wtorek, 23 lutego 2021

Arto Paasilinna - Rok zająca [recenzja]

 

Przekład:Sebastian Musielak

Wydawnictwo: Książkowe Klimaty

Wrocław 2020

A może by tak rzucić wszystko i zniknąć?

Zostawić nurzącą pracę, w której trzeba ścierać się z paskudnymi oportunistami, żonę sekutnicę, goniące terminy i nasilające się poczucie bezsensu?

Redaktor helsińskiej gazety, Vatanen jest  cynicznym facetem w wieku średnim, jego oczekiwania wobec życia „spełniły się nie tyle nie do końca, ile nie spełniły się wcale”.

Gdy staje się świadkiem potrącenia zająca, rzuca się w las, by odnaleźć ranne zwierzę. W ten sposób kończy swoją przygodę ze stacjonarnym, poukładanym życiem męża i redaktora. Zaczyna żyć NAPRAWDĘ, bez planu, tak z dnia na dzień. Z zającem u boku.

Seria dziwnych, czasem fortunnych, innym zaś razem niefortunnych zdarzeń, jakie stają się jego udziałem, pozwalają mi pisać o jego przygodach  jako o zdarzeniach sowizdrzalskich, czasem szelmowskich. Nagle zza kart powieści wartkim strumienie wylewa się wolność: bez trosk o dach nad głową, płacenie rachunków, wizytę lekarską, deadline w redakcji. Vatanen staje się panem samego siebie: idzie gdzie chce, mówi z kim chce, robi co chce. Takiej wolności nie da się łatwo unieść. Nie wiem czy każdy by potrafił nie martwić się na zapas, nie planować, nie wydawać w myślach niezarobionych jeszcze pieniędzy, nie gromadzić kolejnych zbędnych rzeczy.

Vatanen je marnie, ubiera się tak, by nie marznąć, czasem, gdy trafi do miejsca w biblioteką naczyta się świetnych powieści na zapas, a potem rusza dalej, czasem do przyrody (tak, nauczył się wyrąbywać drzewa podczas pracy sezonowej).

Spotyka na swej drodze całą furę dziwnych ludzi: od Kaartinena, instruktora narciarstwa, niegdysiejszego seminarzysty duchownego, który zrzucił sutannę, bo w głowie ma własną, mocno osobliwą religię. Nasz były redaktor ma szczęście do ludzi, gdy trafia na największego pijackiego drwala, Cysorza, od razu przypadają sobie do gustu, na tyle mocno, że Vatanen uczy go pływać, co przyniesie w przyszłości pewne finansowe profity, niekoniecznie zgodne z prawem.

Osobną sprawą są perypetie ze zwierzętami, od złośliwego, cwanego kruka, po równie uciążliwego niedźwiedzia, który zmusza ex redaktora do nielegalnych przekroczeń granicy. A wszystko to w lekkim i dowcipnym tonie.

Nasz Vatanen, może i cudzołożnik, może i włóczęga, profanator zwłok, czy nielegalny pośrednik w sprzedaży zdobyczy wojennych, może tak jest. Jednak, przede wszystkim, to wolny, swobodny, czerpiący przyjemność z życia człowiek.

Uczciwy wobec świata, lekki od trosk, wolny od sztucznych potrzeb i namiętności, ceniący prostotę i życie po prostu.

Wariat? Może, ale za to jaki wyzwolony!

poniedziałek, 22 lutego 2021

Maciej Płaza - Golem [recenzja]

 

Wydawnictwo W.A.B.

Warszawa 2021

Dostajemy opowieść, która dzieje się w początkach XX wieku, ale równie dobrze mogłaby ona istnieć w wieku XIX i wcześniej. Sztetl to w końcu zdumiewająca konstrukcja trwająca w zawieszeniu, pełna niezmiennych, spiżowych wartości i powinności, utartych ról i trwałych podziałów. Czasem bywa to pokrzepiające (cytuając Poetę:"trwałość, czym jest na świecie trwałość?"), czasem złudne ("tym czym brzęczenie kastanietów").

Za przewodnika początkowo mamy Rafaela, pokracznego drągala o wielkiej sile, którego prowadzą psalmy. Podpowiadają mu one postępowanie w każdej niemal sytuacji, sa drogowskazem i celem. To one obajśniają mu miasteczko, każą tak a nie inaczej postępować z kolejnymi napotykanymi na drodze ludźmi. 

Niektórzy z nich zajmują w powieści więcej miejsca - tak jak moja ulubiona Szira - podwójna wdowa z wartkim umysłem oraz Jakow - pogubiony chasyd, który nie potrafi sprostać oczekiwaniom najbliższej rodziny.

Wiele tu odniesień do trudów codziennego życia biednych żydowskich rodzin, w których to przede wszystkim na barkach kobiet tkwi troska o byt dzieci i uczonych mężów. Wiele tu także rozterek chasydów, którzy też miewają wątpliwości co do słuszności obranej przez siebie drogi. 

Przedstawiane nam żydowskiej miasteczko pełne jest poszarzałych ze starości chałatów, długich bród, wychudzonych mędrców i nieustającej troski o bezpieczeństwo i spokój. Współpraca, współistnienie w mieście z gojami nie jest łatwe, szczególnie w bliskości żydowskich świąt, które roją straszne wizje i rozsiewają piramidalne plotki: "goje widzą w nas to, czego się boją i czym się brzydzą, pokorę i pychę, cichość i gniew, a najbardziej ciemność i trwogę wspólnej ludzkiej rozpaczy. Kto zniesie, by mu stale o tym przypominać?". Pogrom wisi w powietrzu.

Wespół z Rafaelem przemierzamy miejskie uliczki, czujemy woń błota, słyszymy hałas targu, wystawiamy twarz do wiatru, który polscy i ruscy handlarze zwali "czarcim weselem", smakujemy gałki muszkatołowej i cynamonu, a także rodzynkowego wina, doświadczamy świętobliwości Królowej Szabatu. To bardzo piękna, ale i znojna podróż: "ból (...) to coś, w czym myśmy wszyscy wyrośli. Myśmy z nim połączeni, rozsialiśmy go i rozpalili, rozprowadzliśmy go po całym świecie".

Pocieszeniem są wspomniki o tych, którzy dostali szyfkody uprawniające do emigracji za ocean. Wiedząc co będzie się działo w czasie wojny czuję prawdziwą radość, że Zysmanowie niebawem odpływają statkiem z Hamburga.

Pocieszeniem, choć dużo mniejszym, (w głowie wciąż wizja Shoah) jest wątek chasydzkiej pobożności, która realizuje się poprzez śpiew i taniec. Bez względu na to, czy zawodzą niguny, czy tańczą horę, muzyka jest pięknem i spełnieniem, "zawiera wszystkie tony świętości, które Wiekuisty pozwolił słyszeć człowiekowi, od najsmutniejszego do najweselszego, bo takie jest przeznaczenie muzyki, pozwala odsłonić pełnię".

Ta książka to prawdziwa podróż, nie wiem tylko czy zrozumiała dla każdego. Jeśli ktoś ma mgliste pojęcie o ruchu chasydzkim, o świecie przedwojennych sztetli, o judaiźmie być może będzie mieć trudności z odnalezieniem się w lekturze. Tak przypuszczam, ale nie mam pewności.


sobota, 13 lutego 2021

Sally Rooney - Rozmowy z przyjaciółmi [recenzja]

 

Przekład: Łukasz Witczak

Wydawnictwo W.A.B.

Warszawa 2021


Frances to mieszkająca w Dublinie 21-letnia studentka i poetka, która szuka własnej drogi. Obserwuje, doświadcza, smakuje życia i ludzi, ot, naturalna kolej rzeczy w przypadku osoby, która dopiero wkracza w dorosłość - z reguły ponurą i pełną zakrętów.

Postrzegana jako dojrzała, jest jeszcze bardzo nieukształtowaną, momentami naiwną młodą kobietą, pełną ufności, ale też drobnych egoizmów. Polecę frazesem, ale tak, ta dziewczyna to tabula rasa w kwestii relacji społecznych.

Przypadkowa znajomość z wziętą dziennikarką Melissą, jej mężem Nickiem, aktorem teatralnym, a także ich środowiskiem, skutkuje dla Frances wielkimi zmianami. Nagle przeobrażają się jej życiowe dekoracje: miejscem spotkań są już nie tylko księgarnie slamowe, ale zasobne wille i letnie domy na francuskim wybrzeżu, rauty, wystawne kolacje itp.

Wyjątkowo mocno zarysowuje się tutaj granica między skromnym domem z którego pochodzi, a burżuazynym towarzystwem, aż krasieniącym od dobrobytu. Zresztą, wątek różnic ekonomicznych nie jest wiodący, pokazuje rozpiętość problematyki, pozostając w cieniu bardziej palącego problemu, jakim są złożone relacje towarzyskie i intymne. Pozorność kontaktów, interesowność, jednorazowość, a nade wszystko strach i samotność są podstawą tych relacji. Trwające i tworzące się związki również ulegają wspołczesnym modelom - są okrojone z prawdy, bez całkowitego otwarcia na partnera, ze świadomością tymczasowości i koniecznością posiadania backup'u pod postacią kochanka lub dwóch. Świat jest na chwilę, świat jest dany na określony czas, ludzie także.

