Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2018
Tak wiele było już wspomnień Ginaczanki, Równego, przedwojennej Warszawy i jej życia towarzysko-literackiego, że nie potrafię docenić książki Marii Stauber. Wydaje mi się mocno wtórna. Po raz kolejny czytam te same anegdoty, wspomnienia ludzi i miejsc, czując, że wszystko to już po wielokroć było, podane w tak zbliżonej, że aż bliźniaczej formie. Przeredagowane ledwo wypowiedzi artystów, ubrane w odświeżoną wersję słów zdarzenia, podklejone zdjęciami wakacji, rautów, prasowych reklam, opisami miejsc, fragmentami wierszy.
Wracając do wtórności: nie chodzi mi tylko o świetna biografię Ginczanki pióra niezrównanej i niezmordowanej w strzeżeniu pamięci o Poetce, Izoldy Kiec, ale też o książki Jarosława Mikołajewskiego, czy wspomnienia Gombrowicza, Gomulickiego, Lipińskiego, Kotta, Wittlina czy Wata.
Rozumiem samą formułę i potrzebę pisania. Rozumiem bliskość jaka istniała między tytułowymi bohaterkami książki Marii Stauber, ale nadal nie widzę uzasadnienia dla zastanej w treści powtarzalności.
Ta mocno fabularyzowana opowieść biograficzna o ludziach, miejscach, a nade wszystko czasach, przepełniona jest tęsknotą, często też smutkiem za "rajem utraconym".
Autorka, córka Lusi Gelmont poprzez pisanie starała się przywrócić matce wspomnienia. Matce, która wiele przeszła w trudnym historycznie wieku XX, utraciła zdrowie, a w wymagającym i niszczącym procesie życia, również pamięć.
„Nadano ci imię ukochanej króla Salomona – Sulamit (…) wołano zawsze – Lusja, Lusieńka, Lusia”. Wzruszający skądinąd proces akceptowania starości rodzica, próba odnalezienia doń drogi poprzez wspomnienia jest wartością subiektywną, intymną, osobistą. I, całkiem sprawnym i interesującym tematem na książkę. Tyle w kwestii wartości. Poznawczo – patrz początek: wtórność wielokrotna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz