niedziela, 31 marca 2013

Wojciech Kuczok – Spiski. Przygody tatrzańskie [recenzja]


Dojrzewanie widziane przez pryzmat górskiej kanikuły. Urywki z życia trzyosobowej śląskiej rodziny, która spędza wakacje w Bukowinie. Poprzez kolejne odsłony coraz to innych, późniejszych odwiedzin w Tatrach doświadczamy zmian jakie zaszły w życiu nie tylko głównego bohatera, chłopaka, który na oczach czytelnika staje się mężczyzną, ale również monitorujemy zmianę stosunków między jego rodzicami.
Pierwsza opowieść jest ujmująca: 1982 rok, Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, wielkie czasy polskiej reprezentacji, Boniek, Szarmach, Majewski, Kupcewicz i... Łazuka, wyśpiewujący Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek. Młody bohater usiłuje zaszczepić w tubylcach miłość do futbolu, nie tylko w kwestii telewizyjnego kibicowania, ale także aktywnego uprawiania tej dyscypliny. W tym czasie jego ojciec próbuje przeżyć codzienne biesiadowanie z góralami, którzy za kołnierz nie wylewają. W ogóle na początku książki jawią się oni jako ludzie nieprzystępni, gardzący ceprami, pijusy i awanturnicy, często obarczeni furą dziecków, składający ręce do modlitwy przed wszelkimi czynnościami podejrzewanymi o grzeszność.
Choć pierwsze fragmenty pisane są z perspektywy smarkatego, pełnego niewiedzy o świecie (mnie bardzo wdzięczny wydał się fragment o białczańskiej mgle; bardzo trafny), to każda kolejna odsłona jest już inna, bogatsza, odsłaniająca nowe oblicza mieszkańców gór, ale też uzupełniana w świadomość życiową narratora. Z biegiem czasu autochtoni nabierają nowych barw, są pracowici (w sposób zupełnie instynktowny, bez zastanowienia, organicznie), uprzejmi, ale bez spoufalania się z letnikami, a przede wszystkim darzący starszych ogromnym szacunkiem. I tak z humorem i dystansem przemierzamy kolejne wakacyjne doświadczenia bohatera, poznajemy rdzennych mieszkańców, bierzemy udział w ich codzienności.
W bezpretensjonalny sposób opisuje autor świat przemian społecznych: komuna, jej upadek, problemy z asymilacją do nowych warunków (najbardziej jaskrawy przykład to ojciec malkontent), ale pokazuje także studium upadku miłości rodziców głównej postaci. Książkę traktuję trochę jak góralską gawędę, nie tylko ze względu na efektywnie wplecioną gwarę.
Udana próba twórcza Kuczoka.

piątek, 29 marca 2013

John Lutz – Seryjny [recenzja]


Ta książka mnie przeraziła, głównie poprzez bestialstwo seryjnego mordercy, zwanego tu Rzeźnikiem. Straszny typ. Szaleniec, acz bardzo metodyczny, ostrożny i dobierający świetny kamuflaż. Dla znających go ludzi – zwykły, szary człowiek. Dla tropiących go policjantów i prywatnych detektywów, mistrz cienia, ale nade wszystko potwór, okrutnie kaleczący ciała kobiece.
Historia ma miejsce w Nowy Jorku. Policja znajduje barbarzyńsko zniekształcone zwłoki tancerki. Na lustrze w jej łazience, krwią wypisano tajemnicze nazwisko. NYPD zwraca się o pomoc w ujęciu zbrodniarza do Franka Quinna, dawnego funkcjonariusza, obecnie prywatnego detektywa, który uznawany jest za znakomitego tropiciela przestępców, w szczególności seryjnych. Niebawem dochodzi do kolejnej zbrodni, wszystko wskazuje na to, że dokonał jej ten sam sprawca, który pozbawił życia tancerkę. Rozpoczyna się długa, czarna seria. Co znaczą nazwiska pisane krwią ofiar na lustrach? Czy zabite kobiety łączy coś, co wskaże funkcjonariuszom drogę do odnalezienia przestępcy?
Warto również zwrócić uwagę na drugi wątek książki, dotyczący historii niejakiej Beth. Jest on mniej krwawy, aniżeli główny nurt (na szczęście), aczkolwiek kryje się w nim coś tajemniczego, nieoczywistego, a tym samym bardzo atrakcyjnego dla czytelnika.
Porządna dawka kryminalnych emocji, zwarta, esencjonalna, przekonująca.
Jedynym mankamentem są dla mnie partie dialogowe i obyczajowe dotyczące detektywów, ich relacji, dialogów. Na tle mocnej, obfitującej w emocjonalne chwile akcji, te wyciszające fragmenty mogą nużyć i wydawać się niepotrzebne. 

środa, 27 marca 2013

Wiktor Jerofiejew – Rosyjska piękność [recenzja]


Zdaje się, że przez jakiś czas powieść ta, naznaczona była określeniami w rodzaju: skandalizująca, prowokacyjna i wywoływała spore zamieszanie pośród krytyków i czytelników. Po latach (pierwsze oficjalne wydanie pochodziło z 1990 roku) emocje opadły, po drodze zdarzyło się tyle obrazoburczych powieści, że spowiedź prostytutki brzmi dziś dość wtórnie.
Irina Władimirowna Tarakanowa to napływowa mieszkanka Moskwy, oczytana (to jej własna opinia), nie mogąca zmyć z siebie stęchlizny starej mieściny, która w stolicy prowadzi życie nierządnicy. Z wyboru, nie z konieczności. Ma ona pewien pomysł na siebie: postanawia zbawić świat (w obrębie Federacji), jako że największym jej marzeniem i powołaniem jest życie w szczęściu, chce więc rozszerzyć je na całą Mateczkę Rosję.
Cała książka to jeden wielki monolog, naszpikowany historiami poszczególnych miłosnych przygód, przeplatanych okazjonalnymi zwidami i omamami (jak chociażby związek z Leonardem da Vinci). Stylizowana na prostą modłę wypowiedź obfituje w galerie kochanków, od ambasadorów po skrzypków.
Ważnym elementem konstrukcji fabularnej są nawiązania do piękna, jako drogi ku ulepszeniu, a nawet celu samego w sobie, ubrane tymczasem w kostium ironiczny, czasem karykaturalny. Z naiwnością i pewną dozą prostoduszności bohaterka beztrosko odsłania swoje życie, zahaczając nawet o alkowę. Ciągłe, płynne zmienianie tematów, męcząca stylizacja językowa, potoki słów zawieszonych między tym co rzeczywiste, a tym co można nazwać ułudą, sprawiają pewną trudność w odbiorze. Mogą też zniechęcić.

wtorek, 26 marca 2013

Jean – Christophe Grangé – Zmiłuj się [recenzja]


Ze względu na kreatywność i szeroko zakrojoną inwencję autora, mam potrzebę zapoznania się z jego twórczością, najchętniej całą przetłumaczoną na język polski. Wprowadzając plan w życie, obrazuję moje doznania po lekturze kolejnej książki, jaką jest Zmiłuj się.
W ormiańskim kościele w Paryżu dokonano potwornej zbrodni. Chilijskiego organistę znaleziono z przebitymi bębenkami usznymi, wokół miejsca przestępstwa zabezpieczono zaś wiele śladów butów, rozmiar dziecięcy. Poza oficjalnym policyjnym śledztwem, toczy się drugie, działające zupełnie na granicy prawa, prowadzone przez emerytowanego funkcjonariusza, Kasdana Lionela, niegdyś wielką gwiazdę paryskiej brygady kryminalnej, dziś tropiciela zbrodni, która sprofanowała świątynię, której czuł się strażnikiem. Niespodziewanie dołącza do niego Cèdrik Volokine, młody, problemowy funkcjonariusz wydziału ochrony małoletnich, postać tak samo barwna, co mocno szemrana.
Wraz z zabójstwem otwiera się istna puszka pandory: przeszłość zamordowanego jest nieoczywista i pełna niepokojących faktów związanych z francuskimi chórami chłopięcymi, a wcześniej juntą Pinocheta. Dlaczego organista uciekł z Ameryki Południowej? Czy ratował się przed siepaczami, czy też sam nim był? Czemu podsłuchiwała go francuska policja? Jaki miał związek z zaginięciami nastoletnich chórzystów i co z tym wszystkim mają wspólnego nazistowskie anioły zemsty?
Pracę śledczą co rusz urozmaicają kolejne zbrodnie, gdzie każdy trup kończy z przebitymi bębenkami, acz za każdym razem z pewnymi urozmaiceniami. Plus nieodzowne ślady butów w dziecięcym rozmiarze. Nie za dużo tego? Okazuje się, że wszystkie te pomysły da się wytłumaczyć, a nawet stworzyć z nich nośną całość.
Dobrym pomysłem było zestawienie dwóch indywidualności, czyli emerytowanego Kasdana z tajemniczym Volokinem. Utalentowani tropiciele, uzupełniający się współpracownicy, stopniowo odkrywający karty własnego życia, całkiem sprawny zabieg, dający wytchnienie od zbrodniczych tematów, acz równie interesujący.
Powieść na bogato: junta, obozy koncentracyjne, naziści, pedofile, zniknięcia dzieci, akty ofiarne ucieleśniające słowa psalmu, ale to i tak nie wszystko. Inwencja autora nie zna granic.

niedziela, 24 marca 2013

Henry James – Księżna Casamassima [recenzja]


Nie umiem się do tej powieści przekonać, wolę twórczość Jamesa spod znaku Portretu damy czy Domu na Placu Waszyngtona. Tutaj zaś wykonuje autor pewne ćwiczenia fabularne, które do mnie nie trafiają.
Hiacynt Robinson, sierota wychowywana przez ubogą szwaczkę, wyrasta na socjalistę. Jego przeszłość jest niejasna, według legendy był owocem związku upadłej Francuzki i angielskiego lorda. I pewnie stąd też wzięła się powtarzająca co jakiś czas formuła, według której, dorastający w nędzy chłopak miał charakteryzować się wrodzonymi (sic!) arystokratycznymi manierami, odstając znacznie od okolicznych młodocianych. Hiacynt zobowiązując się do wykonywania rozkazów w swojej socjalizującej grupie spiskowej, jednoznacznie potwierdza zgodność własnych przekonań z tymi, wyznawanymi przez lewicujących. Jednak w godzinie próby traci te przekonania. Postawiony wobec obowiązku i danego słowa, naprzeciw własnych idei, podejmuje jednoznaczną decyzję, absolutnie nieodwracalną. 
Henry James zawsze głęboko, wnikliwie rysował charaktery postaci, tutaj ten aspekt uległ zaniedbaniu, bohaterowie bardziej podlegają celowi nadrzędnemu: socjalizm, rewolta, i to nieszczęsne podkreślanie obciążeń genetycznych. Mało ich samodzielności, więcej zaś odautorskich wskazań palcem, jak osiągnąć ów ostateczny cel, jednostka w służbie wyższej idei. Lekki bełkot.
Według mnie najbardziej udała się autorowi postać szarej, skromnej lady Aurory, która odkrywa prawdę o arystokracji podczas którejś rozmowy z Hiacyntem. Na przykładzie własnej rodziny obnaża gorzką prawdę o realiach i mechanizmach tam rządzących. Nic nie jest takim jak wygląda z zewnątrz. Tyle.
Dla amatorów twórczości Jamesa oraz dla tych, którzy lubią akcję ubraną w kostium schyłku XIX wieku.

sobota, 23 marca 2013

Mariusz Sieniewicz – Rebelia [recenzja]


Gdyby zaistniała pilna potrzeba jednozdaniowego opisania tej powieści, wystarczyłoby przytoczyć taki cytat: Wydobyć starość na powierzchnię. Uczynić z niej ogólnoludzką ideę, w której przemijanie, cierpienie mówią o człowieczeństwie więcej niż jednorazowe idejki gołowąsów. Ze zmarszczek wznieść pomnik twardszy od spiżu...
Emisariuszem w walce z młodością został wybrany Błażej Pindel, trzydziestotrzylatek w kostiumie jamnika. Powołały go stareńkie ktosie, by dowodził partyzanckim oddziałem starczych widm, które dość mają światowych rządów bezczelnych, pełnych ignorancji młodych. Nim jednak został on wciągnięty w rewolucyjne plany emerytów, prawie zginął od ciosu siekierą, którą dzierżyła w ręce zgarbiona staruszka (zwana Raskolnicą). Jednak po ciosie mistycznym, znów zadanym przez dziarską i nierezygnującą babinę, otworzył się Błażej na nowy porządek świata, w którym to starcy wyzwolą się w końcu od służby młodości. Rusza na wojnę z zastanymi realiami, prosto na zaczarowaną wyspę...
Tak pokrótce wygląda historia zawarta w Rebelii. Dużo się tam dzieje, fantasmagoryczne wizje i obrazy wciąż pojawiają się przed czytelnikiem, potrzeba czasu, by przeniknąć do treści, wgryźć się w nią. Autor co chwilę przekracza język, zadziwia ożywczymi porównaniami, eksplodującymi zewsząd neologizmami. Wiele ma zabawy z konstrukcjami słownymi, formą, znaczeniem: śliwkowiśnie, dziewochłopcy, chłopczynki, ateismuty i tym podobne kwiatki czekają na czytelnika. Sieniewicz pastwi się nad odbiorcą iluzją, maskaradą, pograniczem snu i jawy, niedomówieniem, metafizyką codzienności. Z uporem maniaka gra motywami literackimi, nawiązaniami, ale przede wszystkim używa ironii i groteski. Proza wysoce artystyczna, dokuczliwa, uciążliwa, ale też warta poznania.
Nie jest łatwo przebrnąć przez tę książkę. W moim przypadku, po jej przeczytaniu (kolejny raz posłużę się Sieniewiczowym cytatem) cisza zapanowała bardziej niezręczna niż po jajkach w pociągu. Wymowna cisza, odnosząca się do konfudującej kwestii dojrzałych ludzi, spychanych na boczny tor,  przez wzgląd na metrykę. Z obawą rozglądam się więc na boki, wypatrując staruszki z siekierą.

piątek, 22 marca 2013

Sara Shilo – Krasnoludki nie przyjdą [recenzja]


Kiedy umiera mąż, kobieta powinna stać się na powrót dziewczyną, tą, którą była, zanim go poznała. Żeby mogła zacząć tam, skąd ją wziął. Taka przemiana pozostaje w sferze największych marzeń Simony Dadon. Gdy nagle ginie jej mąż, zostaje sama z szóstką dzieci, pozbawiona środków do życia, rodzinnego wsparcia, jak i samej chęci do tego, by trwać. Dla niej, wraz ze śmiercią Masu'da wszystko się skończyło. Automatycznie wykonuje pracę, którą udało jej się zdobyć, machinalnie przygotowuje posiłki, bezustannie uciekając myślami, wspomnieniami do czasów małżeństwa. Po sześciu latach wciąż nie zdejmuje ona żałoby. Zdaje się, że nie jest to tęsknota za mężem, tylko za beztroskim, wygodnym życiem, jakie dzięki niemu prowadziła.
Matka, skupiona na własnych boleściach, zdaje się nie zauważać dziecięcych istnień, które wykreowane są tu na barwne, pełnokrwiste postaci. Najstarszy syn udaje przed kilkuletnimi bliźniętami ich ojca (mistyfikacja przybiera absurdalne rozmiary, chłopak śpi w jednym łóżku z własną matką), córka próbująca odczarować to kłamstwo, które według niej zmieniło oblicze całej rodziny. Są też dwaj średni synowie, zupełnie nierozłączni, wspólnie kradną, jeden z nich ma też pustułkę, którą próbuje wytrenować przeciwko terrorystom. Trzeba wam wiedzieć, że kolejnym bohaterem książki jest izraelskie miasto pustynne Dimona, nękane ciągłymi alarmami, latającymi w powietrzu katjuszami, gdzie mieszkańcy nerwowo spoglądają w nocne okna, by z mroku wyłuskać potencjalnego terrorystę.
Każdy żyje tu własnym życiem, własnymi problemami. Rodzina Dadon daleka jest od jedności, wszystko dzieje się w podgrupach, kto inny zarabia, kto inny sprawuje opiekę nad najmłodszymi, nie ma poczucia wspólnoty, jedynym łącznikiem wydaje się być zmarły ojciec.
Szczerze mówiąc, zniechęcają mnie smutne, tragiczne historie, pełne syzyfowych wysiłków, które na nic się zdają. Ta książka jest wyjątkiem. Trudy i znoje codzienności opisywane w powieści, znalazły jakiś ukryty kanał komunikacyjny, którym do mnie trafiły, ba, wciągnęły mnie w lekturę. Wielkim plusem jest też kapitalne tłumaczenie Agnieszki Podpory.

czwartek, 21 marca 2013

Wolf Haas – Wskrzeszenie umarłych [recenzja]


Debiut powieściowy. Zell am See, zimowy austriacki kurort narciarski. W końcówce grudnia przybywa doń detektyw Brenner, który ma za zadanie zbadanie okoliczności śmierci amerykańskiej pary zamarzniętej na wyciągu krzesełkowym. Sprawa ciągnie się miesiącami, władze decydują się nawet na jej umorzenie. Brenner, który odchodzi z policji, tym razem na zlecenie ubezpieczalni, stara się dojść do sedna tajemniczej śmierci bogatych staruszków.
To tyle w kwestii kryminalnej. Jest ona zdecydowanie jedynie dodatkiem do reszty opowieści. Wątki poboczne rozlewają się po całej treści, skutecznie ją dominując. Są jednak na tyle atrakcyjne, że nie odczuwa się szczególnego zawodu. Czasem tematy są nieco abstrakcyjne: tyrady myślowe bohatera dotyczące Niemki z Hamburga, która nie ma obu dłoni, czy też zgryzota w sklepie z bronią, gdzie Brenner walczy nieporadnie z własną decyzyjnością co do wyboru rewolweru, dywagacje na temat złota i jubilerów. Wszystko wokół jest istotniejsze, aniżeli sama sprawa zamarzniętych: lokalne plotki, historyjki, biografie. Ma to pewien urok. Ponadto sama fabuła, prowadzona lekko i z humorem naprowadza czytelnika na odpowiednie tory myślenia o tej książce – bez zadęcia, bez skupiania się na szczegółach śmierci, bez większego przywiązywania się do wydarzeń, osób. Nie każdemu przypadnie do gustu ten styl i pierwszoosobowa narracja. Nie jest ta książka odkryciem, nie jest wydarzeniem literackim, mimo to nie żałuję poświęconego jej czasu, choć pewnie szybko pójdzie w zapomnienie.

środa, 20 marca 2013

Lee Child – Jednym strzałem [recenzja]

Pod oknami filii telewizji NBC zawodowy snajper wystrzeliwuje sześć pocisków, zabijając pięć osób. Szybka akcja policji daje niewiarygodne rezultaty, już kilka godzin po masakrze, sprawca zostaje ujęty. Niepodważalne dowody zgromadzone przeciwko podejrzanemu wieszczą szybki proces i wysoki wyrok. Sam mordeca milczy jak zaklęty. Jedyne co ma do przekazania własnemu adwokatowi, sprowadza sie do słów: mają niewłaściwego faceta. Prosi również o sprowadzenie Jacka Reachera. Dlaczego? Kim jest ów tajemniczy Reacher, którego trudno odnaleźć, a jeszcze trudniej zaklasyfikować? Czemu podejrzany chce spotkać człowieka, który jako jeden z niewielu zna jego zagadkową przeszłość?
Jack to bezkompromisowy, twardy mężczyzna, typ pewnego siebie zwycięzcy. Przy tym cechuje go duża inteligencja i przenikliwość, które wielokrotnie ratowały go z opresji. Patrząc na doskonałe  wręcz dowody zbrodni, zaczyna podejrzewać misterną intrygę, która pogrążyła podstawionego człowieka. Jaka jest prawda i jak kosztowne jest jej osiągnięcie? Co grozi tym, którzy się o nią upomną?
Taaa... Jack Reacher znów w akcji, według mnie najsłabszej z dotychczas mi znanych. Choć bohater tak samo nonszalancki i wyzwolony, historie zawiłe jak zawsze, a jednak coś tu nie gra. Może niedomaga rytm fabuły, może nieprawdopodobne komplikacje i jeszcze bardziej niesłychane wyjaśnienia, nie umiem ocienić. Ta odsłona przygód superbohatera nie rzuca na kolana. Jakby powiedział Witkacy: nuda, nuda i nudyści

wtorek, 19 marca 2013

Joanna Bator – Chmurdalia [recenzja]


By zasmakować w Chmurdalii, najlepiej będzie przeczytać najpierw Piaskową Górę, pierwszą część opowieści o Wałbrzychu, o rodzinie Chmurów. Tak będzie wygodniej. Wówczas nie zaskoczą nikogo wspomnienia poszczególnych bohaterów. Sama książka jest zaskakująca. Historie w niej zawarte intrygują, wciągają, czasem brzmią jak gawędy, klechdy, może nawet baśnie. Absorbujące losy pomniejszych, drugoplanowych, a także epizodycznych postaci nie pozwalają oderwać się od treści. Wędrujemy ich tropem, śledząc koleje losów, życiowe tragedie i wybory, często zestawione z rzeczywistością historyczną, wobec której stają wszyscy, niezależnie od statusu i koneksji. Nadzwyczajnie kreśli swoich bohaterów Joanna Bator. O prostych, czasem banalnych sprawach, pisze fascynująco. Badając poszczególne biografie, zawsze wyłuska z nich coś znamiennego, co określa daną postać, pozornie błahą i mało oryginalną.
Wiodącą bohaterką jest Dominika Chmura, którą spotykamy na początku książki dokładnie w tym miejscu, w którym pożegnaliśmy ją w pierwszej części. Po wypadku, dzięki pomocy Grażynki, trafia ona z wałbrzyskiego szpitala do monachijskiej kliniki, gdzie dochodzi do zdrowia i sprawności. Budzi się w niej wówczas ogromna, niepohamowana potrzeba podróżowania, doświadczania, głód poznawania. Najtrafniej o książce mówi (co zrozumiałe) sama autorka, nazywając ją odyseją, książką o podróży, chęci oderwania się od przeznaczenia.
Rzeczywiście ucieczka od utartych kolei losu jest charakterystyczna dla postaci Dominiki, Sary, czy też epizodycznych, jak Eulalia Barron, Grażynka, Baobab. Każda z tych bohaterek ucieka od prostych rozwiązań, od przeznaczonych im egzystencji, by znaleźć coś więcej, własną drogę.
Niech urzeknie was magia opowieści, dajcie się porwać historii Cioć Herbatek czy fryzjera Tadzia.
Warto.
Zazwyczaj z pewną dozą niepewności sięgam po dalsze losy lubianych bohaterów, w obawie przed rozczarowaniem, tu jednak nie ma takich wątpliwości. Chmurdalia to idealnie dopasowany ciąg dalszy Piaskowej Góry.

niedziela, 17 marca 2013

Tess Gerritsen – Nosiciel [recenzja]


Ta książka zupełnie odstaje od pozostałych publikacji Gerritsen, z jakimi dane mi było się mierzyć. Z pewnością jest też najbardziej tematycznie medyczną powieścią z dotychczas mi znanych.
Dr Claire Elliot odkupuje praktykę lekarską w małym miasteczku Tranquility w Maine (tu od razu pojawia się skojarzenie z innym pisarzem, którego niemal każda książka dzieje się w tym amerykańskim stanie), gdzie przeprowadza się z nastoletnim synem. Mała społeczność lokalna przyjmuje ją z nieufnością, wręcz z niechęcią. Podejrzliwość wobec Claire wzrasta po dramatycznych wydarzeniach w szkole. Nastolatek, Taylor Darnell, podczas lekcji biologii urządza strzelaninę, raniąc kilka osób. Adwokat chłopca obarcza winą dr Elliot, która odstawiła jego leki na zaburzenia koncentracji uwagi. Tylko czy chłopak naprawdę ich potrzebował, co faktycznie popchnęło go do popełnienia zbrodni? W trosce o własne dobre imię, karierę, ale też z potrzeby dotarcia do prawdy, zaczyna ona szukać odpowiedzi na pytanie: czemu doszło do tragedii? Co gorsza, niepokojące symptomy przejawiają też inne nastolatki, stają się agresywne, budzące przerażenie nawet wśród własnych rodziców. Przemoc w mieście rozwija się według pewnego wzorca, a teorie dr Elliot spotykają się wrogim przyjęciem wspólnoty, która w coraz śmielszy sposób demonstruje jej, iż nie jest tu mile widziana.
Gerritsen dobrze radzi sobie z odtwarzaniem małomiasteczkowych warunków, pokazuje relacje między mieszkańcami, stereotypy, odsłania lokalne sekrety, uprzedzenia, przesądy. Wyrobiony język, płynność, łatwość w prowadzeniu narracji i ciekawe rozwiązania dotyczące poszczególnych wątków jak zwykle nie pozwalają się nudzić. Solidna dawka dobrego dreszczowca.

sobota, 16 marca 2013

Izaak Babel – Dziennik 1920 [recenzja]


Niezwykłe wojenne świadectwo. Wstrząsający obraz frontowej codzienności, widziany z perspektywy Kiryła Lutowa, korespondenta polowego gazety Krasynyj kawalerist (pod takim pseudonimem do armii zaciągnął się Babel).
(…) obszarpani, ziewający Żydzi, porozjeżdżane drogi, wywrócone krzyże przydrożne, niemrawa ziemia, splądrowane kościoły, - tak oczami autora wyglądała Galicja czasów wojny polsko – bolszewickiej. Cała relacja przeniknięta jest opisami kolosalnych zniszczeń, złamanych ludzkich losów, których nie oszczędzały kolejne zbrojne oddziały, najeżdżające ich miejscowości. Wnikliwe, obrazowe studium wojennego chaosu i bezsensu. Mimo przynależności do kozackiej Armii Konnej, potrafił prawdziwie, bez mitologizacji i fałszowania prawdy pisać o bolszewickich wojskach. Jednak w swoich relacjach nie oszczędza też Polaków, jest do gruntu uczciwy i sumienny w przekazywaniu relacji. Bezsens wojny, nienawiść do niej wyziera z każdej stronicy. Babel pisze: tabory, jezdni, wsie na poły zburzone, pola i lasy (…), czasem jakiś ranny. Wojska to ruszają naprzód, to cofają się, panuje dezorganizacja i mętlik, panika obozowa, wlokące się bez końca marsze nocne, taka jest rzeczywistość wojny 1920 rok. I głód. Dojmujący, skłaniający do kradzieży, nie szczędzący nikogo. Dziennik ten daje ponury obraz zbrojnych konfliktów, gdzie zwykli ludzie cierpią gwałt, rabunek, rany.
Hemingway uważał Babla za mistrza krótkiego opowiadania. By przekonać się o prawdziwości tej opinii dobrze jest sięgnąć po Dziennik 1920.

piątek, 15 marca 2013

Paweł Pollak – Kanalia [recenzja]


Trzy trupy, trzy różne przypadki, w niewielkich odstępach czasu spadają na barki doświadczonych komisarzy Markowskiego i Sienika. Na dodatek zwierzchnik narzuca Markowskiemu do pomocy aspiranta Lepkę, młodego, nieopierzonego debiutanta, wyposażonego we wszelkie irytujące cechy, dostępne żółtodziobom.
Pierwsza sprawa dotyczy młodej kobiety, której zwłoki z pociskiem w głowie zostają znalezione nad rzeką. Drugi przypadek, to trup narkomana z fałszywym dowodem, trzecia ofiara, to bestialsko skatowana kobieta, przy której znaleziono Talmud Jerozolimski z fragmentami znaczonymi jej krwią. Zaprawieni w boju policjanci, plus holowany przez nich nowicjusz, rozpoczynają działania operacyjne. Co z nich wyniknie, na jakie zdumiewające tropy natrafią? Jak zareaguje czytelnik, gdy w finale przyjdzie mu ocenić wybory i zachowania bohaterów?
Kanalia to kawał solidnej, tradycyjnej w formie, kryminalnej literatury. Komisarz - twardy gość, informatorzy to tanie dranie, zaś świat wokół pełen jest niezrozumienia i brutalności. Pośród różnorakich stylizowanych, czasem wymyślnych historii, taki powrót do tradycji jest bardzo odświeżający. 

czwartek, 14 marca 2013

Zygmunt Miłoszewski – Ziarno prawdy [recenzja]


Przeprowadzka do Sandomierza zdecydowanie nie służy prokuratorowi Teodorowi Szackiemu. Nie dość, że cierpi on wewnętrzne męki z powodu swej, jednak dość pochopnej decyzji, to jeszcze sama jego postać straciła na kolorycie, poszarzała. Czyżby wyczerpał się autorowi pomysł na Szackiego?
Uwikłanie czytało mi się świetnie, z zachłannością, ciekawością i energią. Ziarno prawdy po kilku dniach lektury wreszcie (!) udało mi się skończyć. Nie czuję jednak satysfakcji, prędzej rozczarowanie tym, że główny bohater w tej odsłonie został umniejszony, zblazowany, lepiej dla niego, by na Uwikłaniu się skończyło.
W Sandomierzu, w pobliżu starej synagogi, zostają znalezione zwłoki Elżbiety Budnik, znanej szeroko działaczki społecznej, nauczycielki. Przy denatce znajdował się chalef (nóż do rytualnego uboju zwierząt, używany przez żydowskich rzezaków), co rodzi przypuszczenia, iż zbrodnia ma związek z rytuałem krwi, czyli antysemicką brednią o mordowaniu chrześcijańskich dzieci, celem pozyskania ich krwi do wyrobu macy. Tu zabito jednak dorosłą kobietę... Stylizowane morderstwo pociąga za sobą inne śmierci. Zdaje się, że morderca realizuje własny koszmarny plan, który ma ukryte znaczenie. Szacki, któremu przypadło w udziale prowadzenie śledztwa, boryka się więc z tropami i poszlakami. Z jakim skutkiem?
Według mnie autor nie udźwignął tematu lokalnego antysemityzmu i wydumanego pomysłu z mordem rytualnym, wątek ten umyka, jest miałki, brak mu możliwych, realnych znamion. Trochę antysemickiego szczekania poszczególnych mieszkańców nie nadaje problemowi prawdziwości. Sam przypadek Budnik, pociętej chalefem, finalnie jawi się dość absurdalnie, szczególnie, gdy zestawimy go z pozostałymi morderstwami, okaże się, że wątek polsko – żydowski w powieści był kompletnie zbędny.

środa, 13 marca 2013

Carla Mori – Krew, pot i łzy [recenzja]


Debiut literacki w nieco karkołomnym stylu. Przypadł mi do gustu sam pomysł na fabułę, oderwaną od rzeczywistości, eksperymentalną wręcz. Obawiam się tylko o życie i zdrowie autorki, gdyż książka może kiedyś wpaść w ręce purytan wyznaniowych, ortodoksów... W razie potrzeby, służę pomocą w kwestii długoterminowego ukrywania się.
Częstochowa. Klara, dziennikarka śledcza, przyjeżdża do miasta napisać artykuł o malwersacjach polityczno - finansowych na najwyższym lokalnym szczeblu. Spotyka się ze swoją przyjaciółką, Zuzanną, piastującą tu stanowisko prokuratora. Miłe chwile wspomnień i zwierzeń przerywa nagle zadanie służbowe Zuzy – oględziny miejsca tajemniczej śmierci kochanków. W sprawę angażuje się także rządna dobrego materiału dziennikarksiego Klara. Okoliczności zgonu są bardzo niejasne, nierzeczywiste. Dodatkowo dochodzi do następnej zagadkowej śmierci na siłowni, i jeszcze kolejnej w sanktuarium. Okazuje się, że przypadkowy świadek widział na miejscu zbrodni zakonnika. Ostatnia z ofiar trzymała w ręku tajemniczą wiadomość, odnoszącą się do poprzednich śmierci. Jak ją odczytać i co znaczy? Tego zadania podejmują się przebojowe przyjaciółki. Czy uda im się zatrzymać pędzącą, niewytłumaczalną machinę zła i jak pogodzić uzyskaną wiedzę z realnym, rzeczywistym światem?
Autorka dzieli się z czytelnikami osobliwymi teoriami na temat obrzędów religijnych. Mszy, świąt, odnosi się również do magii, raczej czarnej. Wszystko to w lekkim, barwnym, nieobciążającym stylu.
Polecam zwrócić uwagę na fragment dotyczący zaglądania w myśli, pozornie przyjaznych sobie dwóch starszych pań. To, co faktycznie siedzi im w głowach, ich monologi wewnętrzne, myśli, jakie produkują, klęcząc przed świętymi obrazami, powodują, iż głębokiego sensu nabiera umieszczenie książki w Oficynkowej serii ja gorę.

wtorek, 12 marca 2013

Agata Tuszyńska – Rodzinna historia lęku [recenzja]


Trudno oceniać rodzinne wspomnienia, szczególnie jeżeli świadomość własnego pochodzenia przyszła późno. Nie będę silić się na opinie, nie godzi się wystawiać oceny rzeczywistym losom, po prostu zachęcam do lektury tej unikalnej książki.
Jej autorka, mając dziewiętnaście lat dowiedziała się od matki, że jest Żydówką. Dużo czasu zajęło jej oswojenie się z tą myślą. Po latach Tuszyńska zdecydowała się na spisanie historii rodziny, zarówno tej żydowskiej – ze strony matki, jak i tej polskiej, od ojca. Dwa zupełnie różne światy dają wielowymiarowy obraz społeczeństwa na przestrzeni lat, ale także odsłaniają dramatyczne zmagania z towarzyszącą im ponurą polską historią narodową.
Bardzo osobiste zapiski z pamięci dotyczą dzieciństwa autorki, odważnie rysuje ona związek swoich rodziców, choć sama pisze: nie miałam rodziców (…) Miałam matkę. Miałam ojca. (…) Każde wyraźnie osobno. Inaczej wyglądają fragmenty odnoszące się do dziadków, praprzodków, kuzynów, tu często wraca autorka do małych szczegółów, dzięki którym pamięta poszczególne istnienia, czasem dopowiada, czasem się domyśla. Stąpanie śladami rodzinnymi prowadzi ją do Otwocka, Łęczycy, Łodzi, gdzie szuka najdrobniejszych choć okruchów pamięci, które pozwolą uwierzyć, że oni kiedyś byli, żyli zwyczajnym życiem.
Pisanie o własnych doświadczeniach, o najbliższych, jawi mi się jako pułapka, bo jak wyłączyć uczucia, jak dostrzec granicę tego o czym można powiedzieć, a co lepiej przemilczeć. Tym bardziej podziwiam autorkę za jej zwycięstwo w tej materii. Na koniec optymalne według mnie podsumowanie, pióra Agaty Tuszyńskiej. Ta książka nie ma zakończenia, ponieważ dzieje się dalej. Nie ma zakończenia również dlatego, że nie chcę dokonać wyboru jednego dziedzictwa. Oba – polskie i żydowskie – żyją we mnie. Oba mnie tworzą. Nawet jeśli ze sobą walczą i jedno oskarża drugie – do obu należę. I niech tak zostanie.

poniedziałek, 11 marca 2013

Tess Gerritsen – Ciało [recenzja]


Dr Kat Novak, patolog sądowy, bada zwłoki młodej kobiety o nieznanej tożsamości. Poza śladami po igle na przedramieniu, znajduje przy niej zaciśnięty w pięści tajemniczy numer telefonu.
Kierowana wrodzoną dociekliwością dzwoni pod zagadkowy numer. Okazuje się, że należy on do Adama Quantrella – prominentnego właściciela firmy farmaceutycznej.
Kolejne zwłoki przywiezione do badania noszą podobne znamiona: śmierć przez przedawkowanie. Jednak największą zagadką jest śmiercionośna substancja, która doprowadziła do zgonu w obu przypadkach. Czy pochodzi ona z firmy Cygnus należącej do Quantrella? Czy ma on coś wspólnego z całą tą sprawą? Tego na własną rękę próbuje się dowiedzieć niepokorna dr Novak. Jakie skutki dla niej samej wynikną z tego prywatnego śledztwa?
Tess Gerritsen znów serwuje bardzo sprawną historię, z wiarygodnymi postaciami, wyważonym tempem i akcją. Duża przyjemność dla czytelnika. Jedyną bolączką jest włączenie w fabułę wątku romantyczno – miłosno – sentymentalnego, według mnie kompletnie niepotrzebnego. Jednak taki był pomysł autorki na tę książkę. Ostatecznie da się wytrzymać.
Kawał dobrego thrillera, skondensowana, skupiona narracja, fachowo dozowany dramatyzm, ot, talent Gerritsen znów daje o sobie znać.

niedziela, 10 marca 2013

Joyce Carol Oates – Nadobna dziewica [recenzja]


Daleko mi do wielbicieli twórczości J. C. Oates, jednak sięgam po jej książki z ciekawości, w końcu nazwisko to pojawia się w różnorakich spekulacjach dotyczących przyznawania ważniejszych literackich nagród.
Nadobna dziewica nudziła mnie niemal do końca. Dopiero u sedna pojawiło się zainteresowanie. Cała fabuła skupia się na mniej lub bardziej wysublimowanej grze między dwójką bohaterów: nastolatką z nizin społecznych a starzejącym się arystokratą, a wszystko to w letniej scenerii amerykańskiego letniska dla bogaczy. To historia o różnego rodzaju uczuciach, pragnieniach, chęci samostanowienia o swoim losie.
Katya, opiekuna do dzieci, zatrudniona u pretensjonalnych parweniuszy (celne, skondensowane ujęcie istoty tej grupy społecznej) spotyka na swej drodze intrygującego Marcusa Kiddlera, prominentnego mieszkańca Bayhead Harbor, który zaprasza ją do swojej posiadłości. Zaintrygowana nowym znajomym, jakże różnym od znanych jej dotąd ludzi, z ciekawością ponawia wizyty u ekscentrycznego mężczyzny. Z czasem Marcus odsłania przed dziewczyną swój plan, misję jaką przewidział dla nastolatki. Okazuje się, że Katya obudziła w nim tęsknotę za minionym sobą, za utraconym czasem. Postanawia zawrzeć z nią niecodzienną umowę...
I tutaj właśnie zaczyna być ciekawie, atmosfera gęstnieje i nabiera kolorów. Wcześniejsze perypetie bohaterów, a także wątki poboczne, jak chociażby sprawa wykolejonej matki dziewczyny, wydały mi się nie dość miałkie, na osłodę pozostała końcówka, ale przecież nie mogę jej zdradzić.

sobota, 9 marca 2013

Jean – Christophe Grangé – Pasażer [recenzja]


Pasażer jawi się jako karkołomna historia, pędząca na łeb, na szyję, nie dająca czytelnikowi spokojnie odetchnąć. Jednak niejasności i liczne zawiłości znajdują w końcu wytłumaczenie, trzeba tylko czasu i ogromnego wysiłku bohaterów, by natknąć się na rozwiązanie. Zatem do rzeczy.
W Bordeaux dochodzi do makabrycznego morderstwa. Na bocznicy kolejowej znaleziono zwłoki młodego mężczyzny z łbem byka, dosłownie wciśniętym na czaszkę. Śledztwo w tym przypadku, okrzykniętym sprawą Minotaura, prowadzi debiutantka, kapitan Anaïs Chatelet. Równolegle, na tym samym dworcu, strażnicy odnaleźli mężczyznę schowanego w warsztacie przy torach, który stracił pamięć. Trafia on do szpitala psychiatrycznego, pod opiekę dra Mathiasa Freire'a, który na własną rękę próbuje odkryć tożsamość bezimiennego pasażera (taką nomenklaturą wobec rezydentów szpitala psychiatrycznego posługuje się doktor). Szukając personaliów mężczyzny, Freire naraża się na kłopoty, jest śledzony, okazuje się też, że ktoś dybie na jego życie. W trakcie ucieczki natyka się na człowieka, który rozpoznaje w nim osobę o zupełnie innej tożsamości. Doktor nie wie już sam kim jest, boi się, że jest człowiekiem wielu osobowości, pasażerem bez bagażu. Dodatkowych wątpliwości nastręcza fakt, iż jego poprzednie, rzekome miejsce pracy w Paryżu, nigdy nie zatrudniało Mathiasa Freire'a.
Czytelnik znajduje się w intrygującej sytuacji, zupełnie bez wiedzy, porusza się krok za mężczyzną bez tożsamości, wtapia się we wszystkie szemrane zakątki Marsylii i Paryża, dopasowując do siebie kolejne elementy układanki. Sprawy wikłają się coraz bardziej, przybywa ofiar, upozowanych na mitologiczne postaci, mnożą się też chętni do pozbawienia życia Mathiasa. Kapitan Chatelet zajmująca się zbrodniami z Olimpu, ma własne sugestie co do przeszłości doktora, podąża więc jego śladem, narażając się na konsekwencje formalne.
Wartka akcja, ciągłe zaskoczenia, nierzeczywista wręcz zdolność do wymykania się śmierci (dotyczy doktora) oraz umiejętnie prowadzona fabuła stanowią o tej książce. Kiedyś na jej podstawie powstanie pewnie wciągający thriller, oczyma wyobraźni widzę już (sprawdzonego w ekranizacji prozy Grangé'a) Vincenta Cassela jako Mathiasa.

