niedziela, 31 stycznia 2016

Ryszard Horowitz - Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora [recenzja]

Pamiętam Horowitza z kilku wystaw, dwóch czy trzech spotkań autorskich. Za każdym razem sprawiał wrażenie życzliwego, ciepłego człowieka, pełnego pasji, rozumiejącego pędzący świat. Dlatego też tak chętnie sięgnęłam po jego wspomnienia.
Mimo całej wielkiej sympatii do autora czuję się tą książką rozczarowana. Niektóre fragmenty nużą, są zbyt rozwleczone, a język reminiscencji nieinteresujący. Obok bardzo ciekawych informacji i wspomnień pojawiają się dłużyzny, które blado i nijako wypadają z barwnymi faktami z życia. Gdyby tak skrócić tę książkę o połowę, byłaby idealna.
Ryszard Horowitz jest uznanym w świecie fotokompozytorem, artystą, który wyprzedził swoje czasy, tworzył kompilacje, które dziś z pewną łatwością można skonfigurować w zaawansowanym programie graficznym, jednak kilkanaście/kilkadziesiąt lat temu była to nie lada innowacja.
Charakterystyczny, niepodważalny styl artysty otworzył mu drogę do sukcesu: zdobył Nowy Jork, projektował dla festiwalu w Cannes, pracował przy filmach, największych kampaniach reklamowych, rozbudowując przy tym własne atelier na nowojorskim Manhattanie,
Człowiek sukcesu, bez dwóch zdań.
A cała jego historia zaczęła się w maju 1939 roku, gdy przyszedł na świat w Krakowie. Początek dzieciństwa najgorszy z możliwych: wojna, okupacja, obóz w Płaszowie, później wpisanie na słynną listę Schindlera, wreszcie pobyt w Auschwitz. Po wojnie został odnaleziony przez matkę, dzięki filmowi propagandowemu o wyzwoleniu Oświęcimia, rozpoznała ona swego syna na jednym z kadrów.
To wszystko w ciągu pierwszych kilku lat życia. We wspomnieniach wraca (opierając się na świadectwie bliskich) do tamtych czasów, pisze o wszystkich tych sytuacjach, gdy wojenna historia do niego wracała.
Zgadzam się z tezą Horowitza, że czasy, w których przyszło mu emigrować do USA oraz radzić sobie na początku drogi zawodowej. Pisze on o tym, że lata 50. i 60. były dlań dużo łatwiejsze, dziś pewnie nie osiągnąłby tego, co już ma. Jazz, szemrane kluby muzyczne w niegdysiejszych niebezpiecznych dzielnicach NY oraz cały szereg zbiegów okoliczności, które były dla Horowitza szansą.
Uzupełnieniem wspomnień są prywatne fotografie oraz zdjęcia prac artysty. 

sobota, 30 stycznia 2016

Leore Dayan - Ludzie wolą tonąć w morzu [recenzja]

Nie sądziłam, że to kiedykolwiek nastąpi, ale niemożliwe stało się możliwe - Etgar Keret doczekał się konkurencji.
Leore Dayan ma wszelkie predyspozycje do tego, by stać się mistrzem absurdu. Ludzie wolą tonąć w morzu jest tego najlepszym przykładem.
Zbiór abstrakcyjnych opowiadań aż skrzy się purnonsensowych zdarzeń i sytuacji, które za każdym razem ulegają nieoczekiwanym implikacjom, zapewniając czytelnikom przednią zabawę.
Większość utworów zawartych w zbiorze trzeba jak najszybciej przenieść na teatralne deski, sukces gwarantowany! Zaraz zabiorę się zresztą za pisanie scenariusza na motywach opowiadania Tom i Stav. Mamy oto parę młodych ludzi, którzy zaczynają wspólną drogę przez życie. Wprowadzają się do nowego mieszkania, czując, że nie bardzo wiedzą czemu są razem. Zaraz po przeprowadzce Stav proponuje Tomowi zabawę w chowanego, po trosze by nawiązać do tradycji, która obowiązywała w jej rodzinnym domu, a po trosze, by odgonić nieprzyjemne poczucia samotności we dwoje.
Tom chowa się tak skutecznie, że Stav nie może go znaleźć długie godziny, nie znajduje go też następnego ranka, Tom nie zjawia się też w pracy, Stav wciąż nie może znaleźć swego wybranka. Finał tej historii jest niezwykły: absurdalny, a przy tym gorzki i skłaniający do zadumy.
Tak jak każde kolejne opowiadanie z tomu. Dayan ma intuicję - wie jak podejść czytelnika, wprawić go w zaskoczenie, zawstydzenie, zadumę. Właśnie w takiej kolejności. Lekkości i swady dodaje całości erudycyjny, zmyślny dowcip, a także finezyjne operowanie słowami i fabułą.
Dayan to skarbnica niebywałych rozwiązań (jak na przykład w opowiadaniu Projekt Cypr), surrealistycznych finałów (Meir Rozental), a także zupełnie zwariowanych bohaterów i ich przemyśleń (Kiedy Dudi umarł ostatni raz).
Ten tom wywarł na mnie wielkie wrażenie, każdy utwór to unikat, koronkowa robota i objawienie (może poza tytułowym Ludzie wolą tonąć w morzu). Czekam z niecierpliwością na kolejne tłumaczenia jego książek, wierząc, że nastąpią. Wspaniała książka, niezwykły zbiór, wielki talent.


środa, 27 stycznia 2016

Icchok Lejbusz Perec - Dusza. Legendy, bajki i opowiadania [recenzja]

Jak trudno znaleźć żydowską opowieść, która nie jest pełna smutku. Chodzi mi tutaj o czasy Pereca oraz jemu współczesnych. Zarówno geopolityka, jak i sfera obyczajowa tamtych czasów sprawiły, że trudno było patrzeć na świat inaczej niż kasandrycznie.
Bieda, uprzedzenia, antysemityzm, krzywdzące carskie ukazy, wielodzietność osób skrajnie ubogich równały się smutkowi, rozżaleniu, apatii.
Zarówno legendy, podania, przypowieści, jak i bajki zawarte w tomie mają dużą dozę ludowych prawd, zmienności fortuny, działań przeznaczenia. Szczególnie zapadają w pamięć utwory takie jak: U fakira, traktujący o bogaczu, który rozdawał majątek tym, którzy nie umieli dziękować; Spuścizna, o różnych rodzajach cierpienia, które kształtują charaktery; a także Cztery drogocenne kamienie, czyli historia o tym, jak w niebie zarządzono, by stworzyć żydowskiego poetę. Gdy aniołowie przybyli do skarbca trosk i smutków zaczęli tam wybierać dla swojego poety cztery spośród wielu pięknych kamieni, co wybrali?
Zbiór Dusza to także opowiadanie dla dużych i małych (np. Na pograniczu - czyli historia spotkania ustępującego lata z nadchodzącą zimą); ale też rozdział zatytułowany Ciężko być Żydem, który porusza opowieścią pod tytułem Post. Ta wstrząsająca historia skrajnie ubogiej rodziny Sary i Mendla, którzy nie mają czym wykarmić swoich dzieci. Maleństwa śpią, gdy budzi je głód, ojciec tłumaczy, że dziś jest dzień ścisłego postu, nie można jeść, ni radować się.
Perec nie pozostawia nikomu złudzeń, nie koloruje rzeczywistości, nie daje nadziei. Jego bohaterowie cierpią, zmagają się z wieloma problemami, często (o ile nie zawsze) mogą liczyć wyłącznie na siebie.
Jego język, metafory, brak oczywistych rozwiązań sprzyja zaskoczeniu. Ten, kto sięgnie po zbiór Pereca będzie usatysfakcjonowany, oczarowany i urzeczony światem przedstawionym, sposobem prowadzenia narracji, aurą opowieści.
Wielka klasyka, wielki autor, to trzeba znać.

czwartek, 21 stycznia 2016

Lars Mytting - Porąb i spal. Wszystko, co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie.

Niezwykła publikacja. W każdym tego słowa znaczeniu. Pierwsze zaskoczenie to sam temat. Ta książka naprawdę jest o drewnie: jego rodzajach, gatunkach, wartościach opałowych, a także o odniesieniu do norweskiej kultury drewna.
Po drugie: autor rzeczywiście jest zdeklarowanym pasjonatem, gdyż potrafił napisać tak wiele o temacie, który ja zamknęłabym w jednym słowie - DREWNO.
Ponadto roztacza przed czytelnikiem (-czką) cały wachlarz fachowych ustrojstw, służących rozłupywaniu, cięciu, powalaniu drzew. Wiele miejsca poświęca sposobom na suszenie drzewa, ale też na układanie go w specjalistyczne stosy.
Dla mniej najciekawsze (bo najbardziej zrozumiałe) są fragmenty o Ludziach lasu: żyjących z drewna, dla drewna, blisko natury, w jej poszanowaniu i skupieniu na zachowaniu równowagi między przyrodą a cywilizacją.
Te właśnie fragmenty najmocniej odsłaniają tęsknotę autora za prostym życiem w zgodzie z prawami naturalnego środowiska. Dzielenie się wiedzą na temat drewna jest tu pretekstem do opowieści o skromnym, uczciwym i bezpretensjonalnym życiu.
Pokolenia ludzi lasu, ich pasja, filozofia życia są przykładem na to, że ucieczka od cywilizacji wcale nie jest wydumanym pomysłem szaleńców, tylko całkiem rzeczowym pomysłem na siebie.
Ponadto książka jest naprawdę starannie wydana (papier=drewno), z licznymi fotografiami i dopiskami autora.
Długo jeszcze będę rozmyślać nad niezwykłym tematem tej książki, poprowadzeniem opowieści, kompozycją. Niezwykłe doświadczenie.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






środa, 20 stycznia 2016

Jerzy Jurandot - Miasto skazanych. 2 lata w warszawskim getcie. Stefania Grodzieńska - Dzieci getta [recenzja]

I czekałam na tę książkę, i bałam się jej. Z jednej strony ciekawa byłam wspomnień Jurandota z warszawskiego piekła, z drugiej obawiałam się kolejnej dawki widm gettowych koszmarów.
Jerzy Jurandot, autor dramatów, skeczy, piosenek, poeta, celny satyryk. Stefania Grodzieńska, aktorka, pisarka, niegdyś tancerka, później znakomita satyryczka.
W czasie II wojny światowej zmuszony był zamieszkać w warszawskim getcie. Został on tam dyrektorem artystycznym i literackim w Teatrze Femina. W opowiadaniach zawartych w tomie, opisuje on premiery, swoich aktorów, publiczność, atmosferę przedstawień. Pełna sala w Feminie dawała, choć na chwilę, zapomnienie od strachu i terroru.
Swoje wspomnienia i opowiadania pisał zaraz po ucieczce z getta, ukrywając się w Gołąbkach pod Warszawą. Do końca chyba wstydził się tego, że przeżył, że spokojnie siedzi w ogrodzie, patrzy na niebo, drzewa (jakże utęsknione w czasach getta) i żyje.
Okazało się, że z zespołu Feminy, po wojnie pozostała tylko garstka ludzi, ta książka miała być rodzajem ocalenia od zapomnienia. Stąd też tyle miejsca poświęca on swojemu teatrowi, przytacza ówczesne anegdoty, szmoncesy (ale bez pejoratywnego nacechowania), absurdalny humor, będący wentylem bezpieczeństwa dla zagrożonej wrażliwości. Przerażają surrealistyczne obrazy z życia, z ulicy, które przecież były tam na porządku dziennym: blokady, akcja likwidacyjna, praca w szopach (koszmarna droga do pracy, powrót pod ostrzałem spojrzeń i w zasięgu broni znudzonych strażników, stojących u bram getta), a także ciągłe wspomnienie umierania, pozbawione jakichkolwiek znamion godności. Jego relacja jest prostolinijna, szczera, jeśli pisze o bestialstwie Niemców, to beznamiętnie, konstatując, że nie robią tego z pasji, raczej z wyuczenia do takich czynności. Wspomina też Niemców zawstydzonych postawą okrutnego dowódcy. Mimo wszystko stara się patrzeć sumiennie, uczciwie, bez przekłamań.
Opowiadania dają upust emocjom, ale też wspomagają pamięć, ratując od zapomnienia tych, którzy zginęli. Wszystko co opisuje, przez wzgląd na bliskość czasową jest jaskrawe, pełne emocji, siły. Mocne, dobitne świadectwo niewyobrażalnych czasów.
Z kolei wiersze Stefanii Grodzieńskiej są swego rodzaju hołdem dla tych małych mieszkańców getta, którym nie dane było przeżyć wojny. Intensywne narracyjnie, z wiadomym finałem, powodują, że lektura każdego kolejnego wiersza sprawia zwykły fizyczne ból.
Boli, a jednak czytam dalej. Nie da się inaczej. Tę książkę trzeba poznać. Po prostu trzeba.

