niedziela, 30 czerwca 2019

Cecelia Ahern - Głos [recenzja]

Przekład: Jerzy Malinowski
Wydawnictwo: Muza
Warszawa 2019

Stało się. Doczekaliśmy się oto Paulo Coelho w wersji żeńskiej. Przedstawiam Państwu Cecelię Ahern, niektórym znaną z ekranizowanych powieści, raczej z gatunku: dla kobiet. Cokolwiek to stygmatyzujące i szowinistyczne hasło znaczy.
To, co dzieje się w zbiorze "Głos" przechodzi wszelkie pojęcie o poglądach autorki na czytelników. O tym jednak później.
Mamy oto kilkadziesiąt bardzo krótkich historii, które przedstawiają bolączki i dylematy współczesnych kobiet, muszących mierzyć się z wygórowanymi oczekiwaniami otoczenia, ale przede wszystkim muszą sprostać własnym wymaganiom, często większym, niż te atakujące z zewnątrz.
Tym sposobem autorka stworzyła klucz według którego każda poruszona w książce kwestia ma postać 
jakiegoś domorosłego symbolu, wątpliwej jakości.
I tak: "Kobieta, która znikała" - historyjka z doskonałym konceptem, który został całkowicie zniweczony. Mimo znakomitego pomysłu na opowieść o kobiecie, która pod presją  środowiska, wieku, seksistowskich adnotacji, po prostu znika, staje się coraz bardziej niewidzialna. I tu koniec następuje koniec - potencjał pomysłu został zamordowany. Całkowicie. Dalej jest już tylko źle. Zawiodły możliwości warsztatowe i (chyba) intelektualne.
Dalej historia ciągnie się bardziej na zasadzie szkolnego wypracowania czy bajki pełnej morałów dla przedszkolaków. Też dość wyświechtanym.
Każda kolejna historia powiela poprzednią w sferze obrażania możliwość intelektualnych czytelnika.
Zawodzi dosłownie wszystko. W "Kobiecie, która była trzymana na półce" - rzecz o kobietach ozdobach, bez własnego zdania i pozycji w relacji z mężczyzną.  Inna mówi o kobiecie pokąsanej przez wyrzuty sumienia.
Ahern miała chwalebny pomysł, by literacko rozprawić się z wszelkimi ograniczeniami, problemami i współczesnymi gorsetami społecznymi jakie narzuca się kobietom. Plusem jest też potencjał pierwszej historyjki o znikającej kobiecie
Reszta to niestosowność literacka, chyląca się ku literackiej gafie.
Na resztę spuszczam zasłonę milczenia. Kurtyna.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




czwartek, 27 czerwca 2019

Igor Brejdygant - Układ [recenzja]

Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Jak przepastną i nieumiarkowaną wyobraźnię posiada autor!
Czasem wydaje mi się, że grzeszy jej nadmiarem.
Podliczając koncepty i sytuacje, jakie rozgrywają się w powieści, aż trudno uwierzyć w ich potencjalne prawdopodobieństwo. Autor puścił wodze fantazji. 
W sferze językowej, szczególnie dialogowej (najczęstszej bolączce polskich autorów kryminałów) jest naprawdę nieźle. Gdybym miała się czepiać, a lubię się czepiać, bo to takie łatwe, to przyczepiłabym się do wielokrotnych podkreśleń i powrotów do jednego wydarzenia z przeszłości głównej bohaterki.
Do znudzenia autor, wciąż niemal tymi samymi słowami, przypomina jej najtrudniejszy moment z przeszłości, co początkowo wywoływało u mnie konsternację, później już tylko złość.
Ponieważ im dalej w fabułę tym bardziej z powieści kryminalnej robi się SF, tym mniej o samej treści chcę pisać.
Chwalebne, że główną bohaterką jest kobieta - mocno doświadczona przez życie policjantka, komisarz Brzozowska, która jest zmuszona wrócić do czynnej służby po tym, gdy główni świadkowie jej sprawy (dotyczącej afery pedofilskiej w wysokich kręgach władzy) zaczynają umierać.
Z czasem okazuje się, że również jej życie jest zagrożone, a przez wzgląd na sfery w jakich dochodzi do przestępstw, układów, w jakie wikłani są kolejni ludzie, nie bardzo ma w kim znaleźć oparcie.
Nie wiadomo już kto jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Ciekawie zapowiadała się postać tajemniczej kobiety, która jest główną przeciwniczką Brzozowskiej.
Zapowiadała się to jedyne warte podkreślenia słowo.
Autor komplikuje życie swoich bohaterów w nieznośny sposób. Piętrowe intrygi, które nijak się mają do rzeczywistości, są z każdą kolejną stroną coraz bardziej papierowe.
Autor chyba chciał za bardzo wyjść do czytelnika - zapewnić mu rozrywkę, suspens, całą garść tajemnic, wyjątkowych postaci i uwikłanego w mrok miasta, które przeraża możliwościami popełniania zła.
Dobrze, że główną bohaterką jest kobieta. 
Szkoda, że jej wątek odpłynął w odrealnionym kierunku.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



piątek, 21 czerwca 2019

Martha Batalha - Niewidzialne życie [recenzja]

Przekład: Katarzyna Mojkowska
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2019

