poniedziałek, 22 lutego 2021

Maciej Płaza - Golem [recenzja]

 

Wydawnictwo W.A.B.

Warszawa 2021

Dostajemy opowieść, która dzieje się w początkach XX wieku, ale równie dobrze mogłaby ona istnieć w wieku XIX i wcześniej. Sztetl to w końcu zdumiewająca konstrukcja trwająca w zawieszeniu, pełna niezmiennych, spiżowych wartości i powinności, utartych ról i trwałych podziałów. Czasem bywa to pokrzepiające (cytuając Poetę:"trwałość, czym jest na świecie trwałość?"), czasem złudne ("tym czym brzęczenie kastanietów").

Za przewodnika początkowo mamy Rafaela, pokracznego drągala o wielkiej sile, którego prowadzą psalmy. Podpowiadają mu one postępowanie w każdej niemal sytuacji, sa drogowskazem i celem. To one obajśniają mu miasteczko, każą tak a nie inaczej postępować z kolejnymi napotykanymi na drodze ludźmi. 

Niektórzy z nich zajmują w powieści więcej miejsca - tak jak moja ulubiona Szira - podwójna wdowa z wartkim umysłem oraz Jakow - pogubiony chasyd, który nie potrafi sprostać oczekiwaniom najbliższej rodziny.

Wiele tu odniesień do trudów codziennego życia biednych żydowskich rodzin, w których to przede wszystkim na barkach kobiet tkwi troska o byt dzieci i uczonych mężów. Wiele tu także rozterek chasydów, którzy też miewają wątpliwości co do słuszności obranej przez siebie drogi. 

Przedstawiane nam żydowskiej miasteczko pełne jest poszarzałych ze starości chałatów, długich bród, wychudzonych mędrców i nieustającej troski o bezpieczeństwo i spokój. Współpraca, współistnienie w mieście z gojami nie jest łatwe, szczególnie w bliskości żydowskich świąt, które roją straszne wizje i rozsiewają piramidalne plotki: "goje widzą w nas to, czego się boją i czym się brzydzą, pokorę i pychę, cichość i gniew, a najbardziej ciemność i trwogę wspólnej ludzkiej rozpaczy. Kto zniesie, by mu stale o tym przypominać?". Pogrom wisi w powietrzu.

Wespół z Rafaelem przemierzamy miejskie uliczki, czujemy woń błota, słyszymy hałas targu, wystawiamy twarz do wiatru, który polscy i ruscy handlarze zwali "czarcim weselem", smakujemy gałki muszkatołowej i cynamonu, a także rodzynkowego wina, doświadczamy świętobliwości Królowej Szabatu. To bardzo piękna, ale i znojna podróż: "ból (...) to coś, w czym myśmy wszyscy wyrośli. Myśmy z nim połączeni, rozsialiśmy go i rozpalili, rozprowadzliśmy go po całym świecie".

Pocieszeniem są wspomniki o tych, którzy dostali szyfkody uprawniające do emigracji za ocean. Wiedząc co będzie się działo w czasie wojny czuję prawdziwą radość, że Zysmanowie niebawem odpływają statkiem z Hamburga.

Pocieszeniem, choć dużo mniejszym, (w głowie wciąż wizja Shoah) jest wątek chasydzkiej pobożności, która realizuje się poprzez śpiew i taniec. Bez względu na to, czy zawodzą niguny, czy tańczą horę, muzyka jest pięknem i spełnieniem, "zawiera wszystkie tony świętości, które Wiekuisty pozwolił słyszeć człowiekowi, od najsmutniejszego do najweselszego, bo takie jest przeznaczenie muzyki, pozwala odsłonić pełnię".

Ta książka to prawdziwa podróż, nie wiem tylko czy zrozumiała dla każdego. Jeśli ktoś ma mgliste pojęcie o ruchu chasydzkim, o świecie przedwojennych sztetli, o judaiźmie być może będzie mieć trudności z odnalezieniem się w lekturze. Tak przypuszczam, ale nie mam pewności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz