wtorek, 16 października 2018

Haruki Murakami - Śmierć Komandora [recenzja]

Przekład: Anna Zielińska - Elliott
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2018


Czarowny świat Murakamiego wciąga od pierwszej strony. 
Choć początek opowieści jest banalny i mocno wyeksploatowany (zdradzony mąż), to w ujęciu autora zaczyna on pulsować energią i tajemnicą.
Mąż - uznany w Tokio malarz - portrecista wyjeżdża z miasta, by przyswoić sobie nową rzeczywistość oraz odzyskać psychiczny spokój i znaleźć nowy plan na życie.
Kupuje stary samochód, przez długie tygodnie podróżuje przez wyspę Honsiu, aż w końcu, dzięki uprzejmości przyjaciela ze studiów zamieszkuje w górskim domu znanego malarza, pana Amady - ojca rzeczonego przyjaciela.
Odizolowany od świata artysta stopniowo odzyskuje spokój ducha.
Nie potrafi jednak wrócić do malowania. Nie chce już tworzyć portretów, jednak nie potrafi się przemóc, by malować cokolwiek innego.
Pewnego dnia otrzymuje jednak propozycję, niezwykle kuszącą finansowo, związaną z nowym portretem.
Nie potrafiąc oprzeć się sumie, jaka pada przy zleceniu, podejmuje się wyzwania i decyduje jeszcze raz stworzyć portret. 
I tym sposobem zmienia całe swoje dotychczasowe życie. Jego model, a zarazem zleceniodawca, pan Menshiki jest tajemniczym, niepokojącym mężczyzną, który wiele może, a jeszcze więcej ukrywa.
Ich relacja wciąż się zmienia, ewoluuje, z czasem po trosze zacieśnia, jednak nie na tyle, by czuli się swobodnie w swoim towarzystwie.
Za każdym razem, gdy autor opisuje sceny z ich udziałem, czuć pewne napięcie, ale też wzajemną ciekawość. Obaj, pochodzą z kompletnie różnych światów, mają skrajnie różne podejście do życia i zapatrywania na świat, a jednocześnie wiele spraw zaczyna ich łączyć...
Bardzo interesujące jest śledzenie zmian i ewolucji w tej znajomości, jest też rosnąca niepewność: co przyniesie? Wszystko zależy od zapatrywań czytelnika, ja, w trakcie lektury, wciąż czekałam na jakąś tragedię.
Menshiki jest tak dominującą, mocną postacią, która zdaje się nie mieć żadnych skrupułów, ni wątpliwości, pewnie dlatego osiągnął oszałamiający sukces zawodowy, który zresztą jest pilnie strzeżoną tajemnicą...
Zresztą, relacja między mężczyznami nie jest najistotniejsza.
Z każdą kolejną stroną wychodzą na jaw kolejne szczegóły dotyczące życia malarza, jego perypetie w górskim domu, które z czasem zaczynają zdawać się fantasmagoryczne, odrealnione, a jednak podane w niezaangażowany, rzeczowy sposób, co każe czytelnikowi przyjąć każdą kolejną rewelację jako pewnik.
Bardzo szczególnie przedstawia się sprawa tytułowego obrazu, który w drugiej części książki nabiera ułudnego charakteru i wciąga czytelnika w na poły feeryczną, na poły absurdalną sytuację, która stawia czytelnika w poznawczym, niewygodnym rozkroku - w co wierzyć a w co nie?
Niepokoje, nocne ułudy (czy nie ułudy), postać Komandora, wszystko to bardzo zgrabnie łączy się ze wspomnieniami malarza.
Zarówno tymi dotyczącymi siostry (i jej porównanie do żony - czy to już wynaturzenie i perwersja czy proste skojarzenie?), a związanymi z wyborem żony - na podobieństwo zmarłej krewnej, czy też wspomnienia z czasów wędrówki po zdradzie żony - takiej trochę onirycznej, również tajemniczej przeprawie przez własne smutki i rozterki.
Na koniec jeszcze finał, który pozostawia zakończenie otwarte (widziałam okładkę drugiego tomu - sugestywna i intensywna), ale też powoduje, że wszystko co związane z treścią, przechodzi kompletną metamorfozę, pół strony finału wystarczyło, by czytelnik zrobił woltę refleksji i rozumienia treści. Niezwykłe, a przy tym dające wyobrażenie, jak gęsto od znaczeń, pułapek myślowych będzie w kolejnej części.
A wszystko to z podkreśleniem tytułowego Komandora, jednego z bohaterów Mozartowskiego "Don Giovanniego". 
Obraz znaleziony przez malarza na strychu domu, zaczyna mocno wpływać na jego życie. Nie chodzi tylko o pojmowanie znaczeń, jakie malują się na licach poszczególnych bohaterów obrazu, ale też próbuje on połączyć fabułę z życiem twórcy, z biografią pana Amady, który w latach 30. XX wieku mieszkał w Austrii.
Jednak przyszedł Anschluss i skończyła się pewna epoka. Pan Amada wrócił do Japonii, zarzucił dotychczasowe "europejskie" malowanie na rzecz tradycyjnego, japońskiego stylu. 
Nic tu nie pozostaje bez znaczenia, wszystko ma moc i siłę sprawczą.
Murakami jest literackim kuglarzem, szarlatanem słowa, który wyprowadza czytelnika na manowce, bawi się nim, bałamuci. Jest pisarzem silnie rozrywkowym, relaksowym, popularnym.
Korzysta z tego bardzo sprytnie, a w "Śmierci Komandora" dodatkowo zagarnia czytelnika czas, stawia go w pozycji niewolnika książki, bo naprawdę trudno się oderwać od tej historii.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz