poniedziałek, 28 września 2015

Otto Dov Kulka - Pejzaże metropolii śmierci [recenzja]

Książka inna niż wszystkie. Autor jako dziecko przebywał w obozie Auschwitz, tam został rozdzielony z matką, tam przeżył najtragiczniejszy czas swojego życia. Jednak w Pejzażach... nie ma oskarżycielskiego, mocnego tonu, tak charakterystycznego (i zrozumiałego) dla tego typu publikacji. Otto Dov Kulka prowadzi nas przez swoje rozmyślania o tamtych czasach w melancholijny sposób, który tak bardzo różni się od retoryki i stylu przyjętego dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych, że aż nie potrafię się odnaleźć w jego filozofii.
Podtytuł: Rozmyślania o pamięci i wyobraźni idealnie opisuje treść książki. To zdanie w zasadzie wystarczy, mówi bowiem wszystko.
Pamięta on likwidację poszczególnych bloków, śmierć więźniów próbujących ucieczki, pożegnanie z matką, a także to, że jego przeżycie było dziełem przypadku. I to nie raz.
Wspomina towarzyszy niewoli, którzy w tym nieludzkim czasie potrafili rozmawiać o literaturze (parokrotnie pojawia się Dostojewski), poruszające są przedrukowane wiersze kobiety, która wręczyła je kapo na chwilę przed śmiercią. Tworzyli oni sobie namiastkę normalności, życia.
O tym wszystkim nie może zapomnieć Kulka. Nie wiem na ile nie potrafi on zrozumieć swego przeżycia, na ile świadomość, że mu się udało jest ciążącą, nieznośną. Kulka żyje wciąż za bramą obozu, i nic tego nie zmieni. Ani czas, ani życiowe doświadczenia, nic nie pomoże człowiekowi, który zamknął się na przyszłość.
Bardzo to wszystko przygnębiające.
W zasadzie nie jestem entuzjastką tej książki. Jest ona bardzo intymna, jednak poprzez szereg rozmyślań, kontemplacji, analiz, wydaje się być mieszaniną nieprzyswajalną. Połączenie tragicznych wspomnień z inteligenckimi dywagacjami nijak do mnie nie trafiają.
Po lekturze pozostaje cisza i pustka. I to ciągłe niedowierzanie, że Auschwitz było naprawdę.

niedziela, 27 września 2015

Jussi Adler - Olsen - Zabójcy bażantów [recenzja]

Tak wiele dobrego słyszałam o tej książce, ale gdy przyszło do konfrontacji z moimi własnymi odczuciami po lekturze, z tych wspaniałości nic nie zostało.
Jednak na początku fabuła: na biurko szefa Departamentu Q,  Carla Mørcka, trafia teczka z aktami starej, zamkniętej już sprawy. Zabójca odsiaduje wyrok, przyznał się, więc skąd ta teczka? Detektyw nie traktuje sprawy poważnie do momentu, aż jego przełożeni odsuwają go od sprawy. Wrodzona przekora i upór każą mu drążyć temat.
Okazuje się, że w świetle dowodów, podrzuconych przez nieznanego świadka, odpowiedzialnymi za podwójne morderstwo sprzed lat są absolwenci elitarnej prywatnej szkoły, którzy dziś piastują ważne stanowiska, są na tak zwanym świeczniku. Mørc przeciwstawia się korupcji, tajemnicom rządzących, a także ich układom i pogróżkom.
Poszukuje on także dawnej towarzyszki morderców, która od lat ukrywa się, mieszka na ulicy, cierpi na schizofrenię, ale przede wszystkim pragnie zemsty na tych, którzy kiedyś wyrządzili jej wielką krzywdę. Kimmie, bo tak ma na imię owa kobieta jest najciekawszym charakterem w książce. Stopniowo odsłania się przed nami jej historia, z każdym elementem bardziej tragiczna i przerażająca. W zasadzie Kimmie jest najważniejszym elementem układanki, a także postacią najatrakcyjniejszą dla czytelnika.
Mam problem z tą książką, nie podobała mi się, ale nie umiem wyjaśnić dlaczego. Wszystko przecież gra: intryga, główna postać jest wielobarwna, mocna, ciekawa, a mimo to nie potrafię myśleć o tej książce jako o czymś udanym.


sobota, 26 września 2015

Tess Gerritsen - Umrzeć po raz drugi [recenzja]

Co za emocje! Bardzo lubię twórczość Tess Gerritsen, każda jej kolejna książka tylko utwierdza mnie w w przekonaniu, że jest utalentowaną pisarką.
W Umrzeć po raz drugi wraca do sprawdzonego żeńskiego duetu: Rizzoli i Isles, kobiet, które na różnych płaszczyznach dociekają prawdy o zbrodniach. Bostońska policjantka, Jane Rizzoli wraz z patolożką sądową, Maurą Isles stanowią zgrany tandem przyjaciółek, ale przede wszystkim współpracownic. Muszą zmierzyć się z potworną zbrodnią: w okrutny sposób zostaje pozbawiony życia preparator zwierząt. Na jego ciele znaleziono ślady pazurów. Kto jest mordercą?
Bostońska zbrodnia przeplata się na kartach powieści z afrykańską wyprawą na safari. Ta część książki zdecydowanie przeważa i bardziej wciąga. Mamy oto grupę kilkorga osób, które powodowane ciekawością świata, a przede wszystkim chęcią przeżycia przygody w dzikiej Afryce, decydują się na samochodową wyprawę z doświadczonym tropicielem. Po kilku dniach przygoda zamienia się w koszmar. Kolejni uczestnicy wyprawy tracą życie. Mordercą jest jeden z nich...
Tajemnicza, pełna emocji, a także sugestywnych opisów zachowań, sytuacji jest część afrykańska. Nie mogłam się wprost doczekać kiedy po rozdziałach bostońskich nastąpią te z Czarnego Lądu. Nie oznacza to bynajmniej, że amerykańskie ustępy są gorsze, po prostu dla mnie poczucie zagrożenia, odcięcie od świata, klaustrofobiczne poczucie, że świat skurczył się do jednego samochodu, kilku namiotów i mordercy czającego się wśród tych wystraszonych turystów, stanowią większe wyzwanie i pole dla wyobraźni. Siłą tych rozdziałów jest też budowanie poczucia wspólnoty czytelnika z bohaterami, dojmujące poczucie zagrożenia, strachu, a przede wszystkim ciekawość, kto czyha na pozostałych.
Gerritsen trzyma fason, jej styl utrzymuje się na wysokim poziomie, dobre dialogi, pomysły fabularne, napięcie, tempo. Wszystko gra, a książka wciąga! Naprawdę ciężko się od niej oderwać. Ja przeczytałam ją za jednym razem, nie byłam w stanie dzielić lektury na kawałki, jest tak ciekawa, że połknęłam ją od razu w całości.


wtorek, 22 września 2015

Joanna Jodełka - Kryminalistka [recenzja]

Dobry jest tu zamysł fabularny. Już na początku wiemy to, co w klasycznym kryminale okazuje się na końcu: od pierwszych stron mamy pewność, że główna bohaterka zabiła męża.
Jednak nie to jest najważniejsze, czy najciekawsze. Istotne stają się wydarzenia, które mają miejsce już po zabójstwie, wokół Joanny (głównej bohaterki) zaczynają dziać się niepokojące wydarzenia. Osoby, które do tej pory patrzyły na jej małżeństwo, kreowały się na jej przyjaciół, zaczynają pokazywać inne niż dotychczas oblicza.
Fabuła biegnie wstecz, z każdą kolejną stroną dowiadujemy się co było przed zabójstwem. Wiemy więc, że Joanna była nieszczęśliwa z mężem, który znęcał się nad nią psychicznie. Zbrodnia, której dokonała zaważyła na jej dalszym życiu, ukrywając się i broniąc przed kolejnymi niebezpieczeństwami dodatkowo komplikuje swoją i tak już trudną sytuację. Pojawia się pytanie o prawdę i kłamstwo, o interesowność i pazerność.
Dla mnie najbardziej dojmujące było uczucie duszności i poczucie, że wszystko w tej fabule jest silnie barwione poczuciem zagrożenia, ale też sztuczną tajemniczością.
Nie przypadła mi do gustu ta maniera, według mnie wprowadza ona sztuczną nerwowość, nadmierne napięcie, trąci wymuszeniem.
Pomysł był dobry, wykonanie pozostawia jednak wiele do życzenia. I jeszcze pretensjonalność na finał! Niepotrzebna i stygmatyzująca teatralnością.


poniedziałek, 21 września 2015

Grégory Samak - Księga życia [recenzja]

Samak postąpił bardzo odważnie. Zadebiutował powieścią w której rzeczywistość miesza się z tym, co niemożliwe, codzienność przeplata z domysłami i projekcjami autora.
Sięgnął też po temat trudny, a jednocześnie mocno wyeksploatowany, zastanawia się on bowiem co by było, gdyby Hitler zginął już w latach 20.
Na bohatera swojej opowieści wybrał Eliasa Eina, starego Żyda, który na emeryturze postanawia przenieść się z Wiednia do małego granicznego miasteczka Braunau, w którym do trzeciego roku życia mieszkał Adolf Hitler. Zbieg okoliczności sprawia, że zamieszkuje nawet w tym samym domu. I tutaj odkrywa tajemne pomieszczenie, w którym mieści się wspaniała biblioteka pełna niezwykłych zbiorów. Elias szczególnie interesuje się księgą, w której zaszyfrowane są dzieje i losy ludzi mu współczesnych, ale też przyszłych pokoleń. Za sprawą Księgi zaczyna on odkrywać przeszłość, interpretować fakty, a także postanawia zmienić przeznaczenie, by odwrócić losy świata.
Jaki będzie finał jego poczynań? Czy uda mu się powstrzymać Shoah?
Samak próbuje przekazać czytelnikowi swoją wersję świata, a także przedkłada własne poglądy i przekonania. Poprzez stworzenie postaci Eliasa dał przykład ciągłości żydowskiego losu, jego złożoność i ciężar. Portretując austriackie społeczeństwo alarmuje, że pewne zachowania, postawy, a także przekonania nie ulegają przedawnieniu, wręcz przeciwnie - trwając w ukryciu i tajemnicy nabierają mocy, przybywa im zwolenników.
Dla mnie dość problematyczne było w tej książce rozłożenie proporcji: przedstawienie głównego bohatera, jego życiowe dylematy, a w części głównej - wszelkie perypetie wynikające z posiadania Księgi. Uważam, że są one zachwiane, czynią wrażenie niedoboru. Sam finał równie wpasowuje się w powyższy wytyk.
Książka dla miłośników historii, spiskowej teorii dziejów, a także dla tych, którzy chcieliby spojrzeć na alternatywne rozwiązanie wydarzeń z przeszłości.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:










środa, 16 września 2015

Michael Sadler - Anglik w Paryżu [recenzja]

Bardzo rzadko zdarza mi się parskać śmiechem czytając książkę. Prawdę powiedziawszy ostatnio robiłam to tak dawno, że nie pamiętałam jak to jest.
Sadler pastwi się nad Francuzami i ich zwyczajami w uroczy sposób, wyśmiewając ich zadufanie i narosłe przez wieki zmutowane rytuały.
Na pewno ta książka nie poruszy szerokiego grona czytelników. Do tego trzeba lubić brytyjski humor i odkryć w sobie frankofila.
Wiele paryskich smaczków, wyciąganie najbardziej jaskrawych różnic między Europejczykami z kontynentu a wyspiarzami stanowią niezłą rozrywkę dla czytelnika.
Mnie najbardziej rozbawiła historia z pułkownikiem, czyli wielkim fromage, który był pierwszym francuskim marzeniem naszego bohatera. Inna bardzo dowcipna opowieść dotyczyła przygotowań, a także samego przejazdu przez Etoile. Ucieszny, swawolny, przezabawny opis obyczajów i postrzegania jednego narodu przez drugi.
Wszystkie nieporozumienia i perypetie (zdobywanie mieszkania, miejsca parkingowego czy dołączenie do klubu smakoszy) są udziałem bohatera, pracownika naukowego, który na rok wyjeżdża do Paryża, by tam nie tylko rozwijać się naukowo, ale przede wszystkim zakosztować prawdziwego kontynentalnego życia.
Będzie z tego wiele uciechy, kilka nieporozumień, a także mały romans z ognistą Francuską.
Nie jest to wielka literatura, ale nie ma ona nawet takich pretensji. Celne, w większości przypadków bezlitośnie obśmiane prawdy o ludziach i ich wyobrażeniach o sobie.
Książka na poprawienie humoru.

niedziela, 13 września 2015

Agata Tuszyńska - Oskarżona: Wiera Gran [recenzja]

Jak pisać o postaci, która jest skrajnie kontrowersyjna? Jak zachować umiar, takt, jak odkryć prawdę, a po drodze ani nie znienawidzić swojej bohaterki, ani nie dać się jej zmanipulować? Czy to w ogóle możliwe?
Pisząc o Wierze Gran, Agata Tuszyńska popełniła pewnego rodzaju szaleństwo. Spotkała ją jako starszą, poważnie schorowana kobietę, której większość dolegliwości miało podłoże psychiczne, nerwowe. Ile z jej relacji jest prawdziwych, ile pozostaje konfabulacją? To bardzo trudne do określenia, wątpliwości potęguje fakt, iż z każdym razem Gran mówiła o tych samych sprawach i zdarzeniach w innym sposób, zazwyczaj drastycznie różny od poprzedniego.
Ciężar okupacyjnych doświadczeń, oskarżenia powojenne, a także rozczarowanie światem, samotność, strach, obawa przed przyszłością. Na niemal każdej stronie tej biografii jest coś, co przyprawia mnie o wątpliwości. Nie umiem współczuć bohaterce, często czuję niechęć. Być może dlatego, iż widzę ją jako zrzędliwą, wietrzącą spiski, nieufną, często opryskliwą staruszkę, która spędza ostanie lata życia w koszmarnie zapuszczonym, zagraconym mieszkanku.
Wiera Gran zyskała sławę jako warszawska pieśniarka, mogąca pochwalić się niezwykłym altem, a także urodą, klasą, popularnością. W czasie wojny trafiła do getta, gdzie śpiewała w kawiarni Sztuka.
I tu zaczyna się rozdźwięk między tym co wypadało, a czego nie można było robić w czasie okupacji niemieckiej. Jak wspomina autorka, to, co po stronie aryjskiej uznawane byłoby za zdradę i flirt z wrogiem, tu, za murami getta było koniecznością. Śpiewanie w kawiarni, gdzie wciąż można było coś przekąsić i wypić zakrawało na tragicznym chichot losu. Za oknami głód, śmierć z wycieńczenia, mordowanie Żydów, a tu, w kawiarni Gran wciąż śpiewa przedwojenne szlagiery. Nie to jednak sprowadziło na nią piętno zdrajczyni. Według świadków była ona współpracowniczką okupantów, a to ciężkie oskarżenie, z którym zmagała się do końca życia.
Kontrowersje budzi też przytaczanie przez autorkę słów Wiery Gran dotyczących gettowych zajęć Władysława Szpilmana. Te cytaty spowodowały, że Tuszyńska trafiła przed sąd za przytaczanie fałszywych opinii.
Osobiście uważam, że w książce pełno jest wypowiedzi Gran, które są więcej niż dyskusyjne. Jej poglądy były nacechowane negatywnymi odczuciami, ponadto, zdradzała wciąż objawy niestabilności nerwowej, czasem o charakterze maniakalnym. Być może autorka chciała skandalu i poruszenia w środowisku, jeśli tak, to bardzo źle o niej świadczy...
Ta książka to zapis niefortunnej koincydencji czasów i losu. Gdyby nie II wojna, Wiera Gran byłaby podziwiana, uwielbiana, bogata, sławna. Miała talent, prezencję i pozycję. A wszystko to przekreśliło 6 lat okupacji. Pojawiły się oskarżenia, a nawet aresztowanie. Potem było formalne uniewinnienie, które na nic się zdało, mimo braku twardych dowodów, w świadomości ludzkiej, Wiera Gran na zawsze pozostała współpracowniczką Niemców, a to naznaczyło ją na zawsze. Porównywała swój los do losu Józefa K. Winna - niewinna. Mówiono o niej: żydowska Mata Hari, mówiono też znacznie gorzej.
Ta książka pokazuje jak niewiele trzeba, by zniszczyć człowieka, by zmienić jego los, by nie pozwolić mu odetchnąć pełną piersią. Jak bardzo nierealne staje się odzyskanie dobrego imienia, jak ciężko żyć w poczuciu krzywdy.
Więcej pytań niż odpowiedzi, więcej wątpliwości niż pewności, więcej niepokoju niż zrozumienia, i jeszcze ta niejednoznaczność w ocenie książki. Trudna, zawikłana jest próba oceny, czy ustosunkowania się do Wiery Gran. Dla mnie niemożliwa.

piątek, 11 września 2015

Lynn Sheene - The last time I saw Paris [recenzja]

OMG! Co za grafomania! Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że przebrnęłam przez tę produkcję (nie dało się czytać w całości, w najbardziej niedorzecznych momentach po prostu przewracałam strony).
Już samo pojawienie się Claire, nowojorskiej nuworyszki w okupowanym Paryżu jest mało prawdopodobne. Potem jest tylko dziwniej. Niebywałe szczęście na każdym kroku: tu praca, tam mieszkanie, przyjaciele, miłość, pełne zaufanie konspiratorów i coraz trudniejsze zadania, za każdym razem tyle niebezpieczne, co mocno wyuzdane.
Egzaltacja wylewa się szerokim strumieniem z każdej strony, aż do obrzydzenia.
Postaci są z jednej strony ledwie zarysowane (postaci konspiratorów, Grey'a), z drugiej przerysowane (główna bohaterka). Czytam i wcale nie odnajduję się w świecie przedstawionym, wydaje mi się on tak wydumany i różny od tego, co faktycznie stanowiło o wojennej rzeczywistości, że aż wydaje mi się zbrodnią na historii.
Wybory Claire, jej zachowanie, to wszystko składa się na niestrawną całość, która długo odbija się paskudną czkawką. 
A już sam finał, a także jego następstwa kompletnie nie dają się wytłumaczyć z perspektywy psychologicznej, ni życiowej, ni racjonalnej.
Cóż za zbrodnia na literaturze!

wtorek, 8 września 2015

Max Firsch - Homo Faber [recenzja]

Tragedia antyczna przeniesiona w połowę XX wieku. Mamy oto dramatyczną historię człowieka i jego wyborów, które nieuchronnie zmierzają ku katastrofalnemu finałowi.
Walter, szwajcarski inżynier wiele czasu spędza w podróżach. Pracując dla UNESCO wielokrotnie wizytuje poszczególne kraje i kontynenty. Podczas podróży do Ameryki Południowej jego samolot ulega wypadkowi. Wówczas nawiązuje wymuszoną okolicznościami znajomość z współpasażerem, Herbertem. Okazuje się on być młodszym bratem przyjaciela z dzieciństwa, Joachima. Pod wpływem wspomnień i rozmów, Walter zmienia kierunek podróży, postanawiając odwiedzić dawnego przyjaciela. W jego głowie zaczynają rodzić się pewne myśli i przypuszczenia, które ukierunkują go na resztę życia.
Jakiś czas później, również podczas podróży poznaje Sabath, młodą dziewczynę, która staje się dlań partnerką do flirtu (po trosze dlatego, iż przypomina mu ona dawną miłość, Hannę). Razem wyruszają w podróż po Europie, której finał zaplanowali w Grecji. Ostatniego dnia podróży Sabath zostaje ukąszona przez węża. Walter odwozi ją do szpitala, tam też spotyka matkę dziewczyny, dowiaduje się też czegoś o sobie z przeszłości. Ta wiedza, połączona z uczuciami, które przez lata tkwiły w niebycie i niepamięci, stała się przełomem w życiu bohatera, przełomem, który doprowadził do jego upadku.
Język Frischa jest tak toporny, suchy, bardzo często nudny, że aż w rezultacie tworzy nastrój i koloryt fabuły.
Walter opowiadając swoją historię bardzo często urywa zdanie, wtrąca inne, wiele rzeczy pozostawiając w sferze domysłów i przeczuć. 
Choć dla niektórych ciąg zdarzeń, jakie natrafiają na bohatera dla niektórych może wydać się odrealnionym, to nie w tym rzecz. Są one jedynie polem dla pokazania wyborów, bolesnych zdarzeń, mają przybliżyć fabularny zamysł autora.
Niech was nie zwiedzie brak chronologii, przemilczenia, liczne niedomówienia, one wręcz uatrakcyjniają powieść. 
Ciekawa jestem jak powieść była przyjęta zaraz po wydaniu, wydaje mi się, że wówczas była dużo bardziej kontrowersyjna niż dziś. Współczesność obfituje w tak wiele ekstremalnych sytuacji, literatura jest tak prowokacyjna i ekshibicjonistyczna, że Homo Faber nie będzie ni wyzywający ni szokujący. Warto go jednak poznać.

piątek, 4 września 2015

Magdalena Kicińska - Pani Stefa [recenzja]

Źle mi z tym, ale książka Kicińskiej wcale mi się nie podoba. Najbardziej irytujące jest to, że nie mam się do czego przyczepić. Autorka postanowiła przywrócić pamięć o Stefanii Wilczyńskiej, długoletniej współpracownicy Janusza Korczaka, która wespół z nim i wychowankami Domu Sierot zginęła w Treblince. 
Dokumentów dotyczących tej zapomnianej bohaterki jest jak na lekarstwo, więc książka składa się z wielu niedopowiedzeń, znaków zapytania, konfabulacji, domniemań. I chyba własnie to jest dla mnie największym problemem - domyślanie się autorki, kombinowanie co czuła Wilczyńska, o czym myślała, dlaczego popełniała takie a nie inne wybory. Wychodzi z tego pokraczne mędrkowanie i fantazjowanie kompletnie niepotrzebne, czyniące tę książkę niefortunną.
Z drugiej strony autorka latała po świecie, szukała żyjących wychowanków Domu Sierot, starała się poprzez ich wspomnienia dociec, jaka była Pani Stefa. Czy naprawdę surowa, zasadnicza, oschła? A może oddana, sprawiedliwa i czuła?
Z pozostawionych listów, zdjęć wyziera postać tragiczna: wierna idei wychowania stworzonego wspólnie z Korczakiem, choć z biegiem lat coraz mocniej przekonana o tym, że ich system był zbyt naiwny i utopijny jak na tamte czasy i rzeczywistość. Wilczyńska całkowicie poświęciła się pracy - nie miała rodziny, wiele lat nie miała też domu, zamiast zarobków wystarczał jej dach nad głową i wyżywienie w Domu Sierot. Zmęczenie, które przyszło z wiekiem, rozczarowanie, walka o byt w czasie obu wojen światowych, a także samotność nadają tej zapomnianej przez ludzi postaci tragiczny rys.
Wspomnienia ocalałych wychowanków nic nie wnoszą do historii - ich wiek i pamięć zatarły postać Pani Stefy. Jeżeli już pojawiają się reminiscencje, to u każdego interlokutora skrajnie różne od poprzedniego: jeden pamięta ja jako anioła, drugi bez wahania stwierdza, że była niesprawiedliwa, nie lubił jej. Nie ma jednak sposobu na porównanie, odkrycie prawdy - zginęła 73 lata temu.
Jakkolwiek doceniam poruszony temat, cieszę się, że to własnie Wilczyńska jest bohaterką książki, to sposób w jaki autorka zmierzyła się z nią, kompletnie do mnie nie trafia.
Na koniec wypadałoby dodać, że skoro jestem taka mądra i czepliwa, to sama powinnam napisać coś satysfakcjonującego ku pamięci Pani Stefy. Nie zrobię tego, bo nie potrafię. Pozostaje mi tylko czekać, aż ktoś inny zrobi to w umiejętny sposób.

czwartek, 3 września 2015

Sylvia Plath - Szklany klosz [recenzja]

Na zdjęciu patrzy w bok, gdzieś ponad obiektywem. Jest szczęśliwa, uśmiechnięta, promienna. Obok Sylvii stoi Ted Hughes, nonszalancko obejmuje ją w pasie jedną ręką, drugą trzyma w kieszeni. Plath obiema rękami podtrzymuje uścisk ukochanego, może trochę wygląda to na desperację, a może raczej na oddanie?
Patrzę na tę młodą, utalentowaną dziewczynę i czuję żal za jej życiem, błyskotliwością, lotnością. Szklany klosz to świetny obraz wrażliwości Plath, ale także biografia pisarki.
Zaczyna się ciekawie i dość przewrotnie. Nowy Jork, lata 50. Esther Greenwood, bardzo młoda studentka uzyskuje stypendium i staż w najpopularniejszym magazynie dla kobiet. Przez miesiąc ma poznawać redakcyjne życie, ale przede wszystkim uczestniczyć w rautach, stroić się, poznawać ludzi. Brzmi jak marzenie? Nie dla Esther. Czuje się wyobcowana, zmaga się z rzeczywistością, która znacząco odstaje od wyobrażeń. Kolorowy nowojorski światek socjety to tylko wydmuszka, chwiejna dekoracja, kryjąca brudną prawdę o świecie.
Pod koniec stypendium u Esther nasila się neurotyzm. Wraca do domu, rezygnuje z wszystkich swoich planów naukowych, porzuca marzenia o karierze, sama już nie wie czego tak naprawdę chce. Najważniejszy teraz jest szklany klosz, pod którym się znalazła. Powoduje on, że patrzy na świat bez nadziei, wszędzie widzi bezsens, destrukcję, martwotę. Nie jest w stanie czytać, nie potrafi spać, czuje niemoc i absurdalność życia, które i tak nieuchronnie zmierza ku śmierci.
Kolejne kroki i stwarzane przez nią sytuację prowadzą do jednego - autodestrukcji.
Plath w ponury, ale jakże sugestywny sposób rozlicza się z własnym cierpieniem i spojrzeniem na rzeczywistość, Jakże bolesne musiały być dla niej codzienne, zwykłe czynności, jak trudnym jawiło się wstanie z łóżka.
W pewnym momencie pisze już tylko o faktach, bez emocji, mechanicznie. Na zimno zdaje relację z nieudanej próby samobójczej, kiedy to chciała się powiesić. Każde kolejne podejście opisywane jest równie planowo i metodycznie, co potęguje odczucie grozy i niezmierzonego smutku.
Wrażliwość, talent, zmysł obserwacji, tyle wyziera zza stronic Szklanego klosza. A do tego poczucie straty, smutek, i przejmujące kłębowisko myśli, które pojawia się po lekturze. O tej książce nie da się mówić od razu, trzeba przeczekać ten największy żal, najmocniejsze doznania, okrzepnąć i dopiero wówczas poszukać w sobie słów, które i tak nie potrafią w pełni oddać prawdy wypływającej z powieści.

wtorek, 1 września 2015

Karl Ove Knausgård - Moja walka. Księga 2 [recenzja]

Jak pospolite i banalne jest życie pisarza. Szczególnie takiego, który ma trójkę małych dzieci. Musi się nimi zająć, ubrać, nakarmić, wziąć na spacer, co gorsza - od czasu do czasu zabrać na jakiś koszmarny kinderbal, gdzie przesiadując w kuchni odliczał godziny do zakończenia męki.
Knausgard jest bezlitosny w swoich opisach, nie oszczędza nikogo, nawet (a może przede wszystkim) siebie. Ma wieczne problemy z samooceną, jest introwertykiem, który czasem kojarzył mi się nawet z mizantropem. Jego literackie dążenie opiera się na dotknięciu rzeczywistości, prawdziwego życia, zbliżeniu się doń. Niby prosta sprawa, ale spróbujcie tego dokonać...
W drugiej części Mojej walki rozczytuje się autor w realistach rosyjskich. Widać tu ewidentny wpływ Tołstoja - opisy Knausgarda są równie obfite, jak u twórcy Wojny i pokoju. I na dodatek, często są one mocno niepokojące. Przyjrzyjmy się choćby wspomnianemu wcześniej dziecięcemu przyjęciu urodzinowemu - pisarz tak stopniuje emocje, tak zręcznie operuje środkami wyrazu, że czytelnik czuje zaniepokojenie i kompletny brak komfortu. Brnąc przez kolejne strony kinderbalu, podobnie jak ich autor czekałam końca tych przykrych dlań chwil, bo sama (na czas lektury) tak mocno przeniknęłam jego spojrzeniem na świat. 
Wielka to umiejętność zarazić czytelnika własnym nastrojem, usposobieniem. 
Pomimo, że książka jest relacją z życia, opisem codziennych wyborów, zmagań, wątpliwości, to jednak ma w sobie moc, czar, który nie daje spokoju, porywa do lektury.
Knausgard nie ukrywa, że Moja walka to (ponoć) swobodne odniesienie do jego własnego życia. Z jednej strony to bardzo odważne, z drugiej niebezpieczne, bo odzierające z intymności, tajemnicy, odsłanianie się przed publicznością, która zwykle bywa bardzo krytyczna i bezwzględna.
Nie uważam by była to wielka literatura. Pociąga mnie ta rozwlekłość, wylewność, multipleksacja, która od zawsze jawi się mi jako coś godnego uwagi. Ważne, by ta wielość słów miała sens, a tu ma.
Mniejszą wagę przywiązuję do zwierzeń z zakresu własnego życia, choć wiele z doświadczeń Knausgarda mogłabym i sobie przypisać. Poznaję jego wątpliwości, szukam razem z nim ukrytych (i oczywistych) sensów, i wciąż nie mam dość. Pierwsza część była bardziej dramatyczna, emocjonalna, sięgająca czasów dzieciństwa, druga, gdy nastała dorosłość jest nie tyle łatwiejsza, co bardziej na czasie, bliższa mojemu życiu. Może dlatego tak zapamiętale ją czytałam?
Czekam na trzeci tom. Bez niecierpliwości, ale z ciekawością.