wtorek, 31 stycznia 2017

Zeruya Shalev - Ból [recenzja]

Przekład: Magdalena Sommer
Wydawnictwo WAB
Warszawa 2016

Proza Shalev jest gęsta, intensywna, pełna trudnych emocji. Lepi się do czytelnika, osacza go z każdej strony, nie pozwalając swobodnie oddychać. Z drugiej strony jej energia i ekspansywność zarażają, urzekają, wciągają. Dochodzi do paradoksu: chcę czytać, choć nie chcę czytać...
Ból to kolejna opowieść o związku, wspomnienie początków, bilans zysków i strat widziany po latach, a przede wszystkim sytuacja stron w obliczu powrotu pierwszej, dawnej miłości. 
Oto Iris, czterdziestoparoletnia mieszkanka Jerozolimy spotyka Ejtana, swego młodzieńczego ukochanego. Pomimo upływu lat pamięć (a także rana pozostała po zerwaniu) jest wciąż żywa. Na nowo wybucha uczucie, pasja, kochankowie próbują odrobić czas, jaki przepadł im przez lata osobności.
Szczerość uczucia, potrzeba bycia kochaną, dostrzeganą jest niezwykle silna. Iris porzuca skrupuły, wygląda na to, że pozostawi męża (dzieci już samodzielne) i odejdzie do pierwszej prawdziwej miłości.
Dylematy, rozterki, wybory, kobiece przemyślenia i intuicja, a także ten szczególny szósty zmysł, który wyostrza postrzeganie, pozwala nazwać to, co zwykle nienazywalne. 
Tytułowy ból przenika przez każdą stronę. Iris cierpi w nudnym, osobnym, niewypracowanym, zaniedbanym małżeństwie. Ból to także tęsknota za miłością, młodością i zdrowiem (10 lat wcześniej została poważnie ranna w zamachu bombowym). Kolejna dotkliwość to relacje z dziećmi, a w szczególności z córką, która porzuciła rodzinne gniazdo i (według intuicji matki) trafiła do nieciekawego towarzystwa, które stanowi zagrożenie dla jej niezależności.
Boli upływający czas, starzenie się rodziców (matki). Najważniejszy jest jednak ten najpierwszy, młodzieńczy, wciąż żywy ból porzuconej, zakochanej do granic możliwości dziewczyny, która wciąż tkwi w dojrzałej Iris. 
Shalev ma skłonność do oglądania szczegółów z każdej strony. Rozkłada je na czynniki pierwsze, smakuje, szuka nowych dróg, cały czas pamiętając o tym, że jej bohaterka przeżywa wewnętrzny dramat. 
Dla mnie najcenniejsze w książkach Shalev jest odniesienie do współczesnego Izraela, mojego ukochanego Tel Avivu, tajemniczej Jerozolimy, miejsc, które tętnią życiem, każde na swój niezwykły sposób. Odrobina lokalności, specyfiki państwa podana przez autorkę jest wspaniałym smaczkiem, dla mnie istotniejszym niż miłosna historia, a to dlatego, że porównuję go z moimi odczuciami i izraelskimi tęsknotami.
Może dlatego nie skupiłam się na zakończeniu, które dla paru osób jest kontrowersyjne, dla mnie wciąż żywy jest obraz barwnego bulwaru Rotschilda czy tętniącej życiem Dezingoff Street.
O rany, lecę zabukować bilet do Tel Avivu!

czwartek, 26 stycznia 2017

Danny Wattin - Skarb pana Isakowitza [recenzja]

Przekład: Ewelina Kmieciak
Wydawnictwo WAB
Warszawa 2015

Miało być lekko i z polotem, wyszło miałko i nieszczególnie. Oto przedstawia nam autor powieść drogi - przez Szwecję do Polski, a także podróż sentymentalną i  tę do przeszłości (liczne retrospektywy ukazujące historię rodziny Isakowitzów).
Dziadek, ojciec i syn jadą do Grudziądza (niegdysiejszy Marienwerder), gdzie przed wojną mieszkał i pracował pradziadek. Panowie myślą, że pozostawił po sobie skarb, zakopany na terenie swych dawnych włości. Poszukiwania są jedynie pretekstem do odbycia wyprawy, a tym samym zbliżenia się trzech pokoleń rodziny Isakowitzów/Wattinów.
Każdy z panów reprezentuje innym typ osobowości, światopoglądu. Dziadek to rozbisurmaniony smakosz, który wszędzie szuka okazji do zjedzenia czegoś smacznego. Wszędzie tropi spiski i dowody na prześladowania Żydów, jest zaciekłym polonofobem. Syn to przedstawiciel współczesnego, nowoczesnego, pozbawionego -izmów lekkiego ducha, który podróżuje, daje wolność i chwyta życie garściami, nie mając wobec niego wielkich oczekiwań. Jest jeszcze najmłodszy uczestnik wyprawy, Leo, który jako inicjator wycieczki jest najmniej wyeksponowanym bohaterem, ot, chłopak, towarzyszący dorosłym w podróży.
Atmosfera w samochodzie gęstnieje z godziny na godzinę (dziadek sypie dobrymi radami, podjada słodycze, prawi morały, ale też dzieli się informacjami i rodzinie). Od razu wiadomo, że panowie nie przebywają ze sobą na co dzień i trudno im odnaleźć się w sytuacji permanentnego bycia razem.
I choć ich motywacje są różne - jeden chce przygody, drugi dobrego materiału na książkę, a trzeci prawdy o rodzinie, to tak naprawdę, wszyscy otrzymują to samo: bliskość, poczucie wspólnoty, siłę.
Skoro o sile mowa, warto zauważyć, że mocną, nie - najmocniejszą stroną książki są rodzinne wspominki. Rodzinne korzenie bardzo mocno tkwią w głowach starszych uczestników wyprawy. To, czego dowiadujemy się o przeszłości czasami mrozi krew w żyłach - represje, odrzucenie w gorączkowym przedwojenny czasie, późniejszy exodus lat czterdziestych XX wieku, aż w końcu próba odbudowania rodziny w Szwecji. Pokolenia ludzi, którzy musieli wiele przezwyciężyć, by móc godnie, spokojnie żyć, czasem za cenę własnej tożsamości, o czym nie autor nie wstydzi się wspomnieć.
I kiedy wreszcie uświadomisz sobie czytelniku, że skarbem po który jechali Wattinowie jest rodzinna historia, docenisz wszelkie składowe tej książki, nawet jeśli, tak jak mnie, wyda się tobie, że jest przewidywalnie, czasem oparte na zgranych tekstach, to przecież w rodzinie siła, więc jeśli ktoś próbuje w lekki sposób pokazać rodzinne trudne tematy, dajmy mu szansę.

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Zośka Papużanka - On [recenzja]

Wydawnictwo Znak
Kraków 2016

Powrót do przeszłości. Nowa Huta lat 80. Szaro, buro i ponuro. Matka Kowalska próbuje poradzić sobie z innością Syna, zwanego roboczo Śpikiem, który, choć ociężały (na ciele i umyśle) i jakiś taki niewydarzony, jest dla swej matki pociechą. Mimo wszystko. Nie spełnia oczekiwań. Odbiega od marzeń o idealnym dziecku, nie jest skrojony na matczyną (i ojcowską) miarę, największą przyjemność odnajduje w obserwowaniu tramwajów. 
Ciągłe problemy w szkole, dzięki determinacji matki są systematycznie niwelowane, Śpik prześlizguje się z klasy do klasy, nielubiany, wyszydzany, szkolne popychadło.
Coś jest z nim nie tak, Śpik jest niepokojący, inny, wyrzucony na margines.
Jednak matka, dzielnie i nieustająco trwa przy swoim synu. Walczy o niego, ochrania, wyciąga z kłopotów, po prostu jest.
Papużanka oprowadza czytelnika po skansenie znaczeń, które dla młodzieży mogą być trudne do rozgryzienia: szczepionki po Czernobylu, telewizyjny program Zwierzyniec i buty Relax.
W zasadzie ma to swój urok, na ile udzielający się innym czytelnikom? Trudno ocenić, inaczej spojrzą na lata 80. ówczesne dzieci, inaczej milenijne oseski.
Podobnie jak we wcześniejszej Szopce, Papużanka żongluje językiem, pręży go, wygina, sięga po nowomowę. Zabawa słowem jest pyszna, dająca radość autorce, czytelnikowi pewnie też. Mnie przekonywało to w Szopce, teraz, skoro poznałam już ten  koncept, mam inne oczekiwania wobec autorki. Oczekiwania nie większe, ale żądne nowego. A tu znów Kraków, znów dysfunkcyjna (choć w innej odsłonie) rodzina, cięcie słów, zabarwianie ich nowymi znaczeniami.
Miałam nadzieję na coś innego, a dostałam Papużankę. W jej stylu, w jej świecie. Nie powinnam się czepiać.

niedziela, 22 stycznia 2017

Angelika Kuźniak - Stryjeńska. Diabli nadali [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2015

Zosia Lubańska ruszyła do Monachium studiować malarstwo. Kobiet nie przyjmowano, przebrana więc za własnego brata, przez jakiś czas z powodzeniem zgłębiała tajniki sztuki. Gdy tylko mistyfikacja zaczęła chwiać się w posadach, Zosia z Monachium salwowała się ucieczką, skandal był bardzo blisko.
Ekscentryczna, wesoła, pełna pasji, wybuchowa (co niejednokrotnie utrudniało jej życie) związała się z Karolem Stryjeńskim, architektem, rzeźbiarzem, człowiekiem towarzyskim, obytym i wyważonym. Trudne, skazane na niepowodzenie małżeństwo, doczekało się trójki dzieci (które po rozwodzie sąd przyznał ojcu). Karol umieszczał Zofię w zakładzie psychiatrycznym, uciekał przed nią, wreszcie definitywnie zakończyli małżeństwo.
Problemy osobiste, wieczny kłopot z tzw. flotą, mieszkania, zlecenia, wierzyciele, a przy tym talent, wystawy, nagrody, czyli całkiem osobne, wymagające artystyczne życie.
Dualizm codzienności, ferment, który wciąż tli się się pod skórą, a przy tym dystans, humor, cięty język i odwaga w kontaktach z innymi.
To Stryjeńska przedwojenna. Po wojnie wszystko się zmienia, perspektywa bezlitośnie oscyluje wokół przetrwania, odnalezienia się w nowym świecie. Tęsknota za dziećmi (z którymi relacje nigdy nie były idealne), za domem (ale gdzie?). 
Stryjeńska znana jest ze swoich folklorystycznych zainteresowań, ze wspaniałych cykli: Tańce polskie, czy Bogowie słowiańscy, Dwanaście miesięcy. Była scenografką, projektowała kostiumy sceniczne, pisała. 
A. Kuźniak nie mogę wybaczyć jednego - z Janusza Deglera zrobiła Jana Deglera (gdzie był wówczas redakcja i korekta tej książki?), ale poza tym jej bezstronność i dociekliwość zjednują sympatię i tworzą wrażenie spójnej, przemyślanej całości.
Dobra jakość reprodukcji, fragmenty listów, wspomnień, relacje świadków, rodziny, fotografie, a także rzeczowe, dogłębne śledzenie życia swojej bohaterki sprawia, że Diabli nadali czyta się z przyjemnością i ciekawością.
Czas na Chleb prawie że powszedni, wspomnienia artystki. Jestem ich bardzo ciekawa.

piątek, 20 stycznia 2017

Małgorzata Czyńska - Kobro. Skok w przestrzeń [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2015

Nie ma sprawiedliwości. Historia Katarzyny von Kobro jest tego najlepszym przykładem. Kto dziś bowiem pamięta o tej niezwykłej, utalentowanej rzeźbiarce, kobiecie wyzwolonej, wizjonerce?
Studenci sztuki i może część publiczności Powidoków Andrzeja Wajdy, choć Kobro jest tam jedynie wspomniana. Szkoda, gdyż ta niepamięć jest krzywdząca i niezasłużona.
Jej podejście do sztuki, a w szczególności do rzeźby było innowacyjne. Zaczęła ona bowiem patrzeć na rzeźbę jak element niekończącej się przestrzeni. Jej prace niedomknięte, często architektoniczne, stwarzały wrażenie nieskończoności, przenikania się struktur, pojęć, współgrały z przestrzenią, uzupełniały ją. Dlaczego więc tak mało o niej wiemy, czemu tak niewiele jej prac pozostało?
Wichry historii bezwzględnie obeszły się zarówno z dorobkiem artystycznym, jak i z biografią artystki.
Jako młoda dziewczyna współorganizowała, czy raczej pomagała w prowadzeniu jednego z białoruskich szpitali dla żołnierzy rannych w Wielkiej Wojnie. Tam poznała Władysława Strzemińskiego, rewolucyjnego, awangardowego polskiego malarza, to z nim związała się artystycznie i prywatnie. To z nim przeżyła najlepsze i najgorsze momenty swego życia. To bulwarowa, ciemna strona wspomnień o artystce (awantury, bieda, przemoc domowa), ale najważniejsza jest jej twórczość, wysoka świadomość artystyczna, formowanie własnego manifestu twórczego, opartego o czas i przestrzeń, a liczby i arytmetykę, o prostotę i abstrakcję, siłę i ważkość. Miała wiarę, która gnieciona i deptana przez brak zrozumienia krytyków, publiczność, decydentów, a także historię i codzienność, która z każdym kolejnym rokiem zagarniała coraz więcej uwagi Katarzyny Kobro.
Książka Czyńskiej nie jest pomnikiem, ni laurką. Autorka szukała w dostępnych źródłach jak najprawdziwszych informacji o życiu i twórczości Kobro.
Są więc kartki z pamiętnika (ach te bezwzględne oceny warszawiaków, ówczesnych artystów, notabli - mocne, gorzkie, ale jakże trafione), zdjęcia, listy, wspomnienia bliskich, relacje zaczerpnięte z książek wspomnieniowych innych osób, wreszcie dokumenty, archiwalia sądowe, fotografie niektórych prac.
Smutne i przygnębiające są losy Kobro. Płeć, czasy, związek - wszystko było nie takie, a może właśnie takie musiało być? Mierzenie się z własną tożsamością, wierność sobie, a przy tym szukanie ocalenia i walka o prawdziwą, wolną, pozbawioną nacisków sztukę, oto krzyże dźwigane ostatnimi laty przez Kobro. Utopistka boleśnie doświadczona codziennością. 
Należy się jej uwaga czytelnika. I pamięć. Dlatego trzeba odwiedzić Łódź i tamtejsze Muzeum Sztuki. Obowiązkowo.

środa, 11 stycznia 2017

Antonio Manzini - Czarna trasa [recenzja]

Przekład: Paweł Bravo
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2017

Do tej pory włoski kryminał kojarzył mi się przede wszystkim z Camillierim i jego niezastąpionym komisarzem Montalbano. Dowcipne, przesiąknięte sycylijskim słońcem historie, mają w sobie intrygi kryminalne, podane jednak w wyważony sposób, bez krwawych dramatów i drastycznych scen.
Podobnie jest u Manziniego. Odrzuca on brutalność (o ile można sobie na to pozwolić w kryminale), skupiając się na motywach, bodźcach, przyczynach zbrodni. Główny bohater, Rocco Schiavone, zostaje przeniesiony z Rzymu w śnieżne Alpy, do Doliny Aosty. Atmosfera tajemnicy, jaka otacza wicekwestora. Arogancki, porywczy, agresywny, a do tego charakteryzujący się niewyparzoną gębą Schiavone staje się lokalnym zjawiskiem. Odrzucający wszystko co lokalne, usilnie próbuje on ocalić resztki swego rzymskiego szyku i elegancji, przeklinając co chwilę i mróz i śnieg.
Przed wicekwestorem staje nagle zadanie rozwikłania śmierci na stoku. Znaleziono tam zmasakrowane zwłoki mężczyzny. Poszukując prawdy o zbrodni, odkrywa lokalne powiązania, zawiłości, tajemnice.
Mała społeczność kryje wiele sekretów, podobnie jak tajemniczy Schiavione, który stopniowo odsłania swoje największe sekrety.
Zadziorny, wyzywający, hardy wicekwestor z niechęcią bierze się do pracy, pokazując przy okazji swoje detektywistyczne zdolności.
Antonio Manzini zabiera czytelnika w bajeczny, górski krajobraz, który aż skrzy się od skrywanych uczuć i namiętności, czasem też zbrodniczych podszeptów. 
To, co - na ferie we włoskie Alpy?


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Muza.