wtorek, 30 sierpnia 2016

Elena Ferrante - Historia nowego nazwiska [recenzja]

Przekład: Lucyna Rodziewicz - Doktór
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2015

Po raz pierwszy od dawna sięgnęłam po tak zwaną babską książkę. Zrobiłam to zachęcona entuzjastycznymi recenzjami koleżanek. W zasadzie nie żałuję. Nie żałuję też, że zaczęłam od drugiego tomu (ten wpadł mi  ręce), ponieważ opowieść snuta przez autorkę zawiera pewną ściągawkę, a ponadto nie wymaga od czytelnika szczególnej znajomości pierwszej części. 
Początkowo pewną trudność sprawia mnogość osób, nazwisk, a także ich powiązań, ale z czasem wszystko się rozjaśnia, prostuje i jest już tylko radością odkrywania kolejnych stron.
Neapol. Dwie szesnastolatki, Lila i Helena, znajdują się na zakręcie swej młodzieńczej przyjaźni. Pierwsza z nich wyszła już za mąż i odkrywa kolejne, coraz bardziej przyziemne tajniki małżeństwa, druga zaś wciąż się uczy, dobrze rokując na przyszłość, jednak nie może sobie poradzić z byciem tłem dla bardziej przebojowej koleżanki.
Pierwsza odkrywa, że pospieszyła się z małżeństwem, druga odczuwa wyobcowanie i samotność pośród pozornie bliskich ludzi. Lila to odpycha, to przyciąga Helenę, męcząc i siebie i najlepszą przyjaciółkę. Okresy sympatii i spotkań często przeplatają się z posuchą, cichymi dniami i brakiem porozumienia. Raz się gubią, by za chwilę znów się odnaleźć, ot, prawa młodości,
Gdy obie wyruszają na wakacyjną wyprawę nad morze, nie sadzą nawet jak bardzo zmieni ona ich życie. Będzie czasem podejmowania decyzji, szukania dróg do szczęścia, określania priorytetów, ale też przeżywania wielkich rozczarowań.
Ferrante jest wnikliwą obserwatorką, dobrze radzącą sobie z opisami uczuć, emocji, namiętności rządzących nastoletnimi bohaterkami. 
Ta opowieść to dobra propozycja dla spragnionych obyczajowej opowieści o dorastaniu, odcieniach przyjaźni. Innych zainteresuje Neapol lat 60., które choć, całkiem niedawne, w kwestii obyczajów i panujących wówczas norm jawią się mocno przestarzałe i wsteczne. 
Sięgnę po trzecią część, babska ciekawość wymaga, by dowiedzieć się jaki będzie finał tej burzliwej znajomości.

sobota, 27 sierpnia 2016

Hubert Hender - Kolejność [recenzja]

Wydawnictwo Filia
Poznań 2016

Pamiętam debiut autora: mroczna Zapora dziejąca się nad malowniczym Jeziorem Pilchowickim. Zwróciłam wówczas uwagę na dobre dialogi, zwartą i esencjonalną fabułę, bez typowego dla tzw. kryminalistów wodolejstwa. Byłam ciekawa jak dalej potoczy się twórczość Hendera, czy przetrwa, czy skończy na debiucie?
Po kilku latach powraca on z Kolejnością, powieścią która po raz kolejny odkrywa mroczne strony Dolnego Śląska. Znany z poprzedniej książki jeleniogórski komisarz Iwanowicz zajmuje się tym razem sprawą bestialskiego mordu dokonanego na jednym z pracowników kowarskiej sztolni. Zdumiewająca zbrodnia w sennym miasteczku bez reszty angażuje komisarza i jego współpracowników. Przemęczeni (nie tylko letnimi upałami) i przepracowani policjanci szukają motywu i świadków zbrodni, Czytelnik śledzi ich metody operacyjne, bierze udział w przesłuchaniach, aż w końcu spada na niego wiadomość o kolejnym morderstwie w okolicy. Przypadek czy zaplanowany zbrodniczy ciąg ofiar? Przyszłość pokaże zdumiewający finał tej historii.
Kolejność odsłania kulisy prywatnego życia komisarza Iwanowicza, czego brakowało mi w Zaporze. Choć nadal tajemniczy i wycofany, jest on teraz bliższy czytelnikowi, bardziej interesujący przez fragmenty opisujące jego życie wewnętrzne, przemyślenia, reminiscencje. 
Plus za lokalizację powieści - dobrze, że współcześni autorzy jeżdżą po Polsce ze swoimi historiami, dają czytelnikom możliwość poznania (lub przypomnienia sobie) pomniejszych miast i miejscowości, co poza zaspokojeniem ciekawości poznawczej odbiorców, jest też swoistą reklamą dla poszczególnych regionów.
Jest jednak coś, co przeszkadza mi w Kolejności. Okładka. Moim zdaniem mocno eksploatowany przez polskie wydawnictwa Mariusz Banachowicz staje się zbyt dosłowny, traci lekkość i szwung, znany z jego wcześniejszych prac. Ten ociekający krwią kilof drażni mnie ponad miarę. 
Chwalone na początku dialogi z Zapory również tutaj trzymają poziom. Mocna, gęsta od emocji i wrażeń atmosfera, umiejętnie skonstruowane postaci i kompletnie zarysowane tło obyczajowe dają prawdziwą przyjemność miłośnikom kryminałów.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Dorit Rabinyan - Żywopołot [recenzja]

Przekład: Agnieszka Olek
Wydawnictwo Smak Słowa
Sopot 2016

Po pierwsze: tłumaczka. Agnieszka Olek rozpędza się, wychodzi z cienia Hanocha Levina, z którego twórczością do tej pory ją kojarzyłam, sięga po innych izraelskich pisarzy. Z zainteresowaniem będę śledziła kolejne jej prace. 
Po drugie: historia. Niezwykła opowieść o zakazanym uczuciu, które dzieje się mimo wielu przeciwności. Mamy początek XXI wieku, Nowy Jork. Izraelska studentka, Liat, przyjeżdża do Wielkiego Jabłka na stypendium naukowe. Splot okoliczności postawi na jej drodze palestyńskiego artystę malarza Hilmiego. Bardzo szybko wybucha między nimi gorące uczucie. Fascynacja, uzupełnianie się, przyjaźń, oddanie, czego chcieć więcej? Najbardziej - zburzenia muru przebiegającego przez Zachodni Brzeg Jordanu, który tworzy też barierę w świadomości ludności żyjącej po jego obu stronach. Żydzi izraelscy patrzą na Palestyńczyków jak na terrorystów, Palestyńczycy zaś widzą w Żydach okupantów, szydzących z nich na przejściach granicznych, utrudniających im swobodę przemieszczania i zarobkowania. Również emigranci utrzymują w świadomości podobny obraz: podzieleni murem.
Liat, choć oddana i zakochana w swoim malarzu, nie chce mówić o nim rodzinie, przyjaciołom, obawia się spotkań ze znajomymi, boi się ataków na Hilmiego, szyderstw, gorzkich słów. Niemal w każdej rozmowie odkrywają różnice ich dzielące, cóż one jednak znaczą wobec potęgi uczucia? W Nowym Jorku niewiele, w Izraelu zbyt wiele...
Liat obawia się, że związek z Palestyńczykiem pozbawi ją żydowskiej tożsamości, rodzina Hilmiego też nie potrafi pogodzić się z wyborem malarza. Spotkania towarzyskie, rozmowy przy stole zawsze kończą się polityczną awanturą, w której żadna ze stron nie potrafi poskromić emocji. W takich sytuacjach nikną Liat i Hilmi, zostają tylko Żydówka i Arab.
Nierówności społeczne, historyczne zadry, strach i różnice pochodzeniowe, stoją na przeszkodzie szczęściu. Liat wie, że po powrocie do Tel Avivu nie spotka już nigdy Hilmiego, wróci do rodziny, znajomych, którzy nie potrafiliby zaakceptować jej wybranka. Beznadziejna sytuacja.
Książka obnaża stereotypy, obiegowe opinie jednych o drugich, powoduje też, że wszystkie punkty zapalne na mapie geopolitycznej regionu wyglądają jeszcze jaskrawiej niż w rzeczywistości, a pośród nich to niemożliwa miłość, której szkoda od pierwszej strony, że się zmarnuje, że nie da rady w zetknięciu z tamtejszą rzeczywistością i nastawieniem postronnych.
Jest jeszcze Nowy Jork. Postawiony w stan najwyższej gotowości, nieufny, szybko reagujący na każdy niepokojący element. Gdy tylko poznajemy Liat, zostaje ona przesłuchiwana przez FBI, ponieważ jednemu z kawiarnianych gości wydał się niepokojący jej bliskowschodni wygląd i czcionka w komputerze, która wyglądała mu na arabskie znaki. Smutny, depresyjny obraz współczesności, walczącej z terroryzmem, ale i innością, kolorem skóry, czy językiem czytanej w miejscu publicznym gazety.
Choć nie przepadam za miłosnymi historiami, ta przypadła mi do gustu, może dlatego, że to miłość stracona, niemożliwa, skazana na niepowodzenie, a może dlatego, że choć wielka i obezwładniająca, to niepozbawiona nieporozumień, błędów.
Wszyscy szczęśliwcy, którzy niebawem wybierają się do Tel Avivu powinni przeczytać tę książkę, by móc skonfrontować własne obserwacje z książkowymi przykładami. Ja na pewno tak zrobię, już niebawem.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Joanna Siedlecka - Wypominki [recenzja]

Wydawnictwo ABC
Warszawa 1996

Bardzo lubię książki wspomnieniowe, które przybliżają biografie moich ulubionych autorów, czasem rzucają na nich inne, nieznane światło, niekiedy odbrązawiają, innym razem ocieplają wizerunek.
Joanna Siedlecka specjalizuje się w tego typu literaturze (choć znane są też jej reportaże), Wypominki zaś kontynuują jej zainteresowania literackie, opierające się na bliskich jej autorach. W zbiorze zebrała piętnaście wspomnień o polskich pisarzach.
Na pierwszy ogień wybrany został Leopold Tyrmand, który we wspomnieniach pierwszej żony jawi się jako człowiek niezwykle oddany przyjaciołom i znajomym, w każdej chwili gotowy nieść im pomoc. Uczynny, opiekuńczy, z sercem na dłoni.
Stefan Kisielewski - dźgający wszystkich tych, na których mu zależało, obojętny wobec reszty, nieoczekiwany, nieobliczalny, zaskakujący.
Maria Pawlikowska - Jasnorzewska we wspomnieniach Haliny Jasnorzewskiej, siostry męża Lilki, jak mawiano o Marii. W czasie wojny trafiła ona wraz z mężem lotnikiem do Wielkiej Brytanii. Była przerażona ogromem i okrucieństwem działań wojennych. W przygnębiających listach do męża opisuje głód, cierpienie (chorowała na raka), samotność, głupich Polaków, jeszcze głupszych Brytyjczyków. Pisała: Jestem położony łan, zbity gradem, połamany. Wszystko we mnie chore, spalone, wstrząśnięte. 
Ksawery Pruszyński widziany oczami własnych dzieci.Ten reportażysta, dyplomata, uczestnik walk pod Narwikiem i w Normandii, po wojnie przeszedł na stronę komunistów. Gdy zginął w wypadku samochodowym trójka jego dzieci wprost z pałacu trafiła do przepełnionego domu dziecka. I tutaj kończy się historia Pruszyńskiego, a zaczynają opowieści jego dzieci o własnych życiorysach, jedynie Aleksander snuje teorie spiskowe dotyczące śmierci ojca, Staś i Marysia, skupiają się na własnych osiągnięciach. Smutny rozdział Wypominków...
Jest też (pełen wykrzykników i żalu do Anny Micińskiej za jej opieszałość w redagowaniu i publikowaniu korespondencji Witkiewicza juniora) rzut oka na Witkacego, jego listy do żony. JEst też Bruno Schulz widziany oczyma bratanicy (córka Izydora, tego, który sfinansował pierwsze wydanie Sklepów cynamonowych), Władysław Broniewski we wspomnieniach wnuczki, Konstanty Jeleński, siostry Lilpop (niezwykłe, całkiem niemal zapomniane mecenaski kultury).
Spore wrażenie robi historia Ireneusza Iredyńskiego (problem alkoholowy i mierzenie się z nim żony pisarza), Stanisław Rembek (tzw. pisarz pechowy, bo zapomniany, autor Wyroku na Franciszka Kłosa), jest też wspomnienie o niezwykle malowniczym Janie Himilsbachu.
Na koniec kilka słów o moim ulubieńcu, Marianie Hemarze, znakomitym satyryku, poecie, autorze tekstów, który reminiscencjach pierwszej żony, Marii Modzelewskiej (aktorki zresztą). Jak przystało na prawdziwą artystkę Modzelewska mówi cały czas o sobie, napomykając jedynie czasem o Hemarze...
Krótkie, bardzo wybiórcze historie poszczególnych bohaterów są (moim zdaniem) przeznaczone dla czytelnika zaznajomionego z ich twórczością, anegdoty, prywatne nawiązania, będą uzupełnieniem wiedzy już pozyskanej.
W każdym razie ja jestem usatysfakcjonowana.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Konrad Oprzędek - Polak sprzeda zmysły [recenzja]

Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Warszawa 2016

Co kryje się za drobnymi ogłoszeniami w internecie czy gazetach? Autor postanowił sprawdzić jak wygląda Polska z perspektywy enigmatycznych, krótkich zwrotów, które gromadzą dużo więcej prawdy o kondycji i nastrojach panujących wśród społeczeństwa, aniżeli rozprawy i badania uniwersyteckie. Ponadto są one łatwiej przyswajalne i bardziej zapadają w pamięć, niż opracowywane za pomocą skrupulatnie tworzonych narzędzi badawczych procenty i definicje.
Oprzędek przyznaje, że inspiracją była dlań książka Krzysztofa Kąkolewskiego Trzy złote za słowo, która ukazała się w 1964 roku. Zebrał on tam historie ludzi, które odczytał z drobnych ogłoszeń prasowych.
Po latach zmieniło się medium w którym ludzie anonsują swoje oferty, zmieniła się polityka i ustrój (choć po ostatnich ustaleniach co do TK uważam, że wracamy do autorytaryzmu w najpodlejszym wydaniu), ale czy zmieniły się potrzeby i pragnienia ludzkie?
Pierwszy materiał zawarty w zbiorze nosi tytuł: Nie piję, nie palę, chętnie zrobię z pani mamę.
Bohaterka, bibliotekarka pragnąca zostać matką, szuka odpowiedniego dawcy nasienia. Zgadza się na naturalną metodę poczęcia z mężczyzną poznanym w internecie, chcąc w ten sposób spełnić swoje największe marzenie. Ilu po drodze spotyka oszołomów, zboczeńców i napastliwych oszustów, trudno zliczyć. Brak pieniędzy na inne metody poczęcia, powoduje, że opracowuje ona własny klucz, odpowiedni dla ojca swego przyszłego dziecka. Gdy wreszcie przychodzi do spotkania z jedynym spełniającym wymagania kandydatem, pojawiają się wątpliwości.
Tytułowy reportaż Polak sprzeda zmysły to rzecz o internetowym biznesie fetyszami, dość specyficznymi, o ile w tej kategorii podniet można mówić o czymś mniej lub bardziej oryginalnym. Autor trafia do dziewczyny handlującej używaną bielizną, jest też sprzedawczyni tzw. złotego deszczu, amator seksu internetowego. Każdy z bohaterów ma inną motywację: chęć zarobku, samotność, nieśmiałość, brak wiary w prawdziwy, realny związek. Za każdą historią kryje się inna, odrębna tragedia, czy życiowe niepowodzenie.
Szukam pracy w charakterze niewolnika – rzecz o śmieciówkach i prekariuszach, ludziach zatrudnionych na takich właśnie umowach. Jak siebie postrzegają, jak widzą własną przyszłość, co sądzą o perspektywach rozwoju zawodowego, związkach, jaki mają plan? Wszystkie te pytania przynoszą ponure, epatujące bezsilnością i zniechęceniem odpowiedzi. Niepewność, strach o pieniądze na czynsz i przeżycie w kolejnym miesiącu, brak wiary w polepszenie bytu, tęsknota za spokojem, wreszcie za stabilizacją. Dojmujący smutek.
Pozostałe materiały zgromadzone w książce sięgają po inne problemy współczesnych Polaków: o nudzie, jaka dosięga niektórych spełnionych – dobra praca, rodzina, wszystkie marzenia odhaczone, więc do czego dążyć? Jeden z bohaterów mówi: Musimy się piąć, inaczej zanudzimy się na śmierć. Wyścig szczurów sensem życia, jedyną podnietą wartą uwagi.
Nudy boi się także emeryt, który ucieka przed nią w pracę, codzienne rytuały i zadania. Nudzą się gadżeciarze, którzy ze strachu przed pozostaniem w tyle wciąż zmieniają telefony, komputery i inne sprzęty, byleby tylko nie być gorszym.
Jest reportaż o osobach, które zmieniają w internecie tożsamość, kradną zdjęcia domów, podszywają się pod znanych ludzi, udają, że skończyli studia o których marzyli, by choć przez chwilę ogrzać się w blasku własnych pragnień. Zwykle wszystko to kończy się bardzo źle, ale mało kto żałuje tych paru oddechów wielkiego, wymarzonego świata.
Oprzędek pokazuje Polskę od podszewki: brudnej, wytartej, postrzępionej, zawstydzającej. Kryjącej się za ogłoszeniami, handlującej czym popadnie, wołającej o pomoc i uwagę w kilku wierszach drobnych ogłoszeń. Za niewieloma słowami, kryje się wiele znaczeń.

sobota, 6 sierpnia 2016

Gregory David Roberts - Shantaram [recenzja]

Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2016

Świat huczy od zachwytów. Czytelnicy w ekstazie. Roberts triumfuje. Wielki sukces.
Uległam czarowi rekomendacji i zabrałam się za lekturę. Od początku nie umiałam znaleźć się w Shantaramie. Nijak nie potrafiłam wpasować się w narracyjne koleiny Robertsa. Ta proza uwiera mnie i mierzi, nudzi i drażni. Mimo szczerych chęci i oczekiwania na zmianę postawy, całe osiemset stron męczyłam się i trudziłam kolejnymi rozdziałami. 
Na początku biografia autora - nieprawdopodobna i mało wiarygodna, dobrze wygląda na okładce książki, to fakt.
Jednak wywiad radiowy z tłumaczką, Maciejką Mazan potwierdza ten niesamowity życiorys australijskiego przestępcy. Ja i tak sądzę, że jest podkolorowany.
Roberts swego czasu trudnił się napadami z bronią w ręku. Gdy wpadł, trafił do więzienia o zaostrzonym rygorze, skąd uciekł do Indii, tam zajmował się leczeniem ludzi w slumsach, przemytem, współpracą z mafią. W Bombaju znów trafił do więzienia, gdzie był torturowany, dzięki łapówce mafiosa, udało mu się opuścić areszt. Później zaczął przemycać narkotyki do Europy, znów wpadł,  deportowany do Australii, osadzony w więzieniu, znów uciekł.  Zdecydował się wrócić do kraju i dobrowolnie poddać się karze. W więzieniu zaczął pisać Shantaram - wspomnienia z Bombaju.
Tak pokrótce można opisać fabułę książki, która jest zarazem jej najsłabszą stroną. Tym co zwraca w książce moją uwagę jest egzotyczny, pulsujący życiem Bombaj, ale też Indie w wersji prowincjonalnej (gdy Lin wyjeżdża na kilka miesięcy do rodzinnej wsi Prabakera). Codzienność, obyczaje, kontakty z tubylcami, uwarunkowania społeczne i łut szczęścia, taki jest świat głównego bohatera.
Poznaje tajniki codzienności, obserwuje je, przyswaja, adaptuje na swoje potrzeby, niczemu się nie dziwi, dzięki czemu wciąż jest na powierzchni.
Uczynność, szczerość, wielkie serce mieszkańców wioski, którzy z daleka od wielkomiejskiego blichtru, pokazują co tak naprawdę jest w życiu ważne. Proste życie, skupienie na podstawowych, najważniejszych uczuciach, naturalność i autentyczność, dają głównemu bohaterowi wskazówki do tego, by określić priorytety we własnym życiu.
Nauka poprzez obserwację, czasem własne działania, opowiedzenie się po wybranej stronie, powodują, że Shantaram przechodzi przemianę. Zakochuje się, zaprzyjaźnia, czuje współczucie, ból, strach, wszystko to, co powoduje, że zaczyna żyć naprawdę.
Indie poza wielobarwnym, kolorowym tłumem rozkochanych w bollywoodzkich filmach autochtonów są miejscem schronienia dla wielu przestępców, uchodźców, którzy bez trudu giną w tym wielobarwnym tłumie, często na zawsze. 
Każdy ma swoją historię, wiele z nich opisuje nasz bohater. 
Momentami pachniało mi Coelho (a to gorzej niż źle)...