Ta książka pachnie Márquezem, przesiąknięta jest kolorytem jego powieści.
Nie zbliża się nawet do poziomu Noblisty, jednak samą atmosferą i poświęceniem treści tematyce niezwykłych kobiet orbituje wokół.
Przy takich możliwościach fabularnych, rozszerzonych zdolnościach bohaterek, liczba stron w powieści zdaje się zbyt mała, jakby autorka nie wykorzystała stworzonego przez siebie potencjału.
Dodatkowe dygresje oscylujące wokół postaci epizodycznych nie służą skupieniu się na głównych bohaterkach, dają jednak obraz możliwości koncepcyjnych autorki.
Rzecz dotyczy dwóch sióstr, Eurídice i Guidy. Młodsza to dziecko wielu talentów, starsza to piękna kobieta, która zdaje sobie sprawę z własnego czaru.
Ich więź jest bardzo silna, do czasu, aż Guida zakochuje się w Marcusie. To uczucie zmienia rodzinne konfiguracje, wprowadzając je na zupełnie nowe, nieznane tory.
Starsza siostra znika z domu. Gdy po latach, przypadkiem odnajduje młodszą w sklepie bławatnym, opowiada jej swoją historię, gorzką, ale naznaczoną siłą i duchem walki.
Zestawienie życiorysów obu sióstr pokazuje w jak trudnych czasach przyszło im żyć - pierwsza połowa XX wieku nie dawała kobiecie wielu możliwości, Eurídice, młodsza z dwójki sióstr, mimo ogromnego potencjału i wielu talentów jest skromną gospodynią domową, która, co jakiś czas próbuje wyrwać się z ograniczającego ją pancerza konwenansów. Na próżno. Mąż skutecznie studzi jej rewolucyjne zapędy, przekonując, że powołaniem kobiety jest doglądanie domowego ogniska. Wyłącznie.
"Niewidzialne życie" to właśnie portret kobiet, które są, a jednak ich nie ma - sprowadzone do roli posługiwaczek i matek dzieciom stają się nieważne, przezroczyste. Z drugiej strony mają swoje marzenia, możliwości i zdolności, które marnieją, poskramiane przez patriarchalne obyczaje.
Gorzka opowieść o życiu, które umyka między palcami, powstrzymywane przez czasy i plemienne przyzwyczajenia.

Za egzemplarz książki dziękuje wydawnictwu:




niedziela, 2 czerwca 2019

Ilona Gołębiewska - Podaruj mi jutro [recenzja]

Wydawnictwo Muza
Warszawa 2019

"Podaruj mi jutro" to moje pierwsze spotkanie z Iloną Gołębiewską. Kolejnych nie będzie. Początkowe fragmenty powieści ulegają coraz to bardziej dotkliwym powtórzeniom, czyniąc czytelnika nie tyle niecierpliwym, co zrażonym do ciągu dalszego opowieści. Im dalej w las, tym powtórzeń jest mniej, aż wreszcie one zanikają. Gdy ma się do czynienia z opowieścią, w której (wydaje się) zostają przeklejone te same informacje w mało zmienionej formie kilka stron dalej, jest to dość niekomfortowe.
Gdy tylko mija etap powtórzeń, nastaje czas wybujałych i rozgałęziających się w niemożebną liczbę wątków. Czego tu nie ma: stary dwór, jego ekscentryczna, ale dobra właścicielka, jej perypetie rodzinne, tęsknota za ukochanym z czasów młodości, złośliwy sąsiad, również z czasów młodości, próba odgadnięcia tajemnicy zmarłego przed laty ojca, poszukiwanie skarbu, wizyta podejrzanego telewizyjnego redaktora, znajdzie się też wątek kryminalny. Do tego kilka motywów pobocznych, które dotyczą osób powiązanych ze dworem. Jest więc choroba, samotność, ofiara przemocy, a także zawiedziona miłość i kilka innych. Doprawdy zbyt wiele się tu dzieje.
Autorka ma głowę pełną pomysłów, to pewne, jednak ta powieść, która miała być pewnie zachętą do śledzenia dalszych losów bohaterów, stała się ociężała od nadmiaru wszystkiego.
Wiem, że powieść obyczajowa rządzi się swoimi prawami. Nie należy od niej wymagać wielkich mądrości czy dobrego stylu. Ma nieść rozrywkę, zbudowaną według starego, dobrego schematu, który najkrócej mówiąc, opiera się na złotej zasadzie: "i żyli długo i szczęśliwie". Zgadzam się. Potrzebny jest jednak umiar, który będzie reprezentowany zarówno w warstwie fabularnej, przyczynowo-skutkowej, ale też językowej.
Wylewny nadmiar, którego reprezentantką jest autorka powoduje, iż książka miast bawić, męczy. Zbyt wiele historii w jednym tomie powoduje, że nie są one odpowiednio opisane, reprezentowane. Jedne ledwie wspomniane, inne szybko ukrócone, uszyte pod wątek główny, nie maja szansy na rozkwitnięcie i zainteresowanie czytelnika. Bardzo proszę, by jednak samodzielnie ocenić poszczególne walory książki. Być może czepiam się jak zwykle bezzasadnie.
"Podaruj mi jutro" to opowieść o podlaskim dworze na Lipowym Wzgórzu, który pośród dziejowej zawieruchy opiera się różnym siłom, po latach trafia na powrót w ręce pierwszych właścicieli, reprezentowanych tutaj przez uznaną w świecie malarkę, Anielę Horczyńską.
Wraca ona w rodzinne strony mając w zamiarze stworzenie w dawnej siedzibie rodu pensjonatu oraz szkoły twórczej, zwanej Akademią Sztuk Anielskich (cóż za egzaltacja). Po drodze próbuje rozwiązać rodzinne problemy (nieułożone relacje z córką), a także uszczęśliwić wszystkich swoich lokalnych przyjaciół. Obserwowanie jej trosk, a także codziennych zmagań ludzi skupionych wokół pani Horczyńskiej jest główną osią fabularną książki.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu: