poniedziałek, 28 stycznia 2019

Maciej Zaremba Bielawski - Dom z dwiema wieżami [recenzja]

Przekład: Mariusz Kalinowski
Wydawnictwo Karakter
Kraków 2018


Chaos. Wielogłos w monologu. Wiele wspomnień, wiele wątków. Trudno uchwycić narratora, złapać się jednej jego myśli przewodniej, ciężko za nim nadążyć.
Tak jest na początku książki.
Mnogość emocji, wrażeń, wspomnień konsternuje i pozbawia czytelnika wygody, gdyż nagle przychodzi refleksja, że to o czym pisze autor jest nazbyt osobiste, zbyt prywatne.
Pozostając zatem w emocjonalnym rozkroku (czytać czy nie czytać?) brnę dalej w otchłanie odautorskich wspomnień.
Płomienny ton narratora, życiowe doświadczenia, bardzo trudne momenty rodzinne stanowią tło, które nie pozostawia czytelnika bez refleksji.
W gruncie rzeczy ta książka to bardzo mocne rozliczenie się w polską przeszłością: niewdzięczną, naznaczoną najgorszymi momentami w historii XX wieku, a nade wszystko gorzkie świadectwo ofiary Marca'68.
Dzieje rodziny autora uwikłane są we wszystkie te dramatyczne momenty. Po mieczu jest on bowiem związany ze starą szlachtą polską (wspomina przodka spod Grunwaldu), co po wojnie, w czasach jego dorastania stało się problemem, który dotknął całą rodzinę. Sławny profesor psychiatrii, więzień oflagu, Oskar Bielawski, z dnia na dzień stał się niepożądanym elementem, zagrażającym jedynemu słusznemu ustrojowi.
Rodzice, dwoje wojennych rozbitków, zeszli się po wojnie, wspólnie tworząc nie tylko rodzinę, ale też współpracując zawodowo. Autor z okruchów pamięci, strzępków informacji próbuje odtworzyć ich losy, ich relację, porównuje ją z tym, co pamiętam z lat swojego dzieciństwa i młodości.
Młodości, która również nie była najłatwiejsza. 
Gdy nastał Marzec'68 dowiedział się, że matka jest Żydówką (choć nie halachiczną). Rodzina stanęła w obliczu ogromnego wyzwania i wielkiej tragedii - musieli opuścić Polskę, wyposażeni jedynie w dokument podróży. 
Jak obezwładniające, trudne było to doświadczenie możemy sobie tylko wyobrazić. Marcowi emigranci zostawiali wszystko. Musieli. 
Jechali w nieznane, bez kontaktów, pieniędzy, planów. Wykorzenieni z ojczyzny, dotychczasowego życia, musieli zaczynać wszystko od nowa.
Autor zestawia swoje szlacheckie i semickie pochodzenie, swoją polskość i szwedzki paszport. Ma bardzo wiele perspektyw, a każda z nich daje pewnego rodzaju nietuzinkowość. 
Rozliczanie się z rodzinnymi tajemnicami, traumami (matka swą wojenną historię opowiadała żonie autora, Agnecie Pleijel), dociekanie źródła polskiego antysemityzmu, nacjonalizmów, a także refleksja nad kodeksem rycerskim i jego aktualnymi wersjami, oto tylko niektóre z rozważań autora.
Wraca wspomnieniami do rodzinnych miast rodziców, na Kresy, do sztetli, do getta, sprawdza repertuar jenieckiego obozu w którym więziony był jego ojciec. 
Pisze też o spotkaniu z Rolling Stonesami, pierwszych miłościach, sposobach na odnalezienie się na obczyźnie.
Mnogość wspomnień wtłoczona w "Dom z dwiema wieżami" ubrana jest w różnego rodzaju emocje: złość, gniew, czasem zabarwiona jest strachem, czasem humorem, innym zaś razem zgryźliwością czy sarkazmem.
Cała paleta poruszeń, których beneficjentem na czas lektury, ale też długo po niej, stanie się uważny czytelnik.

sobota, 26 stycznia 2019

Wiesław Myśliwski - Ucho igielne

Wydawnictwo Znak
Kraków 2018

Myśliwski onieśmiela. 
Spokojem, powściągliwością, odpowiedzialnością za słowa.
Zaskakuje konceptem na powieść. Wprowadzając płynność między przeszłością a przyszłością, powoduje, że główny bohater przemieszcza się po kartach powieści, spotykając raz po raz siebie z młodości, dzieciństwa, dorosłości, starości, znów młodości. 
Na schodach tytułowego Igielnego ucha stacza niejedną rozmowę ze sobą samym - tym dawnym i tym obecnym.
Każde takie spotkanie to opowieść o życiu naznaczonym historią, ukierunkowanym i zdefiniowanym przez zdarzenia i epizody z przeszłości kraju.
Jest czas II wojny (gdzie ten z przyszłości przechadza się pośród dawnych uliczek żydowskiej dzielnicy, wspomina ludzi, sytuacje, a ten z przeszłości oddycha atmosferą, bawi się z dziećmi, obserwuje sąsiadów), głębokiego stalinizmu i studiów (perypetie ze studenckimi noclegami, historie najemców poszczególnych lokali, które w długiej akademickiej drodze napotykał on na swojej drodze), czy późniejsze historie z dorosłego, profesorskiego życia, gdzie przeszłość wciąż próbowała wydrzeć sobie kawałek miejsca w życiu bohatera.
Ta przeszłość, tak bardzo obecna w powieści nie ma w sobie nic szlachetnego czy poczciwego. Jest dokuczliwa, wstydliwa, bolesna. Kryją się za nią ofiary katów, ludzkiej nienawiści i uprzedzeń. Jest także wielki żal za tymi co odeszli, za sytuacjami (pieczenie przez matkę ciasta zwanego topielec, pierwsze smakowanie szampana, pisanie pierwszych części doktoratu, które przypadały na mieszkanie w wyjątkowych okolicznościach).
Ważne są tu codzienne, zwykłe sprawy. Historia przeciętnego człowieka dziejąca się obok wielkiej historii, równie ważna co ona. 
Myśliwski nie umoralnia, nie poucza, nie próbuje też nauczać, a jednak po raz kolejny okazuje się być mentorem.
Pokazuje, że przyjaźń, ale jeszcze bardziej miłość to istota ludzkiej egzystencji. Czasem zgubiona, zabrana, innym razem utracona wciąż jest ważna, bo przecież rzecz w tym, by kochać. Zarówno bohater z młodości, czekający przy Uchu igielnym na dziewczynę, jak i stary profesor, którym będzie po latach tęsknią i wypatrują tej jednej jedynej.
Obaj mają wielką potrzebę doświadczania miłości, mimo upływu lat, doświadczeń.
Myśliwski trochę jako nestor, trochę jako przewodnik prowadzi czytelnika przez meandry historii, pokazując, co tak naprawdę się w życiu liczy.
A wszystko to w niepowtarzalnym stylu, jaki na przestrzeni lat (i powieści) wykształcił.
Książka do rozważania, smakowania, refleksji.

czwartek, 24 stycznia 2019

Miranda July - Pierwszy bandzior [recenzja]

Przekład: Łukasz Buchalski
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2018


Dużo lepiej myślę o tej książce już po lekturze. W jej trakcie towarzyszyły mi chwile zwątpienia i pewne pretensje (o brak konsekwencji w prowadzeniu wątków, ich porzucanie, spychanie na boczny tor w nieadekwatnym - według mnie -  momencie), jednak teraz doceniam pewien rodzaj bezceremonialności, jaki towarzyszy autorce i jej pisarstwu.
Miranda July bawi się bowiem konwencjami, w jej powieści pełno groteski i żartów, które większość może uznać za pozbawione smaku, mocne, czasem wulgarne.
Pokazuje ona (niby uporządkowane i ugładzone) życie czterdziestokilkuletniej singielki z LA, która walczy z natręctwami, paranojami, tęsknotami i wyobrażeniem miłości, które z czasem doprowadzi ją do skorzystania z pomocy specjalisty.
Przełomem w życiu Cheryl jest przysługą, jaką ofiarowuje swoim pracodawcom. Zgadza się ona bowiem przyjąć pod swój dach ich dwudziestojednoletnią córkę, Clee. 
Od tej pory poukładane, pełne obsesji życie głównej bohaterki staje na głowie. Clee jest współlokatorką z nocnego koszmaru. Z pozoru śliczna blondynka, przyciągająca zewsząd męskie spojrzenia, jest w gruncie rzeczy, samolubną, gnuśną, niechlujną rozpuszczoną dziewuchą.
Kobiety połączy zaskakująca więź, która ta wspaniale wpisuje się w purnonsensowy humor autorki. Relacja ta, początkowo trudna do uchwycenia i zrozumienia, z czasem stanie się dla czytelnika naturalna i oczywista, co jeszcze bardziej zaskakuje.
Zresztą, z każdą kolejną stroną robi się coraz osobliwiej, coraz bardziej karykaturalnie, aż dochodzimy do finału, który jest naturalnym następstwem piętrowych bzików, które mijamy po drodze.
Autorka trochę poucza czytelnika. Odrobinę tłumaczy ludzkie zachowania, apeluje o tolerancję i elastyczność w kontakcie z drugim człowiekiem.
Pokazując jak wielkim można być w dzisiejszym świecie freakiem, daje wyraz potrzebie mówienia, pisania i zwracania uwagi na ekscentryczność i prawo do bycia człowiekiem niezwykłym/niesztampowym.
Miranda July ubrała swoje spostrzeżenia i przekonania w szaleńczy dialog, czasem monolog bohaterów, pokazując, że gra konwencjami nie jest jej obca.
Ciekawe doświadczenie. 

środa, 23 stycznia 2019

Nic Pizzolatto - Galveston [recenzja]

Przekład: Marcin Wróbel
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2014

Powieść noir skończyła się na pisarzach takich jak Hammett i Chandler. Wszelkie blurbowe majaki, które próbują wtłoczyć w ten nurt Pizzolatto są nietrafione.
Do książki określanej już na wstępie wybitną należy podejść z pewną dozą nieufności. 
Wszelkie ochy i achy jakie spływają na scenarzystę serialu "True Detective" wyzwalają we mnie mechanizm obronny - na autorze spoczywa bowiem ciężar oczekiwań i wymagań krytyków i czytelników, a z historii i wielowiekowych doświadczeń pokoleń pisarzy wiadomo, że te czynniki zazwyczaj działają deprymująco i przytłaczająco.
I tak jest w tym przypadku. 
"Galveston" to bardzo przeciętne czytadło, które w posępnym nastroju opowiada o historię Roy'a Cady'ego, bezwzględnego egzekutora długów dla jednego z nowoorleańskich bandziorów. Pewnego dnia jego życie ulega kompletnej wolcie, nie tylko ze względu na lekarską diagnozę, ale także poprzez śmiertelną pułapkę, jaką zastawia nań bezwzględny szef.
Salwując się ucieczką (rzecz jasna, w ostatnim momencie), zabiera ze sobą świadka zdarzenia, młodą i zagubioną prostytutkę, Rocky. 
Skazani na swoje towarzystwo, uciekają przed wielkim niebezpieczeństwem, jednocześnie zdają sobie sprawę z tego, że wisi nad nimi zły los. 
Uciekając przed przeznaczeniem (brzmi tanio, jednak najlepiej oddaje beznadzieję i poczucie pasywności wobec przyszłości), szukają sposobu na przeżycie kolejnego dnia. Nie widzą sensu, nie potrafią zorganizować sobie życia, zawalczyć o nie. 
Ich ucieczka od świata, codzienność jest beznadziejna i nieprzynosząca pociechy. 
Czytelnik wie, że nic dobrego ich nie czeka, że zmierzają ku przepaści, pytanie tylko gdzie i kiedy się na nią natkną.
"Galveston" to kasandryczna opowieść o poczucie bezsensu, samotności, straconej szansie, mrocznej przeszłości i przyszłości. Brudna, chmurna powieść.

poniedziałek, 7 stycznia 2019

Wojciech Jagielski - Nocni wędrowcy [recenzja]

Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Foksal
Warszawa 2009

Północna Uganda, miasto Gulu. Drugie co do wielkości w kraju, posiada lotnisko, dworzec autobusowy, a także obozy dla uchodźców z samej Ugandy, Rwandy czy Konga. I jeszcze ośrodek dla dzieci, które uciekły z Bożej Armii Oporu.
Ta nieprawdopodobna organizacja terrorystyczna powstała jeszcze w latach 80. XX wieku. Na skutek wewnętrznych konfliktów państwowych doszło do próby obalenia rządu, oddziały partyzanckie walczyły z rządowymi wojskami prezydenta Museveniego. Przywódca Armii, Joseph Kony, zbrodniarz wojenny, megaloman i narcyz, ogłosił się prorokiem, głosem Boga i czym tam jeszcze. Jego postulatem jest obalenie rządu, stworzenie nowego ustroju, najchętniej teokratycznego ze sobą na czele, którego podstawą będzie Dekalog, a także wyższość etnicznej grupy Aczolich. 
Swych partyzantów rekrutuje gwałtem i siłą. Szeregii jego Armii zasilają dzieci, najmłodsze to ponoć 5-latki, zmuszane do przemocy. 
Porywane, zastraszane, bite dzieci, wykonują coraz brutalniejsze i krwawsze rozkazy tyrana, mając do wyboru posłuszeństwo lub śmierć. Ich bestialstwo obrosło legendą w Sudanie. Zmuszane do mordowania własnych rodzin, robią to.
Ponieważ najłatwiej atakować im po zmroku, w Ugandzie bandy te zwane są nocnymi wędrowcami.
Jagielski trafia w Gulu na ośrodek dla ocalonych z Armii, dzieci, które przygotowuje się do życia w społeczeństwie. Po latach w buszu, lasach, pośród okrutnych zasad majaków Kony'ego, mają one zostać poddane resocjalizacji i wrócić na łono względnej normalności.
Autor opisuje przypadek Samuela, który przeszedł wszystkie etapy wtajemniczenia w organizacji, teraz próbuje zerwać z przeszłością. Początkowe zabawy w wojnę, porwania, odbicia więźniów, jakie Jagielski obserwuje w ośrodku w Gulu, wydają mu się dziecinną zabawą. Dopiero historia Sama uświadamia mu, że dzieci biegające po podwórku i udające mordowanie maczetami więźniów, odwzorowują tak naprawdę własne doświadczenia z nieodległej przeszłości.
Łączy autor studium przypadku z szerszą perspektywą, w której opowiada o początkach Armii: kapłance i inicjatorce wojny domowej, Alice Aumy, która utrzymując, że jest prorokiem, obdarzonym niezwykłymi zdolnościami zaczęła gromadzić wokół siebie wyznawców, chętnych do walki poprzez rzucanie czarów oraz sprawdzanie własnej wyjątkowości (wg zasad Aumy, kule w zetknięciu z ciałami wojowników, miały zamieniać się w wodę). Czary, które stanowiły o wyjątkowości programu kapłanki Alice, przetrwały również do czasów Kony'ego. Dlatego wciąż pokutują przesądy o zakazie przekraczania rzeki, rzucania zaklęć czy inne, kompletnie niezrozumiałe dla nas, tzw. czytelników Zachodu zasady.
Jagielski opisuje co widzi, zmaga się z własną niemocą i słabością - jego sympatia do Sama, złość na to, że chłopiec jest dlań tylko tematem, który zostawi, gdy odjedzie z Ugandy, rzutują na sposób narracji: oposowy, wyważony, ale też empatyczny, poszukujący.
Jak trudna, niewdzięczna i znojna jest robota reportera wojennego widać w "Nocnych wędrowcach". Autor zmaga się ze starą reporterską prawdą, która z jednej strony każe mu opisywać zastany świat, a z drugiej go zmieniać.
Tutaj jasno opisuje jak silna jest jego niemoc i bezradność - nie ma on żadnego wpływu na losy świata. Na przyszłość Samuela także.

niedziela, 6 stycznia 2019

Ignacy Tłoczek - Dom mieszkalny na polskiej wsi

Wydawnictwo PWN
Warszawa 1985

Prof. Tłoczek był  architektem, urbanistą, historykiem architektury krajobrazu, a przede wszystkim humanistą, czego wyraz daje poniższa publikacja.
Rozpatrując architekturę mieszkalną na wsi prof. patrzy na nią wieloaspektowo, w kategoriach: socjologicznej, architektonicznej, estetycznej, a także społeczno-ekonomicznej.
Zróżnicowanie społeczne (zwłaszcza w feudalizmie) odzwierciedlało się również w budownictwie. Jedne były wystawn, większe, estetyczne, inne daleko bardziej skromne.
Jako pierwsze, najstarsze udokumentowane domy wiejskie, traktuj się te znane z Biskupina.
W poł. XV wieku na Mazowszu powstawały domy kmiece i drobnomieszczańskie, czyli chicze, chyże, powstawały także rezydencje pańskie - tzw. domy wielkie.
Interesująco wygląda relacja dotycząca form budowania chałup pańszczyźnianych z poł. XVII w., jakie można znaleźć w księgach majątkowych Runowa Krajeńskiego.
Wiele z nich było jednak kurnymi chatami, skleconymi z chrustu, polepionymi gliną, z słomianymi plecionkami, zimne, ciasne, okopcone.
Niezwykle interesujące są kolejne rozdziały książki, szczególnie ten o regionalnej architekturze, a także kolejny o dworkach (szczególnie te ustępy i dworkach polskich pisarzy i poetów).
Dość egzotycznie brzmią za to dzisiaj rozdziały o architekturze PGR-ów czy zabudowie wiejskiej w latach 80.
Na koniec parę słów o przyszłości architektury, która jest dla autora niepokojąca. Wyraża on bowiem rozgoryczenie spowodowane widocznym brakiem znajomości dziejów architektury, co w prostej drodze prowadzi do lekceważenia dokonań wcześniejszych pokoleń, a tym samym nieporządek we współczesnej architekturze, również wiejskiej.

sobota, 5 stycznia 2019

Kaira Rouda - Ten jeden dzień [recenzja]

Przekład: Agnieszka Walulik
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2019

Premiera: 30.01.2019 r.

Od samego początku lekturze towarzyszy wyraźne napięcie. I, choć nieznana jest proweniencja tego niepokoju, jest on bardzo wyczuwalny.
Mamy bowiem pozornie sielski obrazek amerykańskiej pary, która w zasadzie spełniła już swoje marzenia: on - Paul Storm to doceniany dyrektor w prężnej agencji reklamowej, ona - Mia, jego wspaniała żona, która nie dość, że zdolna i urocza, opiekuńcza matka dwóch wspaniałych chłopców, to jeszcze zgodna i układna małżonka gotowa w każdej chwili godnie reprezentować swą drugą połowę. Chodzący ideał.
Poznajemy ich w chwili, gdy wyruszają na pierwszy od dawna wspólny weekend, który chcą spędzić w swym letnim domu. Synowie zostają z opiekunką, a rodzice ruszają nad jezioro, licząc na niezwykły czas razem.
Paulowi bardzo zależy na tym wyjeździe, ma bowiem wobec żony niezwykły plan...
Tyle z fabuły. Nie sposób zdradzić nic więcej. Każde kolejne słowo byłoby (według mnie) spoilerem.
Faktem jest, że autorka ma talent do rozbudzania ciekawości i podtrzymywania napięcia. Małe gesty, niepozorne słowa budzą w czytelniku niepokój i obawę przed tym, co może się wydarzyć.
Jednocześnie fabuła płynie spokojnie, po trosze usypiając czujność. Niezwykła mieszanka.
Kiedy jednak atmosfera się zagęszcza, prawda powoli zaczyna wychodzić na jaw, pojawia się zaskoczenie i zdziwienie - pozory potrafią nieźle zmylić.
Pada pytanie o granice przyzwoitości oraz margines swobody, który pozwala człowiekowi na zachowanie pewnej autonomii wewnętrznej. Na ile jesteśmy sobą żyjąc w rodzinie, na ile jesteśmy kreacją, wygenerowaną na potrzeby życia rodzinnego i sąsiedzkiego?
Co zrobić, gdy okaże się, że jedno z małżonków skrywa niebezpieczne skłonności, które, ukrywane latami, zaczynają dawać o sobie znać. Jak uratować siebie i dzieci przed złem, które czai się z zupełnie nieoczekiwanej strony?
Przerażająca perspektywa pokazana w thrillerze daje do myślenia.
Jak bardzo znamy siebie i osobę z którą dzielimy życie?
Kaira Rouda sieje ziarno niepewności. Jaki będzie finał?

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





piątek, 4 stycznia 2019

Paul Beatty - Sprzedawczyk [recenzja]

Przekład: Piotr Tarczyński
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2018


Podziwiam pracę tłumacza. Musiał zachować rytm (swego rodzaju skargi jaką często jest tutaj narracja), a do tego multiplikować ilość przekleństw, które odmieniają się tutaj na wszelkie możliwe sposoby. Do tego specyficzny humor autora, który również trzeba było przenieść na grunt polski.
Duża sprawa, trudna robota.
I, choć to skojarzenie jest bardzo ułomne i nie oddaje w pełni konotacji, którą sobie ukułam, jest bodaj najbliższym, choć wciąż dalekim od ideału. 
Proza Beatty'ego kojarzy mi się bowiem ze swego rodzaju slamem (tylko, że nie poetyckim, a beletrystycznym, gawędziarskim, pełnym jeremiad).
Tak trudno zaklasyfikować, nazwać "Sprzedawczyka". Jednak to marne i pokrętne moje skomentowanie narracji jest jedynym jakie wydaje mi się sensowne.
Autor ma pazur, ma dystans, pełen jest gotowości na walkę ze stereotypami. Atakuje czytelnika uproszczeniami, żongluje konwencjami, uprzedzeniami, tworząc z nich oręż do wyśmiewania i obalania skrótów myślowych.
Jest ostry, przewrotny. Słowa Bestty'ego kłują, bodą, są chropowate, często nieprzyjemne, jeszcze częściej irytujące, prowokujące. Nie pozostawiają czytelnika obojętnym.
Autor kpi z nas, wyzłośliwia się i drwi niczym wytrawny stand uper, który nie zna litości.
Zarówno relacje społeczne, jak i prawdy historyczne przedstawia w sposób groteskowy, atakując szczególnie mocno wszystko to co związane z rasizmem i konfliktami rodzącymi się na jego tle. Beatty nie uznaje świętości, szydzi ze wszystkich i ze wszystkiego, dostaje się także bohaterom literackim, między innymi Huckowi Finnowi i Scarlett O'Harze.
Zresztą, w powieści pełno odniesień do mniej i bardziej znanych dzieł literackich, filmowych, odniesień historycznych czy politycznych.
Swoją dawkę szyderstw i zjadliwości dostają kolejne grupy społeczne, nacje, religie czy orientacje seksualne. Beatty rozprawia się z całym światem, ale najbardziej dostaje się jego własnemu środowisku.
Swój sąd nad amerykańskim społeczeństwem zlokalizował w fikcyjnym kalifornijskim miasteczku Dickens. Narratorem opowieści jest pogubiony i straumatyzowany (dzieciństwem jakie zafundował mu szalony ojciec psycholog) przedstawiciel niższej klasy średniej, którego ukształtowało "reaktywne utrudnianie nawiązywania relacji społecznych w dzieciństwie".
Jako dziecko był przedmiotem eksperymentów psychologicznych o podłożu rasowym, które przeprowadzał nań właśnie ojciec. Nie pozostało to bez skutków.
Rozczarowany sytuacją, rozgoryczony atmosferą miasta, w którym przyszło mu dorastać, a które na mocy układów politycznych przestało istnieć, postanawia wrócić do przeszłości. Ma zamiar reaktywować... niewolnictwo, stworzyć getto, segregację rasową, gdyż według niego tak wygląda prawo naturalne.
Wszystkie te działania doprowadzają narratora przed oblicze Sądu Najwyższego, gdzie czeka go proces.
Nie przejmuje się on bynajmniej ewentualnymi konsekwencjami postępowania. Jest przekonany o własnej nieomylności.
Zaczyna się werbalny rollercoaster, który zdaje się nie mieć żadnych ograniczeń.

środa, 2 stycznia 2019

Willian Golding - Rytuały morza [recenzja]

Przekład: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo Amber
Warszawa 1994

Bardzo jeszcze młody Edmund Talbot, dobrze ustosunkowany przedstawiciel brytyjskich sfer wyższych. wyrusza w długą i wyczerpującą podróż do Sydney, gdzie ma rozpocząć karierę polityczną.
Nim jednak suchą stopą dotknie nieznanego lądu, musi przeżyć długą i wyczerpującą podróż okrętem (mętnej proweniencji).
Pewny siebie oraz pełen nadziei na przyszłość, arystokratyczny Edmund, zgodnie z duchem epoki (narracyjnie jesteśmy w wieku XIX) prowadzi dziennik pokładowy. Spisuje codzienne raporty, które dedykuje i kieruje do swego ojca chrzestnego, jeszcze bardziej ustosunkowanego i prominentnego niż on sam.
Początkowa walka z chorobą morską, zapiski dotyczące obserwacji współmęczenników oceanicznych niedyspozycji oraz stopniowe wnikanie w życie okrętowe są zaczątkiem dziennika.
Z czasem relacja ulega pogłębieniu.
Wielomięsięczne przebywanie na okręcie, bądź co bądź, odseparowanym od świata i cywilizacji zaczyna doskwierać wszystkim pasażerom oraz załodze. Ludzie zrzucają pokazowe maski, za którymi do tej pory ukrywali swe prawdziwe oblicza. Zmęczeni i zniżeni własnym towarzystwem i niezmiennością rozrywek, krajobrazu, pokazują swe, coraz to straszniejsze oblicza.
Wychodzą na jaw wszystkie animozje, a także swoista kastowość, coraz mocniej akcentowana przynależność do grup społecznych. Im dłużej trwa podróż, tym większą wagę przywiązują pasażerowie do pochodzenia i tytułów.
Ponadto wyraźnie daje o sobie znać antyklerykalizm kapitana Andersona, który na każdym kroku piętnuje jedynego (skromnego i dość kapcanowatego) pastora Colley'a. Niestety, nieukrywana przez kapitana niechęć, będzie zauważana zarówno przez pasażerów, jak też przez załogę, co doprowadzi do nieodwracalnych konsekwencji.
Talbot, niemy obserwator ostracyzmu pastora, z czasem zaczyna okazywać mu przychylność, która jest podyktowana jedynie dobrym wychowaniem, próżno tam szukać empatii czy prawdziwej chęci wsparcia.
W pewnym momencie poznajemy też zapiski samego Colley'a, które dają obraz zgoła inny od tego prezentowanego przez Talbota. Młody szlachcic pisze z autoironią, dystansem, pokazując wyrachowanie i demoralizację pasażerów. Colley zaś, pełen naiwności, często tożsamej z głupotą, pełen jest niezmąconej wiary w człowieka, tłumaczący najbardziej haniebne uczynki w sposób oczyszczający winowajców. I, choć to właśnie pastor jest główną ofiarą dramatu, nie jest łatwo czytelnikowi o współczucie czy żal nad udręczonym i osamotnionym duchownym.
Bardziej skłania się jednak ku reszcie uczestników wydarzeń, może przez to, że reprezentują bardziej ludzką, powszednią, zwykłą postawę. Gdzie występują i szachrajstwa i przekleństwa, przemoc nawet, jednak te są łatwiejsze do zaakceptowania niż uświęcona, nieznośna dobroduszność Colley;a.
Autor skupia się na charakterach ludzkich, pokazuje ich złożoność, i, w gruncie rzeczy, podłość.
Jak marni jesteśmy, jak niewiele trzeba, by doprowadzić do zła...
Bardzo sprawna narracja i biegłość językowa, a także przenikliwość strategii fabularnej i końcowego przesłania każą docenić książkę Goldinga.
Warto czekać na finał. 
Jest zaskakujący.
Pokazuje ludzką małoduszność i niegodziwość. 

wtorek, 1 stycznia 2019

Antoine François Prévost d'Exiles - Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux [recenzja]

Przekład: Boy
PIW
Warszawa 1974

XVIII - wieczny publicysta i pisarz, autor książki, jest dla mnie po trosze bohaterem powieści. Wystarczy prześledzić jego bogatą, awanturniczą biografię, by nabrać podobnego przekonania.
W swej karierze był on bowiem (między innymi): wojskowym, nie pogardził też epizodem duchownym w klasztorze, przytrafiła mu się także wielka szalona miłość, która skłoniła Prévosta do ucieczki z Francji. Później doświadczył pogłębionych studiów filozoficznych, kolejnych awantur, ucieczek poza granice ojczyzny.
Nietuzinkowa postać.
Powieść "Historia Manon..." to (a jakżeby inaczej) historia gwałtownego uczucia i wielkiej namiętności, która połączyła dwoje młodych ludzi, ofiarowując im w zamian dramatyczną i wyboistą wspólną drogę.
Sam Maupassant pisał o głównej bohaterce: "Oto Manon Lescaut, najprawdziwsza kobieta, jaką kiedykolwiek stworzono, naiwnie zepsuta, kochająca, odurzająca, sprytna i niebezpiecznie urocza".
Fatalne w skutkach zauroczenie, jakiemu ulega niedoświadczony, szczery i naiwny kawaler des Grieux. Podążając za zepsutą, ale też pogubioną ukochaną, którą w dzisiejszych czasach nazwano by bardzo niepochlebnymi słowami, staje się ofiarą własnej nieostrożności i łatwowierności.
Pragnący jedynie szczęścia u boku ukochanej raz po raz przeżywa przez nią kolejne rozczarowania.
Łasa na wygodne, dostatnie życie dziewczyna, co i rusz znajduje chętnego na spełnianie kolejnych jej zachcianek sponsora. 
Zdesperowany, obłąkany w swym uczuciu chłopak, szuka pociechy w studiach, później nawet w klasztorze. Na nic jednak jego wysiłki, fatalne uczucie jest silniejsze niż rozsądek. Wraca do Manion, skazując się tym samym na cierpienie i wieczne rozterki.
Finał opowiadany przez kawalera des Grieux jest dlań swego rodzaju oczyszczeniem. Ta spowiedź jasno pokazuje jak silne i namiętne było to uczucie - przynajmniej ze strony kawalera.
Czytają tę awanturniczą powieść dziś, można odnieść wrażenie, że jest ona dość naiwna, mało wiarygodna. Jednak sam styl i konwencja są warte uwagi, choćby ze względów poznawczych.
Prawdziwą, a dla mnie największą wartością jest tłumaczenie niezrównanego, genialnego po wielokroć Boya. Jego sprawność językowa, stylistyczna, a także lekkość i biegłość lingwistyczna są dla czytelnika wielką ucztą duchową.
Choćby dla Tadeusza Boya Żeleńskiego warto sięgnąć po tę książkę.