niedziela, 17 stycznia 2016

Klaus Wagenbach - Franz Kafka [recenzja]

Jeżeli kiedyś zdarzyło się (...) że byłem szczęśliwy nie z powodu pisania i tego, co się z nim wiąże, wówczas właśnie do pisania byłem zupełnie niezdolny, przez co wszystko, zaledwie się zaczęło, natychmiast upadało, bo tęsknota za pisaniem zawsze i wszędzie bierze górę. Tyle Kafka o sobie. Ten cytat jest esencjonalną, jak najtrafniejszą konkluzją dotyczącą życia wewnętrznego autora Zamku.
Małomówny, rozważny, samotniczy, marzący o wyprowadzce z Pragi, o wielkim świecie, a jednocześnie tęskniący za ciemną piwnicą, gdzie pisałby bez przeszkód, bez towarzystwa, z rzadka dokarmiany.
Niepozorny, nieokazały, nieokreślony, a przy tym wnikliwy, baczny, niepokojący. Każde jego opowiadanie, powieść, czy list niosą ze sobą element zaskoczenia, przenikliwości, ale też frasunku i boleści, życia bez poczucia szczęścia.
Czytając kolejne utwory niepokój czytelnika się wzmaga, znika poczucie komfortu i rozluźnienia, świat przedstawiony u Kafki ma boleć, ma trapić, poruszać. Niewygoda lektury daje skutek, Kafki nie da się zapomnieć, pominąć. Jego talent i kunszt zmieniają czytelnika.
Wszystko to powoduje, że budzi się ciekawość biografii pisarza, kim był, jaki był?
Klaus Wagenbach oddaje głos Kafce i jemu współczesnym: stąd fragmenty listów, dzienników, wypowiedzi bliskich mu osób. Biograf umiejętnie posługuje się ocalałymi dokumentami, łączy je i odszyfrowuje, szuka znaczeń, ale nie jest przy tym nachalny, nie narzuca swoich wyobrażeń, ni zachwytu nad Kafką.
Wszystko jest tu wyważone, ale też nieoczywiste, udziela się po trosze atmosfera kafkowskiego świata, smuga cienia.
Na uwagę zasługuje też bardzo staranne wydanie, wzbogacone o mapę z praskimi miejscami Kafki. 

czwartek, 14 stycznia 2016

Piotr Fronczewski, Marcin Mastalerz - Ja, Fronczewski [recenzja]

