemieckie i tureckie wydanie książki o Ormianach. Różnice są ogromne, jak wiele przemilczeń zawiera wersja turecka!). Wspomina historię statku z żydowskimi uciekinierami z Rumunii, którym w czasie II wojny nie zezwolono na opuszczenie pokładu, później zaś statek odholowano na wody międyznarodowe, gdzie zatonął. Przypomina, że rząd po dziś dzień nie rozliczył się ze zbrodni na Ormianach. Rząd AKP utrzymując pozory demokracji, pozwala na rozrastanie się wpływow armii, ale przede wszystkim sympatyzuje z religią, co prowadzi ku przepaści.
Kelek pokazuje jak bardzo Turcja nie jest gotowa, by wstąpić do wspólnoty, jej książka to bicie na alarm, krzyk rozpaczy, który ginie w morzu fałszywych, politycznych uników, które umacniają status quo i na oślep pędzą ku fanatyzmowi. 
Strzeżmy się.

czwartek, 5 maja 2016

Robert Rient - Świadek [recenzja]

Dowody na Istnienie
Warszawa 2015

Staram się myśleć o tej książce jak o swego rodzaju dzienniku, czy pamiętniku, którego autor próbuje uporać się z własną historią i tożsamością, opisując kolejne etapy odkrywania siebie.
I, jak zawsze w podobnej sytuacji, mam wątpliwości, czy tego rodzaju świadectwo powinno ujrzeć światło dzienne.
Pozostawiam tę sprawę otwartą, a tymczasem wracam do samej książki.
Robert Rient to pseudonim dolnośląskiego dziennikarza. Wychowany w rodzinie Świadków Jehowy, sam przez długie lata pozostawał w wierze, a nawet był swego rodzaju liderem w głoszeniu wiary.
Surowe zasady, kodeks postępowania, a także liczne wytyczne, które wpływają na swobodę i wolność postępowania świadków, w pewnym momencie stały się do Rienta wątpliwością i przeszkodą. Nie bez znaczenia było odkrycie własnej orientacji seksualnej, która stała w opozycji do wyznawanej religii.
Z każdą kolejną stroną rośnie dramat wewnętrzny autora, to kim jest nie daje się pogodzić się z tym w co wierzy. Ludzie, współwyznawcy, zwani też głosicielami, stają się obcy, bo nie znają wewnętrznej tajemnicy Rienta, przestają być dopasowani, zharmonizowani, bo on stał się inny, obcy, potępiony.
Natury nie się oszukać, ciężko walczyć z samym sobą. Robert Rient postanowił żyć w zgodzie z własną tożsamością. Przypłacił to odrzuceniem, odszedł ze Zboru. Książka jest zapisem wewnętrznej walki o siebie, a także  sposobem poradzenia sobie z demonami przeszłości, które pod różnymi postaciami wciąż drzemią gdzieś w środku.
Moc terapeutyczna zapisków musiała być dla autora przemożna, z jednej strony odwaga do dzielenia się z czytelnikami intymnymi szczegółami, uczuciami, z drugiej doskonały sposób na ekstrawertyczne pozbycie się ciężaru.
Kulisy codzienności Świadków Jehowy, regulacje prawne i obyczajowe, a przede wszystkim miejsce jednostki w tej przepotężnej religijnej machinie są mocno wyeksponowane przez autora.
Straszno tu i mroczno, nie tylko ze względów wyznaniowych, ale przede wszystkim moralnych, kulturowych, ludzkich. Okazuje się, że nawet człowiek, który jest (wydaje się) w pełni ukształotwany, świadomy, nie umie do końca wyzwolić się z więzienia wiary, poczucia winy, może wstydu?
Każdy czytelnik będzie inaczej odbierał tę książkę, każdy inaczej postrzeże jej autora. Ot, siła literatury.
Nie jest to książka przełomowa, zbyt wiele tu autoterapii, ale skoro jej napisanie było potrzebne autorowi, by się wyzwolić, to dobrze, że powstała.

wtorek, 3 maja 2016

Jerzy Leszczyński - Z pamiętnika aktora [recenzja]

Czytelnik
Warszawa 1958

Jerzy Leszczyński był synem wspaniałego Bolesława, wnukiem zaś Wincentego Rapackiego - znakomitych, niezapomnianych polskich aktorów.  Już na początku książki zaznaczył: Monografie - tak bardzo potrzebne - dawnych, wielkich naszych aktorów napiszą inni, bardziej powołani ode mnie. Wspominki niniejsze to tylko aktorskie "wieczory pod lipą". Ot, dziadunio ględzi sobie....
Ta skromna i powściągliwa wypowiedź nijak się ma do treści pamiętnika, która aż skrzy się od anegdot, barwnych opowieści, ciekawych historii i przybliżeń, które pozwalają współczesnemu czytelnikowi, choć zajrzeć do czasów o niewypowiedzianym uroku, czarze. Ta książka to źródło wiedzy o obyczajach i modach (ach, to całowanie mężczyzn z ramię!), a nawet miastach (wspominki carskiej Warszawy, CK Krakowa, czy Berlina początków XX wieku są bezcenne i niezwykle interesujące!).
Uwielbiam tę książkę, dalsze moje słowa poświęcę więc kilku wątkom wybranym z książki, tym, które najbardziej zapadły mi w pamięci.
W końcu XIX wieku w Warszawie (i nie tylko) wielką popularnością cieszył się jubiler Mankielewicz, który znany był z gustu, wytworności oraz umiłowania teatru i aktorów, których ochoczo zasypywał podarkami. Zdarzyło się, że ofiarował biednemu wówczas Ignacemu Paderewskiemu Bechsteina, by mógł on ćwiczyć w domu, bo skromna pensja nauczyciela w szkole Towarzystwa Muzycznego nie pozwalała na kupno fortepianu.
Pisze Leszczyński o dziadku swym, Wincentym Rapackim: jako dwunastolatek został on wygnany z domu przez macochę, trafił do Warszawy, gdzie zajął się nim poznany na ulicy aptekarz Rutkowski. Chce on zrobić karierę aktorską, przekrada się do Krakowa, dzięki przyjaźni z Michałem Bałuckim dostaje angaż, a nawet pozuje Matejce do obrazu Rejtan, gdzie użycza swą twarz Szczęsnemu Potockiemu.
O ojcu swym, Bolesławie Leszczyńskim zamieszcza takie oto wspomnienie: podczas premiery Złotego runa Stanisława Przybyszewskiego, sam autor tekstu kląkł przed Bolesławem i rzekł: Klatkę cię kupię złotą, przysięgam, szczerozłotą, i będę cię w niej woził po całej Polsce (...), ty Belzebubie sceny.
Autor sięga pamięcią do pogrzebu Stanisława Moniuszki, kiedy to za trumną szła w orszaku cała orkiestra Teatru Wielkiego, w marszowym rytmie grając Gdyby rannym słonkiem..., czy (dla kontrastu) pogrzeb Bolesława Prusa, który odbył się w kompletnej ciszy, z tłumem pochylonych głów.
Jest też miejsce dla Wyspiańskiego, który malując matkę autora, Honoratę Leszczyńską, był młody, początkujący i bardzo biedny. W trakcie pracy padł zemdlony (z głodu, jak sam wreszcie przyznał, będący dwa dni bez jedzenia).
Dostało się we wspomnieniach Modrzejewskiej, której prawdziwe łzy nie poruszyły publiczności, dostało się Ludwikowi Solskiemu, który zmuszał aktorów do gry i mówienia tylko według własnego kamertonu.
Cudowne są wspomnienia dawnych ról, technik aktorskich, wracanie wspomnieniami do początków karier wielkich malarzy, dramatopisarzy, aktorów. 
Urocza, pełna humoru książka, do której chcę wracać.