czwartek, 7 marca 2013

Kazimierz Orłoś – Dom pod Lutnią [recenzja]


Nie pamiętam już kiedy ostatnio zdarzyło mi się czytać książkę, która daje tak ulotne i rzadkie poczucie odprężenia, rozluźnienia. Nie jest to jednak wrażenie płytkie, puste, choć wspomniane wcześniej odczucia mogą kojarzyć się niesłusznie z lekką, niewymagającą lekturą. Dom pod Lutnią to książka: dająca spokój i rozluźnienie, ale też pozostająca w pamięci, nastrajająca do refleksji. Profesor Przemysław Czapliński nazwał powieść najlepszą, jaką popełnił Kazimierz Orłoś. W rzeczy samej jest to bardzo dobra książka, ponadto już sama profesorska rekomendacja powinna wystarczająco zachęcić do przeczytania powieści.
Dom... opowiada historię rodziny Bronowiczów, skupiając się na osobach seniora rodu, Józefa oraz jego wnuka Tomka.
Józef to dawny podpułkownik, ułan, który II wojnę światową spędził w niemieckim oflagu. Po powrocie z niewoli, nie mogąc przystosować się do nowej rzeczywistości, opuszcza Warszawę, przeprowadza się do Lipowa na Mazury, gdzie w spokoju wiedzie żywot rolnika. Jego córka Joanna, z obawy przed stalinowskimi represjami za swoją powstańczą przeszłość, postanawia odesłać na Mazury, do dziadka, swego jedynego syna, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Panowie poznają się, uczą wspólnie żyć, na kartach powieści obserwujemy rosnące między nimi przywiązanie.
Autor rzuca mocne światło na trudne pierwsze powojenne lata, kiedy to rozwijał się proces osiedleńczy, wciąż pokutowały niechęć i brak zaufania między nacjami (stereotypowo Mazurzy uważani byli za Niemców, komuniści to Żydzi, zaś każdy Ukrainiec miał przeszłość w UPA). Tworząca się na odzyskanych ziemiach nowa społeczność musiała przebyć długą drogę, by móc koegzystować w nowym porządku politycznym.
Kazimierz Orłoś spokojną, opanowaną, ale też pogodną narracją pokazuje nam ówczesne życie, które wbrew trudnym warunkom i gwałtownym czasom, próbuje iść zwyczajnym trybem. Dlatego obok obrazów ukrywających się powstańców czy wyjętych spod prawa, nieokrzesanych ubeków mamy też partyjki brydża w wysublimowanym gronie przedwojennej inteligencji. Śledzimy uczciwe, skromne i pracowite życie pośród stalinowskiej, okrutnej zawieruchy, gdzie nie wiadomo kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Bohaterowie próbują odbudować swój świat, nie przeczuwając co szykuje im los. Nowe przyjaźnie, miłość... Subtelne barwy opowieści doskonale poprowadzą czytelnika przez rozproszony świat powojennych Mazur. I ten relaks z książką w ręku! Doskonale spędzony czas.

środa, 6 marca 2013

Zośka Papużanka – Szopka [recenzja]


To nie jest zwykła książka. To swego rodzaju eksplozja żonglerki słownej. Manewrowanie skojarzeniami, dopowiadanie nowych zakończeń starym mądrościom, czy też ciągłe podmianki osoby narratora dają wyraz tej niezwykłości. Historia przedstawiona w Szopce jest banalna, pewnie można ją z łatwością potraktować jako wzorzec dla tysięcy innych, podobnych. Patrzymy na zwyczajną krakowską rodzinę, ich codzienne rytuały, przyzwyczajenia, relacje, znacznie odbiegające od wzorca rozpowszechnionego w mediach. Nie ma tam uśmiechów przy stole i poklepywania się po plecach. Jest za to matka, istna Ksantypa, na każdy kroku czytelnik ma ochotę utopić babę w łyżce wody – gniewna, pełna pretensji, znęcająca się psychicznie nad uległym mężem, awanturnica, sekutnica, choleryczka, plus wszelkie inne terminy bliskoznaczne powyższym słowom. Jest też ojciec – z ciekawą wojenną przeszłością, zamknięty, wycofany, bojaźliwy, poddający się kornie ciągłym pretensjom żony.
Kolejna osoba dramatu to Maciuś, syn matki z pierwszego związku, który na zawsze pozostał Maciusiem, nawet w wieku sześćdziesięciu paru lat. Kawał cwaniaka i miglanca, taka niewesoła postać, wiadomo – geny matki. Jest też córka – Wandzia, cierpiąca lata całe na lęk separacyjny, lęk o najbliższych. W swoich wyobrażeniach czuła się zawsze winna wszystkiemu co złe w rodzinie, krucha, zlękniona, poszukująca przyczyn zastanego stanu rzeczy.
Papużanka odbiegając od stereotypu rodziny z trudnościami w realizowaniu zadań pierwszych, daje nam jej zupełnie inny obraz. Bez rękoczynów i używek, za to z nienawiścią matki, zrezygnowanym ojcem, pewnym siebie cwaniakowatym synalkiem i uciekającą do własnego wewnętrznego świata córką.
Wszystko to nabiera koloru,  między innymi dzięki dużej dawce dynamiki fabularnej i słownej oraz wspomnianej już wcześniej polifonii głosów, gdzie zaskakuje (ale nie przeszkadza) mnogość zmieniających się narratorów. Dobra książka, która wzbudza emocje, zaciekawia, ale też daje przyjemność stylem, językiem, jego raptownością i prężnością. 

wtorek, 5 marca 2013

Arthur Miller – Noc montera i inne opowiadania [recenzja]

Na zbiór składają się Dziewczyna bez urody, Sława i Noc montera, kunsztowne opowiadania autora, bardziej kojarzonego jednak z dramatami. Doprawdy, potrzeba wielkiego talentu, by odnaleźć się w krótkiej formie literackiej, ale też by wyjść z tego formatu zwycięsko. Twórcy opowiadań zawsze darzeni byli przeze mnie wielką estymą, szczególnie ci, których dorobek jest po prostu mistrzowski, jak chociażby Iwaszkiewicz, Keret czy wspaniały de Maupassant. Arthur Miller zbiorem Noc montera dał wyraz własnej sile i dobrej kondycji twórczej.
Pierwsza historia zamyka się w losach Janice Sessions, pełnej dylematów kobiety, która zmaga się, a raczej poszukuje własnej drogi, a wszystko to dzieje się w nowojorskiej scenerii czasów II wojny światowej. Mamy więc, poza brakiem zrozumienia życia przez Janice, podgląd na nastroje społeczne, wiodące sympatie polityczne, jakie istniały w owym czasie w Wielkim Jabłku. Nadmienię, że zmieniały się równie często co sama bohaterka.
Sława to dosadny i krótki pamflet na odnoszących sukcesy pisarzy, w tym przypadku uznanego twórcę z Broadwayu. Jego spotkanie ze znajomym z przeszłości to celnie ujęte, ironiczne spojrzenie na tytułową sławę.
Noc montera jawi się najlepszą historią tomu. Tony Calabrese, monter okrętowy ze Stoczni Marynarki Wojennej to skomplikowana, niejednoznaczna postać. Z trudną przeszłością, pozwala uwikłać się w bodaj jeszcze bardziej skomplikowaną teraźniejszość. Jednak zadanie zawodowe, jakie zostaje mu narzucone w opowiadaniu, w pewnym sensie daje wyraz temu, że nie poległ ostatecznie, że ma siłę i szanse na odnoszenie zwycięstw w swym życiu.
Celne ujmowanie ludzkich słabości i charakterów, dobre, ciekawe prowadzenie narracji oraz urok Nowego Jorku połowy XX wieku to najpierwsze wrażenia i spostrzeżenia nasuwające się po lekturze tomu.