Wywiad - rzeka z Piotrem Fronczewskim zamyka się w kilku tylko określeniach: jest to książka melancholijna, pełna zadumy, czasem wycofania. Historia człowieka, który zna swoje miejsce, potrafi mówić o popełnionych w życiu błędach, a nade wszystko traktuje swój zawód bez charakterystycznego dla aktorów zadęcia i pretensjonalności. Jak wiadomo, aktor jest od grania, nie ma co deliberować więcej na ten temat (choć i w tej książce pojawiły się fragmenty, które niejako zaprzeczają powyższej tezie).
Fronczewski z jednej strony skromny i taktowny, z drugiej wyraził zgodę na napisanie książki o sobie samym, sama nie wiem jak to rozumieć...
W rozmowie z Mastalerzem uchylił teatralnej kuchni, sypnął wieloma anegdotami z życia najważniejszych dla niego aktorów (czytaj Gustawa Holoubka), opisuje przygotowania do spektakli, ważne dlań premiery, dowcipy robione sobie przez aktorów na scenie.
Jednak ta książka to nie tylko teatralne deski. choć własnie ten rodzaj aktorstwa jest Fronczewskiemu najbliższy.
Poza historią zawodową, wiele miejsca poświęcił on na swoje życie prywatne. Bardzo ciekawe są fragmenty o dzieciństwie, rodzicach (szczególnie o ojcu), opis warszawskiego dorastania, studiów w innymi wybitnymi kolegami.
W zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Ciekawy człowiek, ciekawe życie. Z drugiej strony czuję niedosyt, być może spowodowany tym, że czasy, w których przyszło Fronczewskiemu budować karierę, nie były zbyt atrakcyjne. O ile ciekawsze zawodowe życie miał Holoubek czy Łomnicki!
Bez wielkiego entuzjazmu, z pewną dozą ciekawości przeczytałam książkę, pozostaje we mnie jednak niedosyt, którego nie potrafię nazwać. Czegoś zabrakło. Poza moja dobrą wolą, chyba historii.

czwartek, 7 stycznia 2016

Henri Perruchot - Gauguin [recenzja]

Biografie malarzy często są bardzo interesujące, czasem równie mocno, jak ich twórczość. Wystarczy prześledzić życie Gauguina. Niesamowita (kompletnie nieprzystająca do czasów, w której przyszło jej żyć) babka socjalistka, ojciec radykalny dziennikarz, bogata rodzina w Peru, a do tego sam Paul, który nie potrafiąc znaleźć swego miejsca na ziemi najpierw był majtkiem w marynarce handlowej, później zajął się spekulacjami na giełdzie, co szło mu nadspodziewanie dobrze.
Od początku Paul przejawiał pewnego rodzaju nieobecność w otaczającym go świecie, odtwarzał narzucone mu role społeczne, jednak robił to machinalnie. Był bardzo bezpośredni, ale też nieczytelny dla otaczających go ludzi. Szukając swego miejsca na świecie, nigdzie nie czuł się właściwie.
Można zaryzykować stwierdzenie, że tak naprawdę niewłaściwa była też epoka, w której przyszło mu żyć: ówczesne normy społeczne, to czym żyło społeczeństwo, czego od niego oczekiwało, było zupełnie sprzeczne z mentalnością i duchowością Gauguina.
Najlepszym określeniem (a może najbardziej zapadającym w pamięci) są słowa biografa, które zamykają się w stwierdzeniu, że malarstwo było dla Paula obsesją, dlatego, iż tylko ono niosło mu swego rodzaju wyzwolenie.
Perruchot bardzo sprawnie prowadzi czytelnika przez życiowe meandry swego bohatera. Swoją drogą, ten szczególny przypadek malarza, obfituje w tak wiele zwrotów akcji (walka o prawa Tahitańczyków, sprawa ucha Van Gogha, romans i dziecko z nastolatką).
Biograf nie gani, nie ocenia, nie zdradza sympatii i antypatii, w swej relacji pozostaje bezstronny. Jedynym zarzutem jest podejście do twórczości malarza. Nie ma rozwodzenia się nad jego warsztatem, dogłębniejszą historią płócien.
Cała reszta zachęca, odkrywa przed czytelnikiem cały szereg interesujących szczegółów z życia Gauguina. Przydałaby się reedycja książki wraz z reprodukcjami. Wyobrażam sobie jak udane mogłoby to być przedsięwzięcie.

środa, 6 stycznia 2016

Jarosław Mikołajewski - Wielki przypływ [recenzja]

Ta książka nie jest oczywista. Z jednej strony można potraktować ją jako reportaż, ale nie będzie to trafne określenie. Jest w niej tak wiele mowy wiązanej, że trudno tu o niej nie wspomnieć. Nie chodzi mi tylko o epilog, ale całość, od pierwszej strony przesiąkniętej pewnego rodzaju poezją.
Sam temat przewodni książki jest patowy i trudny. Włoska wyspa Lampedusa to miejsce, w które przybijają uciekinierzy z Afryki. Przez wiele dni pod pokładami byle jakich łajb, bez jedzenia, picia, często wystarczającej ilości tlenu, docierają do wybrzeży Włoch, gdzie mają nadzieję znaleźć godne warunki życia.
Samo dopłynięcie do Europy jest sukcesem. Wiele z łodzi w wyniku różnych okoliczności tonie, zabierając ze sobą setki uciekinierów.
Ci, którzy dotrą na miejsce, muszą pamiętać o tym, że z Lampedusy trzeba płynąć dalej na kontynent, starać się o status uchodźcy, zetknąć się z dziesiątkami problemów i ograniczeń, wykluczeń.
Mikołajewski spotyka się z ludźmi ważnymi na wyspie. Rozmawia z panią burmistrz szukającą miejsc na cmentarzach, dla tych, którzy zginęli w drodze, lekarzem, od lat zajmującym się imigrantami, ratującym im życie, bądź skrupulatnie odnotowującym wszystkie widzialne szczegóły, które mogłyby pomóc rodzinie w identyfikacji zaginionych.
Mieszkańcy wyspy chcą walczyć z pierwszym skojarzeniem, jakie nasuwa się turystom na myśl o ich wyspie - szlak imigrantów, miejsce brudne, niebezpieczne. Od jakiegoś czasu starają się przykryć tę prawdę sielskimi widoczkami plaż, krajobrazów, w myśl zasady - gdy czegoś nie widać, to tego nie ma.
Kondycja ludzkości w większości przypadków ma się coraz gorzej. Ta książka to tego najlepszy dowód. Gdy codzienność jednoznaczna jest tragedii, nie dziwi obojętność. Niestety.
Książka alarm, głos w ważnej sprawie, mam nadzieję, że nieprzegranej. 

niedziela, 3 stycznia 2016

Szołem Alejchem - Notatki komiwojażera [recenzja]

W pierwszych słowach mego listu zachwycę się wspaniały wydaniem Notatek. Austeria od zawsze celuje w staranne, estetyczne, eleganckie i wyrafinowane oprawy dla swoich książek, co w dzisiejszych czasach wcale nie jest oczywiste. Niestety. Wydawnictwu chwała za gust, a nade wszystko za autorów, po których sięga.
Szołem Alejchem. Jeden z ojców jidyszowej literatury. Jego styl opiera się na humorze, zmyśle obserwacyjnym, znajomości ludzkiej natury, a nade wszystko na sarkazmie i ironii, cierpkości, które tak znakomicie ilustrują życiowe prawdy i doświadczenia.
W Notatkach komiwojażera tak na wstępie pisze narrator: Podróżuję jedenaście miesięcy w ciągu roku. Jadę zazwyczaj pociągiem, najczęściej trzecią klasą, i prawie zawsze odwiedzam żydowskie miasta i miasteczka. (...) Ileż to dziwolągów spotyka się po drodze! Szkoda tylko, że nie jestem pisarzem. (...) Kim jest pisarz? Każdy człowiek może zostać pisarzem, Tym bardziej pisarzem żydowskim. Język żydowski - też mi sztuka! Bierze się pióro do ręki i pisze.
Ach ta odautorska powściągliwość i skromność, a także oko do czytelnika: Bierze się pióro do ręki i pisze. Żeby to tak łatwo wyglądało...
Przedmową opatrzył ten tom Jarosław Iwaszkiewicz. Ileż zrozumienia, tęsknoty i nostalgii płynie spod jego pióra. Dla niego te opowiadania to powrót do kraju lat dziecinnych: podróży Próżniakiem, wspomnienie wypadku kolejowego w okolicach Hajsyny, czy wspomnienie żydowskich sąsiadów.
Dla współczesnego czytelnika to tylko egzotyczna opowieść o dawno minionym świecie, pełnym fantastycznych historyjek spisanych w pociągu przez sumiennego narratora.
Każda ma w sobie inną prawdę, inny smak. Jest opowieść o pociągowych szulerach, jest też historia obdartej pary sprzedawców obwarzanków, finalnie wstrząsająca i pouczająca. Wszystkie rozdziały przybliżają tamten czas, problemy, pozwalają poczuć atmosferę niepokoju i niepewności, wiernie przylegającą do Żydów.
Język Alejchema poprzez swoją prostotę i niewymuszoność zapada w pamięci i sercu. Udziela się nastrój kolejowego pośpiechu i oczekiwania. Na peronie słychać gwar rozmów, pociąg powoli rusza. Zaczyna się opowieść komiwojażera.

sobota, 2 stycznia 2016

Jan Potocki - Rękopis znaleziony w Saragossie [recenzja]

Bardzo czekałam na tę książkę. Każde nowe wydanie, tłumaczenie, przypomnienie polskiemu czytelnikowi Rękopisu... jest mi radością. Wciąż nie mogę się nadziwić, że we Francji ta znakomita książka rozpowszechniana jest wśród starszej młodzieży, u nas zaś, mało kto pamięta o tym niezwykłym, wspaniałym dziele oświeceniowym.
Wiele zalet wyróżnia Rękopis... Język, szkatułkowa konstrukcja, bohaterowie, fabuła, liczne historyczne i kulturalne nawiązania oraz cała moc wyobraźni, jaką posłużył się autor przemawiają za wielkością powieści.
Rzadko używam tego słowa (bo przeważnie nie ma go do czego odnieść), ale kunsztowny, to najlepszy przymiotnik opisujący tę powieść. Wielowątkowość, ukryte znaczenia, dobrze skonstruowane, wyraziste postaci, a także pewne przekazy moralne są esencją Rękopisu. Autor (pomijając to jak barwną i niezwykłą był postacią) podzielił się z czytelnikami swoją fantazją i gestem, bo przecież akcja powieści dzieje się zarówno w Hiszpanii, Meksyku, a nawet a Afryce czy na Bliskim Wschodzie. Jak nikt inny umiał scalić elementy literatury grozy z wyuzdaniem i erotyką, a także fantastycznymi komponentami, które tworzą bardzo naturalny monolit. Każdy kolejny bohater snuje swoją opowieść, dodając kolejny fragment opowiadania do powieściowej całości. Rękopis można czytać jak zbiór opowiadań, niezauważalnie przekuty w powieść. Za każdym razem, gdy do niego wracam, czytam kilka opisy dwóch, trzech dni z poszczególnych dekameronów. Choć połączone bohaterami, historie te są tak osobne, że nie robi to przeszkód w przerywaniu lektury.
Rok 1739. Andaluzja. Młody, odważny kapitan gwardii wilońskiej, Alfons van Worden spędza noc w przydrożnym zajeździe nazwany Venta Quemada. Nie spodziewa się nawet jak ten wybór miejsca zmieni jego życie. Stanie się on nagle uczestnikiem wielu dziwnych, nierzeczywistych wydarzeń, wśród których nie zabraknie frywolnych dam, straceńczych wojaków, zjaw, mar, wisielców, pokutników, a także burzy uczuć, awantur i spisków. Jest też miejsce dla kabały i inkwizycji. Wszystko to podlane jest czasem ironicznym, czasem moralizatorskim głosem autora, który przemyca w treści swoje spostrzeżenia na temat świata i praw w nim rządzących. Wyraźnie sprzeciwia się on pojedynkom, ruga politykę inkwizycji, z ciekawością pochyla się nad kabałą.
Nie da się mówić o tej książce bez zachwytów. Jest wybornie napisana, soczysta fabularnie, mistrzowsko poprowadzona aż do końca, a także nadzwyczajnie interesująca przez wzgląd na historię i mieszanie się gatunków. Arcydzieło!