środa, 3 października 2018

Marilynne Robinson - Gilead [recenzja]

Przekład: Witold Kurylak
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2006



Chciałam zacząć wydrowato od porównania niektórych fragmentów narracji z twórczością płytkiego i miałkiego Paulo Coelho, ale odstąpię od tych kąśliwych zapędów, choć jest to bardzo trudne.
Szukam pozytywów w tej książce. Przecież dostała Pulitzera, a to nie byle nagroda!
Marnie mi idzie z tymi poszukiwaniami, bo cały czas słyszę te parenetyczne tony w jakie uderza główny bohater powieści. Nieznośne, pseudo moralistyczne przypowiastki, które mają nadać powieści głębi i intensywności, powodują u mnie bunt i niezgodę.
Główny bohater, wielebny John Ames jest u kraju swej ziemskiej wędrówki. Postanawia napisać list do swego kilkuletniego syna, w których podsumowuje całe życie, podaje wiele szczegółów z przeszłości, które mają spowodować, że syn będzie pamiętał i rozumiał ojca, gdy już dorośnie.
Stąd też w opowieściach wspomnienie dziadka (postać pełnokrwista i literacka, jedyna warta uwagi), który również był pastorem.
W zasadzie poza zwietrzałymi religijnymi prawdami trudno dojrzeć coś więcej. We wspomnieniach pojawiają się obie wojny światowe, ciężkie, ubogie życie w stanie Iowa, dramatyczne przebłyski z czasów hiszpanki, spokojną i dość prostolinijną rzeczywistość małych amerykańskich miasteczek.
Sam temat brzmi ciekawie - pryzmat wspomnień, doświadczenia zwykłych ludzi, którzy tracą bliskich na wojnie, widzą straszną śmierć chorujących na wyjątkowo groźną odmianę grypy, a także obserwacje trosk i codzienności zwykłych ludzi.
Jednak te wymienione wyżej treści toną w oceanie kaznodziejskich, duszpasterskich tekstów, które brzmią jak niedzielne kazania.
Nieznośne szerokie ustępy, pełne odniesień do Starego Testamentu, na siłę próbujące szukać analogii, odniesień i nawiązań. 
Gilead to malowniczy izraelski region między wspaniałym Jeziorem Tyberiadzkim a niezwykłym Morzem Martwym. Bardzo chcę, by w mojej pamięci pozostał widok izraelskich wzgórz, a nie kaznodziejskich wynurzeń autorki powieści.

1 komentarz:

  1. Z ciekawością poznałam Twoją recenzję i z uwagą ją przeczytałam, tym bardziej, że masz wnioski kompletnie inne niż moje. To jest ciekawe, bo myślisz samodzielnie.
    Ja tę narrację - kaznodziejską - odebrałam przez pryzmat psychiki narratora, właśnie kaznodziei, trochę dziwaka, zagubionego gdzieś w Ameryce, trochę zacofanego, takiego amerykańskiego latarnika. Myślę sobie, że tak właśnie chyba szły jego myśli, ten jego strumień świadomości, jak w książce 'napisano'. Jestem ciekawa kolejnych części, bo logicznie rzecz biorąc powinny być pozbawione tego kaznodziejstwa. I teraz pytanie brzmi, czy narracja będzie również dostosowana do bohatera?

    OdpowiedzUsuń