czwartek, 31 grudnia 2020

Francois Rabelais - Gargantua i Pantagruel [recenzja]

 

Przekład: Tadeusz Żeleński (Boy)

Wydawnictwo: PIW

Warszawa 1955


Po latach wróciłam do lektury Gargantui. Powodowało mną nieustające uwielbienie talentu translatorskiego Boya, a także kult życia, radość, groteska i ironia, które płyną z lektury.

Czytając Rabelais'ego lata temu zwracałam uwagę na zupełnie inne aspekty: prześmiewczość, turpizm, opis zachowań, teraz moją uwagę przykuwały liczne aluzje do osób współczesnych autorowi, krytyka ówczesnych prądów filozoficznych, niuanse, które są przecież solą utworu. Ciekawe to doświadczenie: sprawdzenie pamięci utworu po latach.

Mamy zatem do czynienia z dynastią olbrzymów, którzy rządzą królestwem, które pokrywa się z terenem dzisiejszej Francji. Księga pierwsza to czasy Garagantui,  potomka wielkiego Tęgospusta i Garmeli, zaś druga księga to tom poświęcony Pantagruelowi, synowi Gargantui i Badebeki.

W treści, naszpikowanej wyliczeniami, porównaniami i epitetami gęsto jest od wymyślnej plastyki języka, na którą składają się i neologizmy, cała gama wulgaryzmów, pełen dynamiki styl ludowy. 

Rabelais nie oszczędza nikogo. Parodiuje, prześmiewa, ubiera w gorteskę co tylko się da. Obrywa między innymi epos rycerski: opis narodzin Gargantui formą nawiązujący do chanson de geste aż kipi od kpiny i absurdu. Ale w jakim stylu! Pełnym żywiołowości, szaleństwa, impulsywności i pulsującego humoru.

I Gargantua i Pantagruel używają życia - odchodzą od obowiązujących do niedawna praw średniowiecznych na rzecz dobrodziejstw płynących z szukania przyjemności i radości życia. Jedzą, piją, bawią się za wszystkie czasy, odrzucając ideały z poprzedniej epoki, jak umartwianie się ubogi styl życia. Ci rośli sybaryci nie znają ograniczeń: od nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, porzez odautorskie wstawki wybolbrzmiające ukazywanie ludzkiej fizjologii. Wszyscy tu płyną z prądem przyjemności i beztroski. Mimo drwiny i dystanu wobec zastanego świata widać jednak szacunek Autora do solidnego wykształcenia i erudycji. Na szczęście.

"Gargantua i Pantagruel" to czytelnicza przygodna. Tym smaczniejsza, że bardzo dojrzała, powstała w końcu w XVI wieku.

środa, 30 grudnia 2020

Radek Rak - Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli [recenzja]

 

Wydawnictwo: Powergraph

Warszawa 2019


Nie wiem od czego zacząć - tyle myśli kłebi mi się w głowie. Podziwiam wyobraźnię autora, swadę jego literackiego języka, szczególność i niepowtarzalność stylu, konceptu, myśli. 

Do głowy przychodzą mi porównania z pomysłami i rozwiązaniami wspaniałej Olgi Tokarczuk i znakomitego Bolesława Leśmiana (ach ten "Skrzypek szalony"), ale, wiadomo, każdy z nich to osobny byt. 

Rak czerpie garściami z różnych stron, jeśli pożycza bohatera historycznego to tylko po to, by wyposażyć go w nadludzkie umiejętności, by ubrać go w kostium utkany z legend, podań, słowiańskich wierzeń, guseł. A dalej już -  niech się dzieje niczym nieposkormiona wola Autora - pełna barokowych wręcz pomysłów. Ich nadmiar, siła, sugestywnośc, barwa, moc oszałamiają czytelnika. Stawiają w mojej pozycji: odurzonego treścią.

W gęstwinie zamysłów i rozwiązań fabularnych poznajemy clou opowieści - historię o feudalizmie, nieludzkim traktowaniu, władzy, sile, niesłuszności prawa, a także widzianej z drugiej strony - poddańczej ofiarności, wyzysku, pogardzie i beznadziei, przyprawionej nienawiścią, tępą dsiłą, podlaną okowitą i słono doprawioną głodem.

Na głównego bohatera wybrał sobie Rak historyczną przecież postać - postrach szlachty, najbardziej bodaj znanego, charyzmatycznego dowódcę rabacji galicyjskiej - Jakuba Szelę. 

Gdy go poznajemy, trudno posądzać literackiego Jakóba o autorytet czy cień uroku. Jest szabesgojem w karczmie, poddanym srogiego szlachcia Bogusza, wydalonym z własnego domu, oddającego się najemnym pracom za chleb. Kiedy jednak ratuje życie jednego węża pozyskuje sobie wdzięczność całego rodu, a jego życie przybiera zgoła inny obrót. Nagle roztacza się przed nim tajemny, oniryczny świat wiedźm, diabłów, czarów, przepowiedni, zaklęć, wróżb, które mają wpływ na losy wielu.

Poszczególne przygody, napotykane na drodze przeciwności czy wyzwania, dziwotwory i poczwary budują w Jakubie swoistą życiową mądrość, są elementem przemiany osobowościowej bohatera. Lekkość i płynność tworzenia sytuacji i zdarzeń nieprawdopodobnych, powodują, że są one idealnie wpisane w poszczególne koleje życia Szeli. Ta przemiana, organizowana na oczach czytelnika, wspierana przez kolejne doświadczenia i przygody budują nie tylko legendę bohatera, ale też usztywniaja, hartują jego charakter.

Coraz łatwiej przychodzi mu myślenie o tym, że czas ukrócić nieuczciwość, że nie ma prawa, które usprawiedliwiałoby przemoc, wyzysk i gwałt jakiego panowie dopuszczają się na chłopach. Powoli, acz konsekwentnie rośnie w siłę gniew i żądza zemnsty za lata uciśnienia. Jest mu łatwo - przed laty oddał serce, teraz żyje zupełnie bez niego. 

Historia z sercem jest ważna, bo wskazuje na kolejny bardzo istotny wątek powieści - kobiety. Czy to wiedźmy, mary, proste chłopki, piękne, oniryczne (jak córka karczmarza), czy może zielarki, wiedźmy, wszystkie są daleko bardziej oświecone, pewne siebie, znające prawa świata aniżeli wszyscy powieściowi mężczyźni. Te szamanki, kapłanki różnych ognisk - od domowego po czarci, swą spokojną, wyważoną mądrością kierują Szelą. Charakterne i czułe, doświadczone i pogodzone z losem, wiedzą co ma po sobie nastąpić. Pozbawione tępej stanowczości chłopów i panów są opoką i osłoną na tyle na ile zechce skorzystać Szela.

A ten poczyna sobie coraz odważniej - rośnie w siłę, w popularność, w pewność siebie. Z historii wiemy jaki jest finał tej historii: krwawy, mroczny, śmiercionośny. Kto sieje wiatr, zbiera burzę.

A sam Rak jest bezsprzecznym oryginałem na rodzimym firmamencie pisarzy (nie tylko) SF. Laurka - patrz pierwsze zdanie mojego listu.  Ma wielką wyobraźnię, doskonałe wyczucie stylu, lekkość w jego prowadzeniu, rozmach w dialogach, a także rzutkość w sferach monologów wewnętrznych i moralizowania czytelników. 



wtorek, 29 grudnia 2020

Miha Mazzini - Wymazana [recenzja]

 

Przekład: Marlena Gruda

Wydawnictwo: Wyszukane

Warszawa 2020


Nie pamiętam już kiedy tak mocno czułam książkę. Boleśnie, z koniecznością odkładania jej na złapanie oddechu. Empatyczne podejście do tematu: matka - dziecko. Wstrząsające uczucie - strach o dziecko spłyca oddech, także czytelnika.e

Bohaterka opowieści to Zala Jovanović: serbskie nazwisko ojca i słowńskie imię ("małe zwycięstwo mamy?").

Jej koszmar zaczyna się niedługo po dotarciu na porodówkę. Okazuje się bowiem, że nie figuruje w komputeroej ewidencji ludności, według systemu nie istnieje. Po urodzeniu syna słyszy od szefowej położnictwa, że jest cudzoziemką w Serbii, jest winna szpitalowi 448 tysięcy tolarów, dług wciąż rośnie, a dla osoby bez obywatelstwa i stałego meldunku trudno jej będzie wybrnąć z sytuacji.

Okazuje się, że dyrektorka położnictwa i odrynator oddziału to małżeństwo, stara lublańska rodzina, która zawsze wie jak się ustawić, by nie zdmuchnął jej wiatr historii. Zawsze akuratni i gotowi na zmiany, gdy zachodzi potrzeba, trzymają z komunistami, w razie zmiany prądów stoją obok demokratów. Zala jest dla nich łatwą ofiarą: młoda, bez partnera, ojca dziecka przy boku ("ukrywanie ojca dziecka weszło jej w krew"), niedoświadczona, a na dodatek ze złym pochodzeniem. Postanawiają pozbawić ją dziecka.

Od lutego 1992 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Republiki Słowenii pozbawiło obywatelstwa, dosłownie wymazało z ewidencji ponad 25 tysięcy ludzi. Obywaletstwa zostali pozbawieni wszyscy ci ludzie, którzy oprócz obywatelstwa Jugosławii mieli paszporty któregoś z krajów Republiki. Nagle, z dnia na dzień stali się niepotrzebni, niebyli, jak intruzi, nieproszenie goście we własnym domu. Najprawdziwsza, najperfidniejsza etniczna czystka administracyjna.

Nieprawdopodobna, tragiczna historia, na którą złożyły się losy wielu osób, prawdziwych historii.

W przypadku bohaterki to jej odwaga, determinacja i więź łącząca matkę z dzieckiem pozwoliły na walkę. Zbawienny okazał się też strach krzywdzicieli przed czwartą władzą - gdy wyszło na jaw, że pewna dziennikarka CNN chce przeprowadzić wywiad z Zalą  na temat kradzieży dziecka, na temat pozbawienia jej obywatelstwa, przecinania dowodów osobistych u obywateli, nagle zmienili front.

Lektura tej książki to jedna wielka przestroga dla wszystkich tych optymistów, dla wszystkich tych poprawnych, akuratnych i najmądrzejszych , którzy sądzą, że nie ma już w świecie miejsca na tego typu niesprawiedliwości społeczne czy obywatelskie. Wszystko już było, wszystko to wraca co jakiś czas.

"Wymazana" jest mocną, chwytającą za gardło historią, która nigdy nie powinna się wydarzyć.

Narracyjny wigor, mocna historia pełna napięcia i strachu gwarantuje, że temat pozostanie z czytelnikiem na długo. Wiem co piszę.

Dodatkowym atutem jest bardzo staranne wydanie: od czcionki, interlinii, papieru aż po znakomitą okładkę.

Wszystko tutaj znakomicie współgra. Wielkie brawa dla wydawnictwa!


Kornel Filipowicz - Pamiętnik antybohatera i inne utwory [recenzja]

 

Wydawnictwo: Iskry

Warszawa 2020

"Pamiętnik..." to niezykle porażająca w swym konsekwentym spokoju opowieść wojenna. Dotkliwa.

Karmieni przyzwyczajeniem wyniesionym ze szkolnego kanonu lektur (sprzed pato niby-ministrów edukacji), wojnę najczęściej widzimy jako heroiczną, często jednak bezesnowną walkę, choćby o honor.

Tymczasem Filipowicz wykreował postać zgoła inną, mocno konformistyczną, której jedynym celem jest przeżyć. Opowiadanie pochodzi z tomu wydanego w 1961 roku i w tamtym czasie było mocno kontrowersyjne. Pisarz nie raz musiał tłumaczyć swój brak związków z bohaterem, zaprzeczał w kwestii ewentualnych autobiograficznych konotacji.

Ten utwór to swoiste oskarżenie wobec okoliczności jakie zmuszały ludzi do tego typu postaw: egoistycznych, aspołecznych. Filipowicz, pisząc tę mikropowieść okupacyjną chciał zapewne pokazać, a może też zrozumieć motywy zbrodni i ich twórców. Konkluzja jest taka, że w każdym społeczeństwie istnieje podatny grunt dla rodzenia się zbrodni i zbrodniarzy. Łatwo ludzi namówić do złego, do poniżania, szydzenia, okradania, a finalnie, również mordowania. 

"Pamiętnik antybohatera" to także mocne podkreślenie, że obraz świat widziany jednostkowo zależy tylko  i wyłącznie od punktu widzenia. To, co dla jednych jest bohaterstwem, dla innych może być przejawem tchórzostwa. Manipulacja i sofistyka. Tyle.

Utwór ten, ku rozpaczy, nie stracił nic na aktualności. Współczesność wygenerowała może nie pokolenie, ale raczej model postępowania, który jest znakomitą kopią literackiej kreacji: tchórz i konformista, lawirant i karierowicz, koniunkturalista i kameleon, który dla zysku zmieni wszystko. Liczy się dobrobyt, przetrwanie oraz to, by być zawsze po stronie zwycięzców, nie zaś zwyciężonych.

Utwór "Egezkucja w zoo" - fragment wojennej rzeczywistości rozpisany na wyjątkowych aktorów - zwierzęta. Końcówka wojny, jeden z niemieckich ogrodów zoologicznych. Tam ludzie próbują udawać, że wojny nie ma, zaś zwierzęta postawione są wobec nich w nadrzędnej formie: tych, które więcej widzą, rozumieją, nie kryją się, nie kłamią. Pada ważne pytanie o to kim jest człowiek wobec zwierząt. Pytanie to wraca w wierszu "Ostatnie słowo oskarżonego", człowieka, który zabił muchę. Tam, w zasadzie, pada odpowiedź na to pytanie.

"Nike" miniatura, która na początku poraża klaustrofobicznym nastrojem. Oto bowiem mamy grupę ludzi zamkniętych w wieży, ich poczucie zagrożenia stale rośnie wobec nieuzasadnionego zamknięcia i poczucia niepewności. Przerażenie i napady lękowe mają jednak kres. Filipowicz rzuca swoim bohaterom i czytelnikom koło ratunkowe - Nike z Samotraki, która staje się medium potrzebnym do pozyskania wiary w to, że nie należy całkowicie tracić wiary w ten świat. Nike to przecież symbol zwycięstwa, tutaj także nadziei.

Filipowicz jest znakomitym obserwatorem, wyważonym prognostą, wspaniałym rzemieślnikiem słowa, nastroju. Atmosfera jego utworów, tematyka, sposób ich przedstawienia powodują, że niezmiennie dziwię się jego nieobecności w szerszej czytelniczej rzeczywistości.

Andrej Nikolaidis - Syn [recnezja]

 

Przekład: Marta Dobrowolska - Kiery

Wydawnictwo: RM

Warszawa 2020


Jakże się zgadzam ze zdaniem narratora, który pomstuje na coroczne najazdy hunów - turystów, którzy nie dość, że nie potrafią się zachować, to jeszcze przez średnio dwa tygodnie urlopu udają kogoś kim nie są (marnie im to wychodzi), żyją podczas kanikuły jak królowie (raczej z monarchii absolutnych), a później wracają do czyszczenia klozerów gdzieś w Grazie, Monachium czy Sztokholmie.

"Ma też rację Sartre, kiedy mówi, że piekło to inni. Ich przyjemność jest moim piekłem".

Bohater, nie mający dobrego zdania o rodzaju ludzkim, sam cierpi po rozstaniu z żoną, wciąż też nie może przeboleć śmierci matki, po części czuje się za nią odpowiedzialny. Ponury nastrój, samotność w pustym domu, a także widok na mieszkanie ojca (z którym główny bohater pozostaje w konflikcie),  bliski pożar gaju oliwnego, a także samotność i załamanie nie dają mu spać. 

Mieszka on w zabytkowym czarnogórskim mieście Ulcinja, jest pisarzem, inteligentem, pełnym wahań i niepokojów. Szukając ukojenia i sposobu na przeżycie ciężkiej nocy postanawia ruszyć w miasto. Po drodze, co i rusz, spotyka kolejne przedziwne, mroczne postaci, które czasem wydają się być zjawami, marami sennymi, chmurnymi, sposępniałymi, przegranymi.

Pod meczetem słucha o ojcobójcy, który zabił, bo ojciec mu wybaczył wszystkie ciężkie przewinienia. W knajpie, spelunie raczej, pewien ojciec - alfons namawia go na seks z jedną ze swoich niepełnoletnich córek. 

Przygnębia go spotkanie z Samirem - wahabitą, niegdyś utalentowanym skrzypkiem, który porzucił karierę po młodzieńczych traumatycznych przeżyciach. Bohater nie ma wątpliwości, że każdy człowiek jest zły, że każdy kłamie, w mniej lub bardziej samolubnym celu. Również spotkanie z poranionymi fizycznie uchodźcami z Kosowa nie przynosi mu żadnego potwierdzenia, że gatunek ludzki jest potrzebny. Rozczarowanie jest dlań nieuchornne, w każdej dziedzinie.

Nawet przypadkowe spotkanie z dawnym kolegą szkolnym nie daje mu radości. Zresztą, ponura historia kolei losu Urosa, bo tak miał na imię ów znajomy, potwierdza wszystkie chmurne spostrzeżenia bohatera. Uros, biedny robotnik budowlany, niegdyś brał udział w wojnie bałkańskiej, raczej uciekał przed kulami, ale gdy nie było już ucieczki, sam strzelał. Teraz jest przegranym, biednym, opuszczonym weteranem, który nie widzi przyszłości.

Próżno szukać pokrzepienia w "Synu". To gorzka opowieść o rozaczarowaniu światem i tym co niesie. Bohater mówi: "Każdy kto mnie poznaje od razu myśli: Boże, jaki ten człowiek jest nieszczęśliwy".

Nieuchronne porównanie do "Boskiej komedii" Dantego opiera się tutaj tylko na kręgach piekielnych, które w przypadku renesansowego twórcy są przestrogą i szansą na ratunek, tutaj piekielne ognie współczesnych historii są gwoździem do trumny prowadzenia się człowieka - nie ma nadziei: "utopić się w ludzkości, co za straszny koniec".

Wątpliwości rodzi też niezwykły finał, którego, wiadomo, nie mogę zdradzać. Spowodował on jednak u mnie gonitwę myśli, gimnastykę skojarzeń i gorączkowe poszukiwanie tropów, które wskazałyby na ostateczne rozwiązania w epilogu. W obliczu całokształtu powieści tytuł "Syn" nabiera krytycznego formatu.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu: 





środa, 9 grudnia 2020

Wiktoria Korzeniewska - Czerwona baśń [recenzja]

 

Wydawnictwo: Aniversum

Strasbourg 2020


Pierwsze skojarzenie: mrok. Druga myśl: fabryka metafor. Trzecie, najmniej pochlebne związane jest luźno z osobą Paulo Coelho, jego niby mądrościami i smrodkami dydaktycznymi. Wydaje mi się, że Korzeniewska momentami jest bardzo blisko banału i kiczu, który najmocniej kojarzy mi się wciąż z autorem "Alchemika".

Pierwsze i trzecie skojarzenia dominują przez całą książkę: baśń jest brutalna, momentami turpistyczna, a gdy Autorka oddaje głos swoim bohaterom, niejeden raz wpada w pułapkę moralizowania, zresztą, dość ciężką do strawienia.

Mamy oto dwie bohaterki, których historie biegną z początku dwoma nurtami: Jadis, zmierzającą do bajkowego lasu, gdzie w małej chatce mieszka jej babcia oraz Gretel, najbrzydszą we wsi dziewczynę, którą społeczność poświęca w darze panujące w lesie Tej. Oddając dziewczynę, wieś zapewnie sobie spokój na jakiś czas.

Obie bohaterki muszą zmierzyć się z tajemniczym i bardzo niebezpiecznym lasem, pełnym magicznych, bajkowych stworzeń, znanych z legend, podań, baśni czy starych pieśni czy rymowanek. Będą miały do czynienia z Horyzontem, chatką mającą własną wolę, Domownikiem, czy wreszcie z samym bezlitosnym Kościejem, prastarym bogiem władającym magią i zaświatami, bóstwem kochającym okrucieństwo.

Autorka przemyca wiele wierzeń słowiańskich, podań, ustnych przekazów, które towarzyszyły społecznościom przed wiekami. 

Jej pomysłem na fabułę jest skonfrontowanie tych mitycznym postaci z figurami z kultury popularnej: Kościej to Wilk, jedna z bohaterek to Baba Jaga, inna to Czerwony Kapturek. Jak to zagrało? Jak mitologia słowiańska odnalazła się w tym bardzo obrazowym sosie? Autorka tłumaczy to głosem jednego z bohaterów: "Ludzka wiara jest dla nas tym samym, czym dla człowieka chleb. Umieramy bez niej (...) Nastały czasy, kiedy mało kto już wie, kim naprawdę jest Kościej Nieśmiertelny. Jednak każde dziecko doskonale wie, kim jest Wilk z baśni. Wie, boi się go i w niego wierzy. I to jest właśnie mój chleb. Tym się żywię. Ten las jest jak baśń, a w baśni wszystkie role muszą być obsadzone".

Ważne, że wraca mitologia Słowian, że spod zmurszałego konaru na cmentarzysku literatury, na którym spoczywa coraz więcej ofiar insta świata, wychyla się niezbyt chodliwy temat dawnych wierzeń i obyczajów.

Sposób podania niewątpliwie ma związek ze znakiem czasów - sięgnięcie po znane postaci z dziecięcych bajek czyni całość łatwiej przyswajalną dla współczesnego czytelnika. Niestety. 

Przychodzi mi trochę na myśl twórczość Katherine Arden i jej powieści inspirowane folklorem słowiańskim, które zapoczątkował "Niedźwiedź i słowik". Tam pełno jest duszków domowych, leśnych, wodnych, wiedź, wilkołaków itp. TUTAJ I tak, jak pojawienie się Arden było zjawiskiem - młoda Amerykanka pisząca o gusłach z dawnej Rosji, tak Korzeniewska wydaje się bardziej oczywista, czy to poprzez bliskość geograficzną czy może mniejsze zaskoczenie tematyką (Autorka jest filolożką).

Jedno jest pewne, za każdą próbę zwrócenia uwagi na mitologię i wierzenia Słowian, należą się pochwały.

czwartek, 3 grudnia 2020

Andrés Barba - Świetlista republika [recenzja]

 

Przekład: Katarzyna Okrasko

Wydawnictwo: Filtry

Warszawa 2020

Jakże mnie cieszą nowe wydawnictwa! Szczególnie te zorientowane na ferment, łamanie schematów i dążenie do dyskusji. Takie są warszawskie Filtry.

Widzę przed nimi świetlaną przyszłość, życzę im jak najlepiej. Mają ściśle określony profil, wiedzą czego chcą, mają świetną graficzkę, dobre tytuły, a i jeszcze posłowie do  "Świetlistej" napisał sam Piotr Paziński, którego inteligencję i oczytanie będę zawsze honorować najgłębszym reweransem. 

 Najlepszego zatem! Salve!

Do rzeczy. Barba wspaniale wkłada kij w mrowisko pod roboczą nazwą: etyka i wychowanie przyszłych pokoleń. Bierze na warsztat najmroczniejsze majaki dorosłych, którzy nagle (w powieści) tracą rezon i czują realny strach przed małoletnimi.

9-13-letni rebelianci wyłaniają się z dżungli, rozlewają się po małym (fikcyjnym, choć to nieistotne) miasteczku i kłują w oczy swoją biedą, głodem, bezdomnością. Dodatkową trudnością w znoszeniu tego nieprzyjmenego dla mieszczańskiego oka zjawiska jest nieznanym nikomu język, którym posługują się dzieci, a także łuna ogólnej szczęśliwości i wzajemnej troski, jaką wokół siebie (mimo przeszkód materialnych) rozsiewają.

Sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, gdy mali tułacze/kloszardzi zaczynają terroryzować miasteczko. Kradzież w sklepie, zaczepianie i rabowanie staruszek, wreszcie śmiertelne ranienie dorosłego, to nie mogło pozostać bez echa.

Dorośli, w całej swej głęboko skrywanej nieudolności i bezbronności, postanawiają dalej udawać siłę, a także utrzymać pozycję dominatorów społecznych i guru od sytuacji kryzysowych. Dzieci grają im na nosie, sprytnie się ukrywając i pozwalając sobie na coraz to więcej.

Dorośli mają wiele problemów w związku z tą sytuacją: okazuje się, że władza chybocze na cienkich glinianych nogach, system pomocy społeczej nie ma pomysłu (środków też nie) na poprawę sytuacji, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że miasteczkowe dzieci zanczynają ciągnąć do małych rebeliantów. Co chwilę okazuje się, że ktoś nawiał z domu do dżungli.

Przez historię prowadzi nas kierownik Wydziału Pomocy Społecznej, po trosze obcy, po trosze obserwator, po trochę współudziałowca dorosłych. Wiemy, od początku wiemy, że tajemnicze dzieci, a była ich 32, nie żyją. Wolnym tempem, czasem z reporterskim zacięciem, czasem z psychologicznym pogłębieniem prowadzi nas ów kierownik przez senne miasteczko na skraju dżungli.

Zazdrość (nigdy nie wyartykułowana) o dziecięcą wspólnotę, strach przed buntem i pożegnaniem starego porządku, a także ponura konstatacja, że to co napędza życie w miasteczku, niewiele ma wspólnego ze wspólnotą, chyba, że z wybiórczą wspólnotą interesów.

Autor wymierza palec w domorosłe i fałszujace rzeczywistość porządki dorosłych, dając dla przeciwwagi świetlistą republikę, z góry skazaną na zagładę. Cynizm dorosłych nie ma bowiem granic.

Bardzo lubię takie szarpanie czytelnika, zmuszanie go do refleksji i przyznanie się do winy, bo, po lekturze książki, ciekawa jestem, ile osób stanęłoby po stronie dzieci, a ile po stronie starego porządku?

Ile osób przyłożyłoby rękę do zagłady republiki, ile zaś miałoby w sobie tyle odwagi, wyobraźni, samozaparcia, by podążać za nowym?


poniedziałek, 30 listopada 2020

Alek Rogoziński - Teściowe w tarapatach [recenzja]


Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2020

W przeszłości, za studenckich krakowskich czasów wraz  z moją najdroższą przyjaciółką skusiłyśmy się na wyjście do niesławnego dziś teatru Bagatela na popularną do bólu sztukę "Mayday". 
Przez wiele lat waliły na to tłumy, długo czekałyśmy na bilety. Wreszcie się udało. 
Gdybym napisała, że było to najgorsze teatralne przedstawienie jakie w życiu widziałam, to tak jakbym je nawet chwaliła. Nie ma słów, które oddałyby nasze zażenowanie i zadziwienie, że od kilkunatu lat grali to przy pełnej widowni. 
Później też długo zastanawiałyśmy się co z nami nie tak, że nie rusza nas slapsticowy humor w rodzaju poślizgu na bananowej skórce. Nie doszłyśmy przyczyny.
Obawiałam się sięgnąć po komedię kryminalną Rogozińskiego. Dlaczego? Patrz wyżej.
Jednyna jaka do tej pory mnie poruszyła, a raczej rozśmieszyła to "Mucha" Jacka Skowrońskiego (o tutaj). Naprawdę udana książka, trudno się z nią mierzyć (w kategoriach dowcipu, klasy, literackiej zabawy, lekkości i polotu pisarskiego).
Mogłam zostać przy "Musze", ale zwyciężyła pospolita ciekawość. Nie bez kozery,  jest ona zwana pierwszym stopieniem do piekła.
Sięgnęłam po Rogozińskiego i czuję się jak po wyjściu z "Mayday", czyli oglęnie mówiąc: nie na miejscu.
Najważniejsze jednak, że Autor bawi się świetnie, a przynajmniej sprawia takie wrażenie.
Szarżuje w każdej strefie: od pomysłów fabularnych (Zakon Smoka szukający skarbów, nie mający skrupułów w pozbawianiu życia wszelkich postronnych stojących na przeszkodzie ku osiągnięciu celu, czy - mój ulubiony pomysł - Warneńczyk ojcem Kolumba) po warstwę językową najeżoną kwiatkami w rodzaju: diender (w zamyśle gender), LBGT (LGBT), artretyczna podfruwajka. Autor zlepia, zmienia, dusi słowa i wyrażenia, bawi się w tworzenie nowych. Bardzo dobrze, na zdrowie.
W wielu sytuacjach odnosi się Autor do współczesnej i bardzo aktualnej sytuacji społeczno-politycznej w kraju, szydząc z wiodących wśród społeczeństwa (biesiadnych) gustów muzycznych czy literackich (popularność książek celebryckich).
Przyciężkawy humor demaskuje aktualne nastroje społeczne, pokazując silne antagonizmy, a także pokazuje wiodący dziś typ statystycznego obywatela. Jaki? Proszę sprawdzić w książce.
Jak ktoś lubi poczytać co bohaterowie jedzą i piją, w co się ubierają, to tataj również znajdą coś dla siebie.
Wesołkowate wtrącenia w rodzaju: "będzie musiał wysłuchiwać ofert zakupu nowych garnków, które (...) same robią zakupy, nucą hity Dawida Podsiadły". Ech.
Grubo ciosane postaci, a każda z nich jest krzyczącym stereotypem: jedna dewotka w czerni, wsłuchana w jedyne słuszne radio św. Jadwigi, nienawidząca wszystkiego co odmienne i nowe, druga - podstarzały kolorowy ptak, który chce być bardziej fancy niż cały Zbawix. Antagonistki ganiają się mniej lub bardziej śmiesznymi ripostami, ich dialogi obliczone są na efekt komediowy, który jest tak miałki, że szkoda nań czasu.
Wpadają też w piramidalną intrygę z wspomnianym tajemniczym zakonem w tle. A wszystko to w turystycznym folderze województwa świętokrzyskiego.
Kurtyna.

czwartek, 26 listopada 2020

Sylwia Chwedorczuk - Kowalska. Ta od Dąbrowskiej [recenzja]

 

Wydawnictwo: Marginesy
Warszawa 2020

Najbardziej dotkliwy i oburzający jest tej książki tytuł. Jeśli to działanie celowe, mające pokazać, jak bardzo sama Kowalska ulegała ogólnolenmu postrzeganiu swojej własnej twórczości, to zabieg się udał, choć mnie przyprawia o silną złość.
Ale od początku. Ostrzegam: esencja biografii.
Rodzice Anny, Aniela i Ludwik Chrzanowscy nie mają łatwo w życiu. Często się przeprowadzają, co prawda w obrębie Lwowa, ale ojciec, pracownik służby celnej co chwilę zmienia służbowe mieszkania, w zależności od rogatki, którą obsługuje. Biedują. Rodzina Chrzanowskich nie popiera synowskiego wyboru małżonki. Ludwik Klemens posiadający francuskie korzenie, przeszłość i uznanie trafia do smutnej i biednej Polski zakochując się w zwyczajnej pannie.
Anna z rodzinnego domu pełnego niepewności i niedostatków trafia pod opiekę babki od strony ojca i jej córek na ulicę Lelewela, a tam "francuszczyzna, starość, ciche głosy, kurczowe trzymanie się drobnych nawyków, nostalgia za przeszłością, strach przed każdą zmianą, a także zapach lawendy i kolońskiej wody, wino do obiadu, lśniące posadzki i wciąż drobne nagany, że nie umie się jeść, chodzić, nawet oddychać". Babaka Quinton wraz z ciotkami budzą w małej tęsknotę za wielkim światem i podróżami, językami. Niesiona marzeniami musi uporać się z pierwszym ważnym uczuciem do gimnazjalnej nauczycielki, Marii Jarosiewiczówny.
Gdy przychodzi czas na studia na lwowskim uniwersytecie im. Jana Kazimierza, Anna zakochuje się w wykładowcy, archeologu i fililogu klasycznym Jerzym Kowalskim, wkrótce się pobierają. Rozpoczynają wygodne życie pełne podróży (Grecja, Włochy, Hiszpania, Turcja, Tunezja), wspólnie piszą, wydają, prowadzą dom otwarty. 
Recenzenci pierwszych literackich prób zarzucają Kowalskim zbytnią ironię, przesadę, często nawet parodię,  zbytnią obszerność i złożoność materiału. Zresztą, Anna nie miała dobrego zdania o swoich umiejętnościach, pisała: "mam obrzydzenie do swojego stylu, przypomina brzóski w maju i różowe kokardy we włosach". Zastanawiała się nawet czy poza podejmowaniem gości i prowadzeniem rozmów potrafi coś innego.
Inne zdarza się w 1940. Wówczas do Lwowa przybywa Maria Dąbrowska ze Stanisławem Stempowskim i zatrzymują się u Kowalskich. Później w 1943 Anna przyjeżdża do Warszawy w poszukiwaniu lepszych warunków do życia . I tak zaczyna się ich wspólna historia.
Kowalska nie miała złudzeń co do swojej natury: "głupio zawsze chwalę się gwałtownością, lesbijskością". Jest postawna, ciemne, krótkie włosy zaczesuje na bok, sprawia wrażenie pewnej siebie i dominującej.
Jerzy, jej mąż zwykł mawiać o niej (w kontekście znajomości z Dąbrowską): fagas, garderobiana. Wszyscy wokół uznawali wielkość autorki "Nocy i dni", nawet mąż jej kochanki. 
Targana emocjami związanymi z wyborami, życiowymi doświadczeniami, biedą, troską o bliskich i ich byt, a przede wszystkim trudną, szarpaną, wymagającą i pełną bardzo złych emocji relacją z Marią jest Kowalska udręczoną i niepewną siebie kobietą.
Zdarza się jej być twórczynią, ale to wtedy, gdy już nie trzeba myśleć o węglu na zimie, pieniądzach na dom, czy wsparciu dla rodzeństwa.
Umęczona, udręczona, czasem nie wie czy związek z Dąbrowską jest naprawdę czy może to rodzaj pomyłki, wyrzutu sumienia, zaniedbania, które ciągnie się w nieskończoność.
Po wojnie jedna we Wrocławiu, druga na Polnej w Warszawie. Piszą do siebie, jeżdżą, a z ich listów wyziera toksyczny, naznaczony rezygnacją, zazdrością i niezgodą na świat związek, który więcej im przysparza trosk i cierpienia niż radości, a mimo to trwają w nim do końca.
Chwedorczuk, na szczęście, nie ulega tak dziś popularnemu trendowi na fabularyzowanie i fantazjowanie w sprawie szczegółów biograficznych opisywanych postaci.
Szuka w dokumentach, wśród relacji świadków, jeśli wysnuwa wnioski to na podstawie korespondencji i namacalnych dowodów, nie zaś bajdurzenia (od razu przychodzi mi na myśl Orliśnki i jego niestotoswnie przebajdurzona biografia Stanisława Lema) i jaskrawienia anegdot.
Zresztą, w przypadku Kowalskiej, anegdot brak.
Smutne, trudne życie, pełne walki o swój styl, twórczość, miłość, szacunek. Walk najczęściej przegranych.
Znajomi, bliżsi i dalsi, komentując jej próby literackiej, bardziej ganią (Miłosz, Parandowski), rzadziej chwalą, a jeśli nawet to i tak z pewnym zaznaczniem (Witkacy o jednym z tekstów: "podobałby mi się więcej, gdyby był albo jeszcze więcej oderwany, albo więcej naturalistyczny").
Kowalska ma pod górę: i w życiu i w twórczości.
Dąbrowska jest jak tantalowa męka: pije, wpada w twórcze rozpacze, egositycznie nienawidzi całego otoczenia partnerki, co wyrzuca jej w kolejnych listach, w chwilach opamiętania zaś stygnie i przybiera ludzkie oblicze.
Kowalska nie pozostaje dłużna i tak walczą ze sobą, nie potrafiąc z tego zrezygnować.
Może stąd moja złość na tytuł, na postawienie głównej bohaterki książki w pozycji podległej, mniej ważnej niż postaci, które były z nią w relacjach, a które zarówno przez jej współczesnych, jak i nam teraźniejszych są bardziej pamiętani.
Przybliżenie losów i twórczości Kamińskiej to potrzebny i ważny zabieg, który (mam nadzieję) przywróci ją literaturze.


wtorek, 17 listopada 2020

Mikołaj Grynberg - Poufne [recenzja]

 

Wydawnictwo: Czarne

Wołowiec 2020


Grynberg jak zwykle kameralny. 

Pierwsze skrzypce wciąż gra w jego prozie zmilczenie, bezgłos, domyślniki. To nie zarzut, to luźne spostrzeżenie. Wyżej wymienione cechy pasują do utworów Grynberga jak ulał. Poruszana w nich tematyka najlepiej się czuje w intymności, spokoju, zdaniach oznajmujących, nie wykrzyknieniach.

Ta oszczędność budzi u Czytelnika pokorę i uwagę. Skłania ku refleksji i wyciszeniu, zadumie i empatii.

Zdarzenia przedstawione w książce to przede wszystkim życie z odziedziczoną traumą przedstawicieli drugiego i trzeciego pokolenia.

Ich wspomnienia z dzieciństwa, lat młodzieńczych, przeplatają się z teraźniejszością, w której sami już muszą dźwigać rozmaite społeczne role, silnie emocjonalne, obciążone wielką odpowiedzialnością za kolejne pokolenia.

Według mnie bardziej niż ciążący nad wszystkimi bohaterami mroczny cień Shoah, dotkiwy jest obraz postępującej starości, zmieniania się rodziców, ich powolnego gaśnięcia, z którym bardzo ciężko się pogodzić. Ojciec, który był motorem i siłą napędową działania, na starość dziwaczaje, krzyczy z balkonu, coraz mocniej też zamyka się w sobie. Dzieci przejmują role rodziców, czasem są rozjemcami, czasem moterem działania (historia z ciotką profesorką), coraz częściej zaś niosą trud bycia główną siłą sprawczą rodziny, a co gorsza, także punktem odniesienia.

Opowieść o odchodzeniu, przemijaniu, życiu z pewnego rodzaju piętnem historii, ale także zapasem miłości, przywiązania, bycia wspólnotą w sprawach fundamentalnych i błahych. Dobra lekcja szacunku do swoich pokoleń zstępujących, ale też wstępujących, zwrócenie uwagi na relacje, kontakty, wspólne historie i te elementy, które tworzą poczucie bliskości i podobieństwa: odbywane cyklicznie niedzielne obiady, rozmowy, rytualne, powtarzające się zachowania i przyzwyczajenia, będące składową odrębności i niepowtarzalności poszczególnych członków rodziny.

Te historie, zaiste, są "Poufne": sekrety rodziny, tajemnice rodzeństwa, zatargi, animozje, uczucia i namiętności. Tak jak w niemal każdej innej rodzinie.

Odnoszę też wrażenie, może mylne, że bohaterowie naznaczeni są odejściem, jakby samo ich wspominanie i umieszczanie w historii było sposobem na pożeganie.

Jak wiele można powiedzieć mówiąc naprawdę niewiele. 

środa, 11 listopada 2020

Haruki Murakami - Pierwsza osoba liczby pojedynczej [recenzja]

 

Przekład: Anna Zielińska-Elliott

Wydawnictwo: Muza

Warszawa 2020

Stan Musial. Mój ulubiony baseballista ever. Najlepszy batter, do tego weteran wojenny, odznaczony Medalem Wolności, człowiek wielu talentów, z życiorysem, którym można obdzielić kilka osób. Dopiero wspomnienie Musiala (w utworze "Wiersze zebrane o drużynie Yakult Swallows") poruszyło we mnie czułą strunę i spowodowało, że najnowszy zbiór opowiadań Murakamiego "zaczął mi leżeć". 

Murakami kocha baseball i wspomnianym wyżej opowiadaniem dał temu wyraz. Wspaniałe wspomnienie z dzieciństwa o złapaniu piłki z home runa tylko wybudziło moją słabość do tego wyjątkowego sportu. Ja na pierwszym swoim meczu (jako widzka) dostałam piłką z home runa w kolano. Bolało miesiąc.

 PS w Polsce znajduje się stadion baseballowy im. Stana Musiała. Jest taki w kutnowskim ośrodku Europejskiego Centrum Małej Ligii Baseballowej. Dość o tym.

Murakami zapuszcza się do różnych ogródków. Wolno mu. W jednym z utworów wraca do swej bezpiecznej krainy z pogranicza snu i jawy ("Wyznanie Małpy z Shinagawy"), gdzie próbuje dociec, czy jego spotkanie z mówiącą i masującą plecy małpą, było li tylko snem czy może jednak jawą. Niejasności podsyca oszczędnie, by jednak w finale dopełnić wątpliwości na całego.

W pamięci zapadł mi też "Karnawał" nawiązujący do utworu Schumanna. Jest on punktem wyjścia do historii pewnej znajomości, która, skupiona wokół muzycznych fascynacji nie pozostawia miejsca na nic innego. Gdy rzeczywistość puka do drzwi, okazuje się, że ludzie mają wiele twarzy, z jednej strony melomani, gustowni i akuratni, z drugiej zaś, kryjacy tajemnice, mniej i bardziej brudne. to trochę także przestroga dla tych, którym z łatwością przychodzi tzw. ocenianie książki po okładce - nic bardziej mylnego niż fasada wykreowana na potrzeby obcych. Za nią kryje się moc namiętności i niewiadomych.

Tytułowe opowiadanie z kolei, pozostawione na finał to doskonała kropka nad i. Z jednej strony trąci anegdotą, z drugiej przestrasza bezpardonowością bohaterki drugoplanowej. Ludzie są niebezpieczni i pełni uprzedzeń, mimo naszych starań, by przy zachowaniu całej możliwej transparentności przejść przez życie suchą nogą. Kolejne ostrzeżenie, a może też rodzaj upomnienia dla Autora, który zdaje się być bohaterem wszystkich składowych tego zbioru.

Murakami pokazuje dystans, wspaniałomyślnie dopuszcza nas do swoich wspomnień, myśli i zdarzeń losowych, które miały, bądź mogłyby mieć miejsce. Z lekością, swadą i przychylnością zaprasza nas w świat swoich przemyśleń, małych tajemnic, zwyczajów. Skraca dystans, kupuje Czytelnika tą niewymuszoną bezpośredniością, która dominuje nad formą przekazu. Bo, według mnie, opowiadania nie są jego mocną stroną, ratuje się właśnie poprzez to otwarcie na dialog. I Stana Musiala, rzecz jasna.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





niedziela, 8 listopada 2020

Zyta Rudzka - Tkanki miękkie [recenzja]

 

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2020

Och, jak trudno wejść w rytm tej powieści. Cudownie poskręcana, diabolicznie meandryczna, niepokojąco osobliwa.
I, w zasadzie, mocno frustrująca.
Ojciec i syn: wiejski lekarz i miastowy pediatra. Obaj niezadowoleni ze swoich życiowych wyborów, relacji z otoczeniem, układów z kobietami, wreszcie, własnych więzi.
Galopujące rozczarowanie przebiega przez niemal każdą stronę tej niewygodnej powieści, odciskając piętno na każdym: od bohaterów po czytelników.
Jeden rozgoryczony byłą żoną, śmiercią, pracą pośród pól i wsi, drugi z żoną zaopatrzoną w kochanka i niekompletne samobójstwo, notorycznie gryziony i wyszydzany przez małoletnich pacjentów.
Życiowi nieudacznicy, którzy nie dość, że nie potrafią dogadać się między sobą,  to jeszcze hodują ziejącą niedopowiedzeniami i niezagojonymi ranami relację. 
Kobiety traktują instrumentalnie, chwalą się własną jurnością i podbojami (które z rzeczywistością niewiele mają wspólnego), jakby w ten sposób chcieli nadać swemu życiu ważności i jakości.
Ojciec wciąż szuka rewolweru, bo przecież samobójstwo przez postrzał jest dużo bardziej eleganckie niż wieśniackie wieszanie się na pasku. Syn, zgaszony własną miernością i brakiem charakteru, próbuje definiować świat poprzez perspektywę opalenizny z Palermo i butów na miarę, a także śledzenie kochanka żony.
Mieszają się tu wątki, a nawet epoki (z jednej strony kobieta w pandemicznej masce na twarzy, z drugiej tramwaj, który zatrzymuje się na żądanie -  system nieistniejący od lat), miesza się też pamięć bohaterów: kto żyje, kto nie, kto jest kim, ojcem, synem, lekarzem, mężem, przegranym?
Reminiscencje zlane w jedność z czasem rzeczywistym tworzą bardzo gęstą zawiesinę, która nie dość, że ma nieprzyjemny kolor, to jeszcze z daleka wygląda na niemożliwą do przetrawienia.
Problemy i nieprzyjemności wynikające z braku pogodzenia ze sobą, z niechęci do rzeczywistości i siebie samych, przybierają tu często formę błyskotliwych tyrad, które czynią lekturę przyjemniejszą, mimo ciężaru gatunkowego. 
Właśnie te fragmenty, jak żywo, kojarzą mi się z twórczością nieodżałowanego Jerzego Pilcha, który nawet w najdotkliwszych opisach ludzkich słabości i ułomności, czarował giętkim językiem i złotoustą paralelą.
Ani przez chwilę nie miałam w sobie współczucia do bohaterów, celowo antypatycznych czy też może świat poszedł w swych bezeceństwach tak daleko, że trudno o wzruszenie?
Wiwisekcja pozamykanych uczuć i zależności ojca i syna, utopiona w ciągłym czekaniu na śmierć i przeżywaniu kolejnych pogrzebów, czy to związków,  czy relacji czy uczuć jest na porządku dziennym i, w rezultacie, nie stanowi już sytuacji zorientowanej na silny wstrząs emocjonalny. 
Czy to wynik racjonalnego podejścia analitycznych bohaterów - medyków czy może wyprania z uczuć i namiętności? - czytelnik musi zadecydować sam.

wtorek, 3 listopada 2020

Dorota Kotas - Pustostany [recenzja]


 Wydawnictwo: Niebieska Studnia

Warszawa 2019


To się nazywa debiut!

Niepokojący, oniryczny, zaciągnięty apatycznym, trochę melancholijnym kolorem, który spowija zobrazowaną w powieści warszawską Pragę Południe.

Bohaterka, zdawać by się mogło, że alter ego Autorki, prowadzi niezwykle dekoniunkturalne życie, w którym prym wiedzie bycie ze sobą samą. Żyjąc minimalnie, ograniczając swoje potrzeby, zaspakaja je czerpiąc z dóbr jakie znajduje w opuszczonych mieszkaniach niedawno zeszłych sąsiadek.

Niemal każda z nich umarła na raka, niemal każda zostawiła swoje lokum bez potomnych. Bohaterka zakrada się więc do pustostanów, ogląda przedmioty zmarłych, dojada zapasy, ubiera się w ich ubrania, czasem też odpisuje na ich korespondencje.

Większość czasu (do czasu) spędza w oknie, obserwując to co dzieje się na chodniku i widzianym z kuchennego okna bazarze na Szembeka. Śledzenie handlarzy, okolicznych pijaczków, a także klientów i konsumentów poszczególnych stoisk i straganów daje jej namiastkę życia. Obserwowanie sprzedawczyni z mięsnego, pani od pączków czy tej z monopolowego jest treścią jej dziennych zmagań z codziennością.

Mimo swojej całkowitej niechęci do ludzi (przy jednoczesnym deklarowaniu humanizmu), czasem musi ona wyjść z pieczary, by w krytycznych sytuacjach zarobić na siebie. Krotochwila w kiosku ruchu, farsowny moment wśród wyprowadzania psów czy kwiaciarni, a na finał dłuższy postój w roli kawiarnianej baristki. Każda z tych ról to duży sprawdzian dla możliwości i odporności psychicznej Bohaterki. Jej główna towarzyszka - samotność nijak się ma do buzujących w emocjonalnym środku możliwości i kreatywności. Strach przed światem, wyciszany na różne sposoby nie ustępuje. Dodatkowo zbyt obszerna wrażliwość nie ułatwia zadania.

Strzępki relacji międzyludzkich, na jakie zdobywa się Bohaterka, są zaprojektowane na chwilę i mają ściśle wyznaczone granice. Ich przekroczenie kończy się natychmiastowym zerwanie kontaktu. Tak, jak choćby w przypadku właściciela mieszkania, w którym pokój najmuje Narratorka.

Gęsto, cierpko jest od niewypowiedzianych lęków i poruszeń. Nieprzepracowane zaszłości, zaległe traumy i traumki wciąż siedzą okrakiem na Bohaterce nie dając jej odetchnąć pełną piersią.

Język Doroty Kotas ma w sobie ten nerwowy impet, który nie dość, że prowadzi jej Bohaterkę przez różnorakie wewnętrzne doliny i wyżyny, to jeszcze wprowadza Czytelnika w jej skomplikowany i dość jednak popieprzony świat.

Z ciekawością będę obserwować kolejne powieści Kotas. Zapada w pamięć.




piątek, 30 października 2020

Anna Tomiak - Jurata. Cały ten szpas [recenzja]


 Wydawnictwo: Czarne

Wołowiec 2019

Całą tę Juratę pomyślał Mojżesz Lewin, posiadacz pakietu większościowego akcji Spółki Akcyjnej "Jurata". Miał pieniądze i wizję. Chciał nadmorskiego kurortu z najlepszymi hotelami, infrastrukturą i polotem. 

I, w zasadzie geneza powstania, budowa, wielkie plany, początkowe działania mające na celu spopularyzowanie i zareklamowanie miejscowości, oto co jest w tej książce najbardziej interesujące.

Do tego pyszne historie o ówczesnych odwiedzających i odpoczywających w Juracie: od Kossaków (którzy mieli tu swoją willę), po prezydenta Mościckiego czy sławnego wówczas inżyniera Stanisława Ossowieckiego, który urządzał seanse swego jasnowidzenia.

Są ciekawostki dotyczące zabudowy czy też zanikłych zupełnie zawodów, jak choćby fotograf plażowy. Fragmenty wspomnień, przepiękne zdjęcia, które u mnie wywołują wielką tęsknotę za dawnym światem: momentami egzotycznym, pełnym pasji, z polorem, towarzyskim sznytem. Ech, świat zza szyb automobilu.

Później nadeszły czasy wojny: mroczne i pełne napięć, z rozbudową stanowisk artyleryjskich w roli głównej, w końcu położenie Juraty dawało znakomite możliwości taktyczne.

Nie lepiej wyglądało powojnie - szabrownicy, przejście budynków i tego co ocalało z wojny w ręce władz komunistycznych. Późniejsze próby odzyskiwania swoich własności przez faktycznych, przedwojennych właścicieli. Jak mówi jeden z mieszkańców "w Juracie rzadko który dom ma czyste papiery", nie raz zdarzali się dzicy lokatorzy, którzy zawłaszczali mienie. Taki los spotkał też Kossakówkę, do której nielegalni, powiedzmy, okupanci, nie chcieli wpuścić córki Wojciecha, Magdaleny Samozwaniec.

PRL to czasy zorganizowanego wypoczynku, dla niektórych dzisiejszych czytelników, pewnie dość nieczytelną i skomplikowaną, bo ustalaną na szczeblu centralnym i kontrolowaną przez władze. Stąd poza wypoczynkiem na plaży konieczne były zabawy integracyjne, wspólne zawody sportowe, czy nieszczęsne pogadanki agitacyjne, absolutnie obowiązkowe na turnusie.

Nie mogło zabraknąć wspomnienia przesławnej Bryzy, hotelu, który za Gierka zajął miejsce przedwojennych Łazienek. Wybudowany w 1968 roku był wówczas absolutnym faworytem, jeśli chodzi o sznyt i nowoczesność. Po prostu szpas.

W książce pojawiają się barwne opowieści stałych bywalców półwyspu: Magdaleny Zawadzkiej, Jerzego Gruzy czy Jan Englert.

Im bliżej współczesności tym gorzej i nudniej się robi z Juratą: szybujące. w górę ceny ziemi, budowanie mniej i bardziej udanych willi, przemiany społeczne i obyczajowe, nijak się mają do pełnych klasy i dystansu lat 20. XX wieku.

Mimo to, warto poznać juracki szpas, otoczony pełnym zaangażowania stylem pisarskim Autorki, wzbogacony o wspaniałe archiwalne fotografie.


poniedziałek, 26 października 2020

Angelika Kuźniak - Soroczka [recenzja]

 

Wydawnictwo: 
Literackie
Kraków 2020


Na początku lektury pomysł Autorki wydał mi się dość makabryczny. Punktem wyjścia jest przecież pokazanie swojego trumiennego ekwipunku - od ubrań po ważne czy ulubione przedmioty, które mają iść w wieczność razem z człowiekiem. Bo wszyscy Rozmówcy wierzą w wieczność.

Bardzo szybko zmieniłam jednak zdanie. Te dwanaście rozmów to przede wszystkim opowieści pełne szacunku, atencji, historie o ludziach, niby zwykłych, jednak posiadających bogate, skomplikowane historie, które ukształtowały ich myślenie i światopogląd.

Wielu z nich wraca we wspomnieniach do czasów dzieciństwa i młodości, które spędzili na Kresach Wschodnich. Tęsknota za arkadią pamięci miesza się z dramatycznymi wojennymi powidokami. Niewyobrażalne jak dane im było przetrwać: jedni cudem przeżyli eksterminacje swoich wsi, inni przez Kaukaz, Azję, wraz z armią dotarli do Europy. 

W ich relacjach, ukształtowanych przez całożyciowe doświadczenia dominuje pogodzenie się z rzeczywistością, spokój, nawet, gdy mówią o najbardziej  ekstremalnych sytuacjach, jak strata dziecka czy życiowego partnera. 

Ten spokój, stoickość, cierpliwość, życiowa mądrość jest wzruszająca i krzepiąca. Dająca nadzieję na uzyskanie harmonii na finał życia i pojednania z samym sobą na ten ostateczny czas pożegnań i oczekiwania.

Ważna jest też asystująca, partnerska postawa Autorki, która jest po to, by wysłuchać, dać pole dla swoich Słuchaczy. To wcale nie jest taka oczywista postawa: stanąć w cieniu, dać głos bohaterom, powściągnąć swoje pisarskie ambicje i język. Dzięki temu relacja jest pełna, mocna, wyrazista i bardzo osobista.

Kameralna sytuacja rozmowy Autorski i jej Bohaterów stwarza silne wrażenie intymności, ale też głęboko porusza. Śmierć jest naturalną koleją rzeczy, a zbiór "Soroczka", mocno ten temat oswaja. Choć w mojej pamięci dużo bardziej zostanie życie poszczególnych Rozmówców, ich wspomnienia, ich uczucia i ten niesamowity spokój, jakże różny od teraźniejszych tendencji do biegu, pośpiechu i gnania za wiatrem.

Wspaniały oddech od dnia codziennego.


sobota, 24 października 2020

Michał Danielewicz - Ford. Reżyser [recenzja]

 

Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2019


Jak można tak spieprzyć książkę. Jak?
Temat fascynujący, tajemniczy, pełen czułych zwrotów akcji, głośnych tąpnięć i sekretnych przemilczeń. Skrytej biografii i głośnego pseudonimu, wielkich romansów i potężnych zaniechań zawodowych.
Aleksander Ford to temat na niejedną książkę. 
A tutaj taka skucha. 
Najmocniej książka cierpi na stylu i kompozycji - nieznośnych i nerwowo niejednorodnych. Przygoda z cyklu: czytasz i się męczysz.
Nachalne fabularyzowanie biografii jest nieznośne i uciążliwe. Jeśli Autor miał ochotę popełnić powieść, powinien to zrobić i nie dręczyć czytelnika marnymi jej próbami w biografii.
To najpoważniejszy i najbardziej dotkliwy zarzut wobec tej książki.
Sam Ford był niezwykle skrytym człowiekiem, i, jak wynika z tej książki, niezwykle trudno było poznać szczegóły jego życia. Wiele spraw przemilczał, wiele jest wersji poszczególnych zdarzeń z jego życia. Każdy świadek ma o nim co innego do powiedzenia. Nierzadko są to wykluczające się zdania i opinie, co czyni temat jeszcze bardziej pikantnym.
Mosze Lipszyc szybko przemienia się w Aleksandra Forda. Szybko ukrywa biedę z dzieciństwa, pracę w łódzkiej fabryce, dopisuje sobie maturę i studia z historii sztuki. Szybko zdobywa swoją pierwszą  nagrodę za najlepszy film, a ma wtedy tylko 24 lata. 
Ma ambicje. Chce robić filmy zaangażowane społecznie, ważne obywatelsko. A w początkach kina trudno nie ulec trywialnym żądaniom publiki - ma być przystępnie, wesoło, czasem romantycznie.
Ford ma jednak swoją wizję - woli zerwać produkcję niż ulec przaśnym gustom. 
Staje się niewygodny.
Łatka ambitnego, trudnego we współpracy reżysera pozostaje z nim na zawsze.
Po wojnie uważany za twórcę reżimowego, który kojarzył się z konserwatyzmem i wyniosłością.
Popełnił wreszcie dzieło, które do dziś uważane jest za pierwszą polską superprodukcję - "Krzyżacy". Wiele o tym filmie można napisać: od "średniowiecznego westernu" po uproszczoną, upolitycznioną wersję historii, zmontowaną na zamówienie władz komunistycznych.
Dla Forda ten film był krokiem wstecz, ale też szansą na odzyskanie pozycji w środowisku.
Na niewiele zdały się wszystkie te wysiłki, na fali Marca' 68 Ford wyjechał z Polski. 
Z tych nikłych wspomnień jakie zawiera książka wyłania się człowiek skryty, niosący z sobą traumę, ukryty wstyd, do tego wiele zagadek z przeszłości. 
Ponadto kobieciarz, elegant, miłośnik pięknych, szybkich i drogich samochodów.
Człowiek zasad, pomysłu na siebie, ale niekoniecznie kompatybilny z rzeczywistością, nie tylko filmową.
W podziękowaniach Autor zwraca się między innymi do Rafał Dajbora.
Jaka szkoda, że to nie On napisał tę książkę.
Znając swadę językową, a także mając na uwadze Dajbora wiedzę, mam pewność, że powstałaby świetna biografia. Szkoda.


środa, 21 października 2020

Szczepan Twardoch - Pokora [recenzja]

 

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2020

Świetna okładka. W charakterze. Bardzo spójna z treścią. Patrzysz na nią i wiesz o czym przeczytasz: o zgiełku i tumulcie świata, o gorączce głów, zepsuciu i demoralizacji, chaosie, bałaganie i nieładzie. Ogólnym, zbiorowym, ponadjednostkowym. Światowym.

Taka była rzeczywistość początków XX wieku: zmierzch mocarstw, Wielka wojna, ruchawki społeczne powojenne, walka o wpływy, starcia politycznych antagonistów, partii i możnych. Walka o wpływy i rząd dusz, nowy porządek, bądź utrzymanie starego - w zależności od królującej właśnie opcji.

Twardoch rzucił się na głęboką wodę tworząc postać Aloisa Pokory. Nie jestem do końca przekonana czy wyszedł z tej próby zwycięsko, jednak, bez wątpienia, jego bohater jest postacią obarczoną mocną przeszłością, spójną historią rodzinną, w której duże znaczenie ma pierwiastek geopolityczny. A to działa na plus całej historii. Czasem jego zachowania i wybory nijak się mają do charakteru i woli, jaką obdarzył go Autor, ale może to zabieg celowy?

Nieuniknione są tu skorzenia z "Drachem" (szczepan-twardoch-drach-recenzja.html), inną śląską powieścią Twardocha, która jednam obserwatorem i komentatorem

Słabością Autora jest skłonność do popisywania się wiedzą, oczytaniem, wtajemniczeniem w śląskie kwestie, a, co za tym idzie, przemycaniem całego bezliku gwarowych wtrąceń, etnograficznych wpleceń i geograficznych nazwiązań. Bardzo mi się to przechwalanie podoba, jestem nim absolutnie urzeczona, dlatego każda kolejna strona powieści była dla mnie przygodą i radością.

Mamy zatem biedną górniczą rodzinę, której głowa ciężko pracuje na przodku. Nienawidząc i świata i ludzi, ze złości i nienawiści powołuje wciąż do życia nowe istnienia. Jednym z potomków jest narrator, od zawsze odstający od reszty rodzeństwa. Chłopak dostaje szansę - miejscowy proboszcz dostrzega w nim potencjał i wysyła go na naukę do szkoły. Alois pnie się po kolejnych stopniach edukacyjnych, zaczyna też studiować filozofię. 

Niestety, przychodzi Wielka Wojna, Aloiz zaciąga się do wojska. Tam awansuje, zdobywa oficerskie szlify. Dla postronnych jest kimś. Dla siebie samego - wciąż zagadką, częściej smutną samotną porażką niż szczęśliwym poukładanym zwycięzcą. 

Naznaczony beznadziejną miłością, otwarty na doznania i miłość ponad płciami, jest pogubiony i całkiem samotny w swoich poszukiwaniach. 

Od dziecka pozostawiony sam sobie - nierozumiany przez rodzinę, która została w Pilchowitz, nie tylko fizycznie, ale też mentalnie. Wyszydzany przez gimnazjalnych towarzyszy jako niegodny zaszczytów czy choćby ich towarzystwa, w wojsku będący trybikiem w morderczej machinie. 

Gdy kazano mu wierzyć w kajzera, wierzył. Gdy trzeba było pójść bić się w nie do końca zrozumiałej sprawie, poszedł. Rozkaz ważniejszy od rozsądku. Gdy trzeba było kochać - kochał niezrozumiale, skrycie, gorąco, ale czy prawdziwie? Pielęgnujący w sobie wyidealizowany wizerunek ukochanej, nie dopuszczał do siebie prawdziwego uczucia.

Złamany wojennymi doświadczeniami, rzuca się w wir berlińskiego komunizmu, który wreszcie był jakiś: soczysty, pozbawiony zasad, pełen pełnokrwistych niecodziennych, barwnych postaci. 

Aloisa psychika to złożony temat, który dostarcza wielu przemyśleń, ale też powoduje wątpliwości u czytelnika. Z jednej strony ten samotny, nienauczony uczuć, niewyposażony w żaden bagaż obyczajowy chłopak doświadcza nowych światów: edukacji, przejścia w nowe sfery towarzyskie i klasowe, jest pierwszym Pokorą, który studiuje, jest dowódcą oddziału, a nie służącym oficera. Próba odnalezienia się w tym nowym, wcale niechętnym mu świecie jest przykrą przygodną, ale konieczną, bo w jego sytuacji nie ma już innego świata.

Wszędzie obcy - pośród swoich krewniaków, pośród współpracowników czy innych studentów. Patowa sytuacja.

Do tego dochodzi oziębłość wobec życia, jednoznaczna tutaj z brakiem wyklarowania własnej seksualności. Węzeł gordyjski osobistego bagażu wewnętrznego.

Nie chcę opisywać poszczególnych kolei losu Pokory. Chcę tylko podkreślić wyjątkowy język Twardocha, który w swej surowości jest niezwykle trafny i współbrzmiący z postacią. Bardzo interesujące doznanie czytelnicze, pełne ostrości, ciężkości, brutalizmu, nie tyle wojennego, co codziennego, podkreślającego ludzką małoduszność.

Długo by się rozwodzić. A przecież wystarczy spojrzeć na okładkę. Jest tam niemal wszystko.

sobota, 17 października 2020

Wojtek Miłoszewski - Bez reszty [recenzja]

 

Wydawnictwo: W.A.B.

Warszawa 2020


Kapitalny, świeży, bardzo celny pomysł na tło obyczajowe dla powieści kryminalnej. Początek lat 90. Kraków stojący w obliczu zmiany ustroju, raczkującego kapitalizmu, który skrzętnie wykorzystują do wzbogacenia się zarówno grube ryby spod ciemnej gwiazdy, jak i drobne cwaniaczki.

Koszmarna inflacja, marne zarobki budżetówki, kuszą i popychają do przestępstw, jeśli nie gospodarczych to obyczajowych. Krótko mówiąc, dzikie czasy, w których przetrwać (w dobrej formie) mogą tylko sprytni i butni. Takie warunki sprzyjają nowym podziałom w mieście. Pojawia się  grupa przestępcza, która zdaje się zaprowadzać swoje porządki. Wyjątkowo bezwzględni i brutalni mafiozi nie mają oporów przed likwidowaniem niewygodnych policjantów, w imię dobra własnych interesów. W grę wchodzą ogromne pieniądze - na szali leży rynek narkotykowy i masowa sprzedaż amfetaminy.

Naprzeciw potężnym przestępcom staje ostatni sprawiedliwy, komisarz Kastor Grudziński, samotny czterdziestokilkulatek, który za nic ma zmiany ustrojowe, reorganizację komendy wojewódzkiej czy konflikty z nowym przełożonym. Dla niego liczy się tylko zemsta na zabójcach swego poprzedniego szefa. Pozbawiony złudzeń, działający intuicyjnie, często na bakier z policyjnymi wytycznymi, rusza na krucjatę przeciwko układom i bezwzględności nowych.

Do pomocy dostaje dwóch asów: wiecznie pijanego kolegę z pokoju plus przywróconego do służby emeryta plus starego dużego fiata, z dziurami po kulach z ostatniej strzelaniny (i otwierającymi się na zakrętach drzwiami od strony pasażera).

Ten niemal ostatni przyzwoity policjant staje do beznadziejnej walki o porządek i prawo, o godność i zadośćuczynienie. Zrobiło się wzniośle - książka również na tym cierpi. Pomysł fabularny dobry, gorzej z kreatywnością pisarza, w tym przypadku zdecydowanie za daleko go poniosła. Początkowo obiecujące postaci i wydarzenia nagle stają się nieznośnie przerysowane, cała fabuła staje się blagą, żartem, hucpą, która tak bardzo odcina się od rzeczywistości, że momentami trąci nieprawdopodobieństwem.

Zbyt jaskrawe te lata 90. Im głębiej w fabułę, tym mniej autentyczne i wyważone stają się wydarzenia i wątki. Od połowy łatwo ulec kartkowaniu coraz bardziej naciąganych stron, które nie tyle urażają czytelnika swoją zmyśloną gołosłownością, co drażnią natężeniem i nagromadzeniem wątpliwości co do uchwytności zdarzeń.

W tym przypadku przerysowanie fabuły zadziałało na jej niekorzyść. Konwencja się nie sprawdziła. W moim odczuciu.

Kolekcjonuję dobre koncepty pisarzy kryminalnych, doceniam poszczególne wątki i zagadnienia, ale tutaj na uwagę zasługuje jedynie pomysł na tło obyczajowe. Reszta spaliła się w żarze odautorskich inwencji.





czwartek, 24 września 2020

Linda Boström Knausgård - Witajcie w Ameryce [recenzja]

 


Przekład: Dominika Górecka

Wydawnictwo: Pauza
Warszawa 2020

Jakie to paskudne, że patrzę na autorkę przez pryzmat książek jej męża. 
Nie potrafię się uwolnić od wspomnień z poszczególnych tomów "Mojej walki", w których Karl Ove Knausgard szczegółowo rozlicza się z życia małżeńskiego, rodzicielskiego, nie pomijając problemów zdrowotnych Lindy. 
A przecież Linda Bostrom to sprawna i intrygująca pisarka.
Mimo całych jej zasług, smuga demaskatorskich, ekshibicjonistycznych wspomnień Knausgarda, kładzie cień na postrzeganie jej autonomicznych utworów.
I tak wygląda mój ogląd jej twórczości - zza krat "Mojej walki". Mozolnie i z uporem próbuję jednak wychynąć z więzienia skojarzeń.
Bohaterką "Witajcie w Ameryce" jest jedenastoletnia Ellen, która traci mowę po śmierci ojca.
Wychowywana w rodzinie z silnym damskim wzorcem  (matka - gwiazda scen teatralnych), jest wycofana i zamknięta. Boi się brata, żałuje matki, ale nie jest w stanie przemówić, mimo prób. 
Niespiesznie, stojąc z boku rodzinnego życia obserwuje toczący się świat, wyjścia na próby matki, wracający do "normalnego" trybu brat, który nawet próbuje mieć dziewczynę, a także niemoc szkoły, w której nikt nie ma pomysłu jak pomóc Ellen.
Właśnie pozycja dziewczynki, która jest obok, daje jej duży dystans. Mimo, iż czasem chce coś do matki napisać na kartce, w jakiś sposób pokazać, że tam w środku to wciąż ona, ta sama Ellen, to jednak jej kolejne próby pozostają bez rezultatów. Siła postanowienia o milczeniu jest zbyt duża.
Bohaterka czuje się częścią rodziny, jest do niej przywiązana, bez wątpienia kocha jej członków, ale rozpacz, brak, poczucie straty ojca jest ogromne.
Dodatkowo łączy się to z wyrzutami sumienia - dziewczynka modliła się o śmierć ojca. Teraz próbuje to uczucie oswoić, ale samotność i karanie się milczeniem spowalniają cały proces.
Kameralna, bardzo oszczędna narracja znakomicie buduje napięcie i utrzymuje czytelnika w niewygodnej pozycji podglądacza cudzych emocji i uczuć. 
Siedźmy zatem cicho, by nie zdradzić się, że jesteśmy chwilowo (podczas lektury) częścią toczącego się dramatu.

wtorek, 22 września 2020

Filip Zawada - Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek [recenzja]

 

Wydawnictwo: Znak

Kraków 2019


Właściciel mojej ulubionej księgarni na Żoliborzu mówi, że jestem jedyną osobą, która nie zachwyca się "Rozdeptaniem".

Nie twierdzę, że książka jest zła, o, wcale nie. Porusza czułą strunę, ale bez zachwytu. Zbudowanie fabuły wokół 10-letniego narratora, z całą jego dziecięcą naiwnością, ale i bezpośredniością jest efekciarskie, a przez to skuteczne. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.

Kpiarstwo w opowiadaniu świata przedstawionego jest trikiem starym jak świat, ale w zetknięciu z narracją dziecka doświadczającego traumy, ale opowiadającego w prosty, pamiętnikarski sposób, traci na sile. Przychodzą mi na myśl dziecięce wspomnienia wojenne, jak choćby Imre Kertesza, które poruszyły mną do głębi.

Opowieść dziecka to najmocniejsza emocja. Silniejsza, gdy prosta, gdy drwiąca, mniej dotkliwa.

Problem biduli, bękartów, porzuconych, niekochanych dzieci, które rosną w domach dziecka, bez szans na znalezienie nowej rodziny już sam w sobie jest tak przygnębiający i straszny zarazem, że ubranie historii w kostium chłopca, mówiącego co myśli w błyskotliwy sposób nie podbija efektu.

Wspaniale, że Autor zdecydował się na tę tematykę, każda reakcja, zwrócenie uwagi na niewygodny temat samotności dzieci z domów dziecka to wielka wartość. Niech tak zostanie.

"Franciszek jest dzieckiem nadpobudliwym, ale bardzo pojętnym. Zasób słów duży. Nie rozumie, że wyrazy wulgarne są nieprzyzwoite i nie przystoi ich mówić. Jego pismo jest coraz bardziej kształtne i odpowiednio utrzymuje je w liniaturze". - ten fragment oceny ucznia, jaki przygotowała na semestr nauczycielka w zwięzły sposób przybliża narratora. Jest on bardzo spostrzegawczy, potrafi celnie osądzić sytuację, ma wielką wyobraźnię, która zjednuje mu popularność wśród młodszych, ale przede wszystkim pozwala przetrwać trudy codzienności.

Wychowywany w domu dziecka prowadzonym przez siostry zakonne (nie bardzo kryjące się ze swoimi osobistymi demonami), trafnie ocenia rzeczywistość, a poprzez swoje bezpośrednie oceny wprowadza interlokutorów w niemałą konsternację.

Książka warta uwagi. Zdecydowanie. Tylko, że ja nie umiem się nią zachwycić.

piątek, 18 września 2020

Remigiusz Ryziński - Foucault w Warszawie [recenzja]

 

Wydawnictwo: Dowody Na Istnienie

Warszawa 2017

Zacznijmy od: "być może", "z pewnością widział", "być może był to kolejny powód", "z pewnością się na nią wybrał", następnie przejdźmy do: "niektórzy twierdzą", "mógł powiedzieć", "zapytałby", a finiszujmy z: "nie znała osobiście tego Foucault", "wszystko mogło wyglądać tak", "nie ma tam nic o Foucault". 
Z takich oto sformułowań utkana jest ta opowiastka, bo nie mogę się przełamać i nazwać jej reportażem. Za daleko od kanonicznego reportażu ten twór leży.
Jeśli Autor zdecydowałby się zachować swój oryginalny pomysł i przedstawiłby go we właściwej (czyli mocno okrojonej z nadmiaru słów formie), a nie rozwlekać go na ponad dwieście stron, wówczas łatwiej byłoby mi wybaczyć ten nieznośny, cwaniacki styl, jakim się posługuje.
Trochę odtwarza panoramę gejowskiej Warszawy, trochę szpera w historii, by odgrzebać ceny biletów teatralnych czy koszt przejazdu taksówką.
Czasem odwiedza kogoś z tamtych lat, kto mógł pamiętać środowisko, ówczesne trendy, konotacje, związki i rozwiązłości. Te spotkania są jedyną interesującą częścią książki, gdyż wyziera zza nich kawałek człowieka i jego historii.
Nie na tyle by ufać pisarstwu Autora, ale by ocalić opowieść w minimalnym choć zakresie.
Foucault jako punkt wyjścia do opowieści o warszawskim środowisku gejowskim też jest do przyjęcia, ale to nieznośne snucie spekulacji, dorabianie teorii jest zwyczajnie dokuczliwe dla czytelnika. Takiego jak ja, czyli czepiającego się i o dużych wymaganiach.
W obliczu braku dokumentów i świadectw poświadczających codzienność Michela Foucault w Warszawie posługiwanie się miejską legendą czy własną wyobraźnią jest jednym sposobem na zapełnienie wspomnianych wcześniej ponad dwustu stron.
Dużo ciekawiej wybrzmiałaby historia warszawskich homoseksualistów lat 50. i 60., gdyż ubranie ich w domniemania i bajdurzenia spłyca całą historię, degraduje ją w pamięci.
Przerost formy nad treścią,
niestety.

poniedziałek, 7 września 2020

Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - Gorsza siostra [recenzja]

 

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

Warszawa 2020

Nie wierzę w duety pisarskie. Nie. 

Jednak odstępstwem od mojej nieufności jest tandem Bednarek & Kaczanowska. Spójna wizja, bardzo porządne dialogi, fabuła na granicy realizmu, a do tego powtarzająca się w każdej książce nadzieja na to, że ludzie są dobrzy.

Tym razem piszą w ważnej sprawie. Poruszają temat nowotworów krwi, które mogą dotknąć każdego, od niemowlęcia po leciwego staruszka. Owinęły swoje bohaterki problemami zdrowotnymi i mocno zaginęły węzeł.

Ida, młoda matka, choruje na białaczkę. Niestety, przeszczep szpiku w gronie najbliższych jej osób jest niemożliwy, brak zgodności. Ula, matka chorej dziewczyny, stara się pomóc, robi dobrą minę do złej gry, zajmuje się maleńką wnuczką, ale w głębi duszy jest ciężko przestraszona i w zasadzie bez nadziei.

Łapiąc się wszystkiego prosi swego wuja, zakonnika z Tyńca o pomoc, choćby poprzez modlitwę. Iwo, rzeczony wuj, chcąc ratować Idę narusza tajemnicę spowiedzi i opowiada Urszuli długo skrywaną tajemnicę, jaką poznał od Wandy, swej rodzonej siostry podczas jej ostatniej w życiu spowiedzi.

Razem z opowieścią benedyktyna przenosimy się do przedwojennego Krakowa, poznajemy rodzinę i otoczenie ich przodków, dowiadujemy się jak przeżyli wojnę, początki siermiężnego, okrutnego komunizmu. Dochodzimy aż do współczesności, która ma być szansą na uratowanie Idy.

Urszula, poruszona rodzinną tajemnicą nie ma wiele czasu na jej przemyślenie, liczy się każda minuta, by pomóc umierającej córce.

"Gorsza siostra" to przewrotny tytuł, który nie wskazuje jednoznacznie, kto z rodzeństwa był w fatalniejszej sytuacji. Każda strona tej historii pokazuje, że bohaterowie są wielowymiarowymi, powodowani różnymi uczuciami i nie można ich jednoznaczenie klasyfikować jako zdecydowanie złych czy dobrych. Autorki dbają o to, by ich charaktery skrzyły się wieloma kolorami.

Ta historia pociesza, daje nadzieję, na chwilę odgania złe myśli, daje wytchnienie i oderwanie od codziennych trudów, mimo ciążącego nad całością strachu o życie i zdrowie.

Bardzo liczę też na wątek edukacyjny tej książki, mając nadzieję, że natchnie czytelniczki i czytelników do przystąpienia do banku dawców szpiku, ja już kilka lat czekam na wezwanie DKMSu, że będę mogła komuś pomóc i oddać szpik. 


Za egzemplarz książki dziękuję:



sobota, 15 sierpnia 2020

Gillian Flynn - Mroczny zakątek [recenzja]

p
 przekład: Katarzyna Kasterka
Wydawnictwo: G+J Książki
Warszawa 2011

Gillian Flynn kojarzy mi się z "Zaginioną dziewczyną", interesującą książką, która dodatkowo dobrze wypadła na ekranach kin.
Pewnie dlatego z zaufaniem i ciekawością podeszłam do "Mrocznego zakątka". Jak to często bywa, moje zaufanie było na wyrost.
Przegadana, przynudzona fabuła, marny finał i kompletnie niewiarygodne kroki bohaterów, powodują, że lekturę uważam za pomyłkę.
Zawsze doceniałam tło obyczajowe w powieściach kryminalnych, wielokrotnie było ono dla mnie zdecydowanie bardziej atrakcyjne niż sam wątek sensacyjny, tutaj jednak coś nie zagrało.
Być może wina leży po stronie sposobu prowadzenia fabuły. Pomysły były dobre - dwutorowa narracja: współczesne odkopywanie prawdy o zbrodni, a do tego reminiscencje dziejące się niedługo przed tragedią.
Jednak sposób podania jest nużący i nietrafiony.
Wstawki współczesne realizowane są przez Libby Day, jedyną córkę Dayów, która przeżyła masakrę na farmie. Trzydziestokilkuletnia kobieta, zgodnie ze swoim marnym wykształceniem i niewyobrażalną traumą opowiada własne koleje losu w suchy, twardy, pozbawiony literackiej swady sposób. Jest chropowato, ubogo. Rozumiem konwencję, ale nie bardzo ona do mnie trafia.
Rozdziały wspomnieniowe prowadzone są w zbliżony sposób.
Mamy oto ubogą amerykańską wieś, okolice Kansas City. Biedni, niewykształceni farmerzy, zmagający się z problemami kredytowymi, alkoholowymi, poczuciem osamotnienia i braku zrozumienia u najbliższych.
Podział szkolny, zależny od statusu finansowego i pochodzenia rodzin, wyobcowanie i marginalizowanie biedniejszych, rola plotki i kłamstwa w postrzeganiu przez społeczność lokalną sąsiadów, strach przed nieznanym, włączenie w fabułę wątku satanistycznego, oto główne schematy realizowane w fabule wstecznej. Bo ta teraźniejsza dotyczy niemocy Libby, jej problemów z organizacją codzienności, brakiem umiejętności współżycia w społeczeństwie, pociągu do kradzieży, życia z datków, strachu, braku pomocy psychologicznej po tragedii i niewykształcenia mechanizmów radzenia sobie z życiem, do którego nie została wcale przygotowana.
Lejt motiwem jest oczywiście sprawa winy i kary, a nade wszystko pytanie: kto zabił.
Albowiem pewnej styczniowej mocy w 1985 roku ktoś wymordował niemal całą rodzinę Dayów: matkę i dwie małoletnie córki. Przeżył jedynie Ben - 15-letni syn, którego postawiono w stan oskarżenia, a także 7-letnia Libby, która zdołała uciec.
Na mocy sfabrykowanych, jak się okazuje, oskarżeń do więzienia trafił Ben, który ma w nim spędzić resztę swoich dni.
Grupa fascynatów zbrodni, skupiona wokół wątku Day'ów prosi Libby o rewizję zeznań, jakie poczyniła jako 7-latka (to na ich mocy skazano Bena). Chcą oni ocalić niesłusznie oskarżonego chłopaka i odnalezienie prawdziwego sprawcy masakry.
Powoli, gromadząc nowe dowody, spotykając się z kolejnymi świadkami, Libby zaczyna zmieniać zdanie co do tamtej tragicznej nocy.
Rozpoczyna własne śledztwo, które rzuci zupełnie nowe światło na sprawę.





Erla Stanley Gardner - Sprawa lodowatych dłoni [recenzja]

Przekład: Robert Lipski
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Wrocław 2004

Od początku lektury w głowie pobrzmiewa mi muzyka rodem z kina noir. Przydymiona jest także cała książkowa otoczka, od sposobu narracji, po prezentację charakterów i intrygę.
W zasadzie na nich polega cały smak pisarstwa Gardnera. 
Detektyw i prawnik Perry Mason, powodowany ciekawością, a także urodą potencjalnej klientki, postanawia wysłuchać młodej kobiety, Nancy Banks, która ma do niego nietypową prośbę. Zależy jej bowiem na tym, by Mason odebrał nagrodę pieniężną z toru wyścigów konnych. Klientka postawiła na konia, który nie był faworytem, a wygrał. Zaintrygowany detektyw podejmuje się zadania, nie wiedząc nawet jak wielkie kłopoty na siebie ściąga. 
Decydując się na pomoc atrakcyjnej dziewczynie, Mason otwiera przysłowiową puszkę Pandory. Kolejne przykre niespodzianki zaczynają się już przy kasie gotówkowej, z której odbiera wielotysięczną nagrodę. A to dopiero początek. Klientka i jej perypetie napędzają sławnemu Masonowi kolejnych zgryzot.
Pewny siebie, przebiegły, a także lubiący ryzyko i igranie z ogniem detektyw z niemałą przyjemnością poddaje się kolejnym sytuacjom, które stawiają przed nim wyzwania i wymagają wiele zimnej krwi.
Gardner stworzył bohatera na miarę swoich czasów, dziś trącącego myszką, kiedyś będącego realizacją marzeń o butnym, lotnym i koncertowym detektywie, który ze swadą i lekkością poprowadzi każdą sprawę - tu pokokietuje piękne kobiety, tam zdobędzie łatwe nadprogramowe pieniądze, z innej jeszcze strony, posługując się ułańską fantazją rozwiąże każdą sprawę, niemal bez mrugnięcia okiem.
Kapelusz na bakier, ręce w kieszeniach garniturowych spodni, papierośnica, szklaneczka whisky i hajda! - do dzieła.
Sztandarowy przykład z klasyki gatunku. 
Wart poznania, acz z dzisiejszej perspektywy wygląda dość naciąganie i może nawet śmiesznie.
Doczekaliśmy czasów pełnych tępej głupoty, gdzie trudno o finezję w każdej dziedzinie życia, nawet tej dotyczącej prawa i porządku.



poniedziałek, 20 lipca 2020

Mary Stewart - Tajemnica zamku Valmy
Przekład: Irena Doleżal-Nowicka
Wydawnictwo: Krajowa Agencja Wydawnicza
Poznań 1995

Słowo daję, nie wiedziałam czego spodziewać się po tej książce. Opis skąpy, okładka sugerująca bardziej kryminał niż cokolwiek innego.
Jakże się zdziwiłam, gdy po jakimś czasie odkryłam, że najlepszym określeniem dla "Tajemnicy zamku Valmy" będzie... powieść pensjonarska.
Dawno się tak dobrze nie bawiłam czytając. 
Lekka, łatwa, przyjemna, ale przy tym napisana całkiem znośnym językiem, dalekim od współczesnej ubogości słownej autorów, silących się na bycie modnymi i "na czasie" również w kwestii językowej.
Ta trącąca myszką opowieść o uczuciu i tajemnicy jest niewinnie przewidywalna i uroczo naiwna.
Tym razem się nie czepiam szczegółów - wszystkie zabiegi formalne, stylistycznej, językowe, a także rozpisanie charakterów jest przemyślane, stoickie, bez kwiecistych opisów i wywołujących niestrawność uczuciowych wynaturzeń.
Wszystko jest w prozie Stewart stonowane - pejzaże, sytuacje, zdarzenia. Wie, kiedy przystopować, wie, kiedy dany wątek staje się męczący, jest akuratna i przezorna.
Odkryła wielką tajemnicę literatury - zawsze lepiej powiedzieć/napisać mniej niż więcej. Jakże ważne jest poruszenie wyobraźni czytelnika, podanie mu pola do kreatywnego dopisania własnego zakończenia.
Oczywiście, ten rodzaj literatury w żadnym stopniu nie zaważy na niczyim losie, nie zmieni biegu historii, ni nie wejdzie do kanonu, ale spełni swoją największą funkcję - da odprężenie czytającym.
Co do treści: 23 - letnia Linda trafia tajemniczego francuskiego zamczyska rodziny de Valmy, gdzie ma zostać guwernantką 9-letniego Filipa, spadkobiercy majątku. Do czasu osiągnięcia wieku uprawniającego do otrzymania tytułu, pozostaje on pod kuratelą wuja, Leona de Valmy, demonicznego i temperamentnego gentelmana.
Linda nie przypuszcza nawet jak bardzo zmieni się jej życie w starym zamku: dworskie koterie, plotki służby, bliskość małego miasteczka, gdzie każdy wie wszystko, cierpi na rosnącą zazdrość, a także żywi się tym co zasłyszane, a często zniekształcone...
Młoda, niedoświadczona guwernantka jest łakomym kąskiem dla wszystkich wyżej wymienionych.
Dodatkowo, dziewczyna szybko zauważa serię niefortunnych wypadków jakie mają miejsce w jej najbliższym otoczeniu. Każdy z nich jest śmiertelnie niebezpieczny, każdy zneutralizowany dzięki jej trzeźwości myślenia i zimnej krwi.
Co odkryje Linda i jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić?
Ha! 
Polecam. Wspaniale odprężająca lektura, napisana językiem dużo lepszym niż większość współczesnej literatury.