poniedziałek, 4 marca 2013

Alice Munro – Widok z Castle Rock [recenzja]


W przedmowie autorka zdradza, że inspiracją i punktem wyjścia dla opowieści były losy i historie osnute wokół własnej rodziny, jej odłamu noszącego nazwisko Laidlaw. Pochodzili oni z Ettrick, małej szkockiej wioski, ukrytej pośród lasów. Gromadzone przez Munro materiały genealogiczne, w którymś momencie zaczęły przekształcać się w opowieść, która w książce rozwinęła się do fikcji literackiej, aczkolwiek u podstawy mającej zawsze prawdziwe wydarzenia. Scalone tu przeszłość i teraźniejszość tworzyły pewną rzeczywistość, która sprawiała wrażenie zarazem oswojonej i budzącej niepokój.
W rzeczy samej, przenikamy historię ubogiej pasterskiej rodziny, która powodowana względami materialnymi decyduje się na emigrację do Ameryki Północnej. Dotrzymujemy im towarzystwa w ciągu sześciotygodniowej morskiej podróży do Kanady, obserwując ich wzajemne relacje, poznając poszczególnych członków rodziny. Autorka sugestywnie, acz oszczędnie rysuje nam figury opowieści. Dzięki wyjątkowo rozwiniętemu zmysłowi obserwacji każda codzienna sytuacja, wygląda jak coś absorbującego, nowego, wartego uwagi.
Munro, znana powszechnie jako mistrzyni krótkiej formy, tutaj (w moim mniemaniu) stworzyła jednak powieść. Ciągłość zapewniają rodzinne wspomnienia, wątki autobiograficzne, powroty do praprzodków. Bogatą galerię protoplastów urozmaicają chociażby Will O'Phaup, utalentowany biegacz i przemytnik alkoholu; stary James, snujący historie odnoszące się do mitycznych wierzeń; Forrest, outsider, rozstający się z rodziną, realizujący śmiały, acz wzgardzony przez bliskich pomysł budowy własnego domu; czy też Dahlia, młoda dziewczyna, która uciekła z domu przed znęcającym się nad nią ojcem.
Powiewem świeżości i zręcznym urozmaiceniem są wtrącenia z dzienników poszczególnych przodków, którzy relacjonują swoje życie w Ameryce, zasiedlenie, zdradzając przy tym ostrożność, skromność, taki trochę chłopski rozum.
Wielką umiejętnością Munro jest ujmujące przedstawianie prostoty dnia codziennego, która pod jej piórem nabiera znamion absorbujących, wabiących wręcz. Bez wycieczek w przepastne rejony marzeń i wyobrażeń – jesteśmy z bohaterami tu i teraz, w twardej emigracyjnej rzeczywistości, która staje się taka... literacka, dzięki talentowi autorki oczywiście.
Wciągająca narracja w entourage'u rodzinnej sagi. Godna polecenia.

niedziela, 3 marca 2013

James Patterson, Maxine Paetro – Piąty jeździec Apokalipsy [recenzja]


Mój problem z Pattersonem odnosi się do tempa historii i jego możliwości utrzymania mnie przy książce. Pierwsze trzysta trzydzieści stron zazwyczaj nuży i męczy, ostatnie trzydzieści parę nie pozwala oderwać się ani na moment od fabuły. Piąty jeździec Apokalipsy to sztandarowy tego przykład.
San Francisco. Szpital Miejski. Pacjenci, pozornie w sytuacji braku zagrożenia życia, w nagły, gwałtowny sposób schodzą z tego świata. Morderca zostawia im na oczach miedziaki z wyobrażeniem kaduceusza. Sprawę bada porucznik Lindsay Boxer. Bezkompromisowa, przebojowa, z powołaniem do swojej pracy. Poza tajemniczymi zgonami szpitalnymi mierzy się ona z serią morderstw młodych kobiet, których ciała odnajdywane są w przypadkowych samochodach, upozowane w ekskluzywnych ubraniach, zawsze siedzące za kierownicą.
Kolejny wątek książki to proces sądowy jaki rodziny ofiar Szpitala Miejskiego wytoczyły placówce: przesłuchania, mowy, argumenty, stanowią jeden z lepszych motywów w Piątym jeźdźcu.
Przemieszczając się między poszukiwaniami mordercy z kliniki, a tym samochodowym, dostajemy jeszcze zajawki z sali sądowej, poznajemy kolejnych funkcjonariuszy badających sprawy, czasem pobeżnie zaglądamy im w prywatne sprawy.
Dużo się dzieje, a paradoksalnie nie ma napięcia. Thriller wiele obiecujący w opisach. Dla mnie na obietnicach się skończyło.

sobota, 2 marca 2013

Fabrizio Battistelli – Konklawe [recenzja]


Powieść przenosi nas w czasy osiemnastowiecznego sede vacante, kiedy to po śmierci papieża Klemensa XII, przez kilka miesięcy, kardynałowie nie byli w mocy obrać nowego biskupa Rzymu.
W całym tym watykańskim chaosie i plotkach, dotyczących chociażby występowania symonii i zawierania układów politycznych poznajemy głównego bohatera, Riziera Pietracutę, byłego żołnierza, absolwenta prawa, który dzięki bratu otrzymuje nominację na asystenta Rewizora Ksiąg. Nie nacieszył się on jednak swą funkcją, gdyż jego zwierzchnik Van Goetz został zamordowany. Rizier rozpoczyna poszukiwania mordercy, mając jedną tylko poszlakę – niekompletny weksel na bardzo wysoką kwotę. Tropy wiodą śladem jezuitów, wolnomularzy, każą podróżować naszemu samozwańczemu detektywowi przez Rzym, Florencję, Wenecję.
To taka powieść spod znaku płaszcza i szpady, z lepszymi i gorszymi momentami. Krzyżuje różne wątki: polityczny, awanturniczy, romansowy, kryminalny. Są pojedynki, wycieczki wgłąb ówczesnych miast, a nawet przybliżone czytelnikom przedstawienie teatralne. Narracja nie rzuca na kolana, nie porywa szaleńczym tempem, ani wyrafinowaną konstrukcją, acz jest ciekawą alternatywą kostiumową dla różnej maści kryminałów współczesnych i tych retro. Jeszcze jedno - temat konklawe jest przecież bardzo na czasie...