Frances próbuje poradzić sobie z nabierającą intensywności fascynacją Nickiem. Wie, że jest żonaty, starszy, pochodzi z zupełnie innego świata, ma inne doświadczenia i życiowy start. Ale, przecież nie od dziś wiadomo, że ćmę ciągnie do ognia... Frances pierwszorzędnie odnajduje się w roli ćmy, obijającej się o wyfiokowanych, przeintelektualizowanych i bogatych znajomych Melissy i Nicka.

Jedni patrzą na nią jak na buntowniczkę, inni odrealnioną poetkę, ile ludzi tyle twarzy. Dziewczyna po prostu uczy się życia, siebie, poznaje swoje pragnienia i możliwości ich realizowania. Czasem ten proces jest irytujacy, innym razem bolesny, a nieraz rozczarowujący. 

Nie uważam, by ta książka była przykładem wyjątkowego talentu. Widzę ją raczej jako próbę opowiedzenia o współczesnych relacjach w schematyczny, uproszczony, podkoloryzowany środowiskiem sposób, przez co pachnie to trochę naiwnością i wtórnością.


piątek, 12 lutego 2021

Maria Stauber - Musisz tam wrócić. Historia przyjaźni Lusi Gelmont i Zuzanny Ginczanki [recenzja]

 

Wydawnictwo Marginesy

Warszawa 2018

Tak wiele było już wspomnień Ginaczanki, Równego, przedwojennej Warszawy i jej życia towarzysko-literackiego, że nie potrafię docenić książki Marii Stauber. Wydaje mi się mocno wtórna. Po raz kolejny czytam te same anegdoty, wspomnienia ludzi i miejsc, czując, że wszystko to już po wielokroć było, podane w tak zbliżonej, że aż bliźniaczej formie. Przeredagowane ledwo wypowiedzi artystów, ubrane w odświeżoną wersję słów zdarzenia, podklejone zdjęciami wakacji, rautów, prasowych reklam, opisami miejsc, fragmentami  wierszy.

Wracając do wtórności: nie chodzi mi tylko o świetna biografię Ginczanki pióra niezrównanej i niezmordowanej w strzeżeniu pamięci o Poetce, Izoldy Kiec, ale też o książki Jarosława Mikołajewskiego, czy wspomnienia Gombrowicza, Gomulickiego, Lipińskiego, Kotta, Wittlina czy Wata. 

Rozumiem samą formułę i potrzebę pisania. Rozumiem bliskość jaka istniała między tytułowymi bohaterkami książki Marii Stauber, ale nadal nie widzę uzasadnienia dla zastanej w treści powtarzalności.

Ta mocno fabularyzowana opowieść biograficzna o ludziach, miejscach, a nade wszystko czasach, przepełniona jest tęsknotą, często też smutkiem  za "rajem utraconym". 

Autorka, córka Lusi Gelmont poprzez pisanie starała się przywrócić matce wspomnienia. Matce, która wiele przeszła w trudnym historycznie wieku XX, utraciła zdrowie, a w wymagającym i niszczącym procesie życia, również pamięć. 

„Nadano ci imię ukochanej króla Salomona – Sulamit (…) wołano zawsze – Lusja, Lusieńka, Lusia”. Wzruszający skądinąd proces akceptowania starości rodzica, próba odnalezienia doń drogi poprzez wspomnienia jest wartością subiektywną, intymną, osobistą. I, całkiem sprawnym i interesującym tematem na książkę. Tyle w kwestii wartości. Poznawczo – patrz początek: wtórność wielokrotna.


sobota, 6 lutego 2021

Motojirō Kajii - Cytryna [recenzja]

 

Przekład: Anna Karpiuk

Wydawnictwo" Tajfuny

Warszawa 2020


Nie jest łatwo wgryźć się w japoński modernizm widziany zza przepaści czasowo - kulturowej. Interesujący biogram Autora, a także miejska legenda prawiąca o Czytelnikach zostawiających w księgarniach cytryny jest na tyle chwytliwa, że przyciągająca do lektury. Dodatkowo wzruszająco piękne w swej staranności i estetyce wydanie Tajfunów dopełnia całości.

Ten skromny objętościowo zbiór obfituje w refleksyjne spojrzenie na naturę, już początkowe opowiadania opiewają pędy drzew, morze białego światła, plamy głębokiej zieleni, rysując sugestywne obrazy niczym malarskie szkice. Szczyptą dekadencji jest fakt, iż każdy kolejny narrator, następujacych po sobie opowiwadań, mniej lub bardziej dekretuje, że jego "dusza łaknie melancholii, niczym zły demon". Bo według Autora tylko smutek i nieszczęście potrafi wyostrzyć zmysły i widzenie świata. Snucie opowieści o poszukiwaniu przyczyn śmierci K. lub też historia człowieka, który po latach wraca do dzielnicy swego dzieciństwa, są tylko puntem wyjścia dla potwierdzenia tych teorii. 

Tytułowa "Cytryna" już w pierwszych słowach mówi "o złowieszczej grudzie w sercu", która zabrania zatrzymywać się gdziekolwiek, kóra każe się wiecznie tułać i być wiecznie tam, gdzie dzieje się upadek, bo właśnie on wydaje się piękny. Istota piękna ukryta jest w dzieciństwie i wspomnieniu o nim. Dorosłość niesie jedynie rozczarowanie i ruinę, osładzaną od czasu do czasu wspomnieniem dobrych czasów. "Cytryna" to dla mnie najlepszy utwór w zbiorze, może przez doskonałe opisy, namacalnie rześkie i soczyste, opisujące istotę tytułowego owocu. Dla narratora cytryna to też symbol przewrotności i potrzeba sprawiania sobie łobuzerskiej wręcz przyjemności, która rozpala w nim sybarycką rozkosz, podbitą przez rozlokowany w sklepie z książkami happening rozpisany na owoce i albumy ze sztuką.

Interesująco jawi się też inne opowiadanie, "Zwój ciemności", dla którego punktem wyjścia było złapanie w Tokio bardzo sprawnego rabusia, który umiał uciekać przed obławą w najgęstszą ciemność, pod warunkiem, że miał przed sobą laskę. Ten wstęp do opowieści o potędze ciemności zwraca uwagę na to, że mrok może być źródłem ekscytacji, ale i wytchnienia, może być samotnością, polem do rojeń i konstatacji, że "krajobraz mroku nigdy się nie zmienia".

Kajii to podręcznikowy wręcz modernista: esteta, buntownik, miłośnik natury, symboli, stojący na kontrze do świata i ludzi, mający wizję i pomysł na jej objaśnienie. Intrygujące i pouczające, a przy tym ciekawe poznawczo, ze względu na geografię, historię i kulturę, tak daleką, a mającą liczne związki z tym co teraz.

piątek, 5 lutego 2021

Igor Jarek - Halny [recenzja]

 

Wydawnictwo: Nisza
Warszawa 2020


Zaczyna się dobrze: wciągająca opowieść, soczysty (choć kwaśny) język, mocny, wyrazisty ton. Podróżna opowieść dziewczyny, która wraca przepełnionym autobusem z Wielkiej Brytanii do Krakowa jest gorzka, pełna ponurych prawd o rodakach, ale też specyficznej wrażliwości, najpewniej wymuszonej własną, tragiczną sytuacją.

W kolejnej części przychodzi ledwo uchwytne wrażenie powtarzalności, że czytam tę samą opowieść ubraną tylko w innym kostium (muzyk - alkoholik po wyroku z piętnem mordercy i majaczącą w oddali rodziną, która zerwała z nim kontakt).

W trzeciej części to wrażenie jest już mocno namacalne, przywodzące na myśl zacięta płytę (bez urazy). Mamy tu sportowca – narkomana uwikłanego w handel dragami, wielopoziomowy szantaż i poczucie winy.

Jak refren brzmi opowieść o zbłąkanych ludziach, zagubionych, życiem mocno doświadczonych, stąpających po kruchym lodzie, za którym tylko zimna otchłań. Scenerią dla tych mrocznych dywagacji jest Nowa Huta, zdecydowanie pejoratywnie przedstawiona, jako miejsce dla szemranych i przegranych: dilerów, mniejszych i większych gangsterów, pijaków, przypadkowych morderców, zwyrodnialców, uzależnionych, depresyjnych, nie widzących dla siebie ratunku.

Od opowiadania „Halny” nasuwa mi się porównanie do Żulczykowego „Ślepnąc od świateł”. Podobna maniera, podobny rytm, różne środowisko geograficzne i społeczne. 

Nie ulega wątpliwości, że zbiór jest interesujący, jednak trzeba nań patrzeć przez pryzmat wiatru. Halnego. Inaczej dosłowność poszczególnych fragmentów spłyci całość, sprawi, że książka stanie się tragifarsowna. Ten halny jest konieczny, by ustrzec się czytelniczej porażki.