sobota, 2 lutego 2019

Therese Bohman - O zmierzchu [recenzja]

Przekład: Justyna Czechowska
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2019

Zaczęło się bardzo interesująco: sztokholmska profesorka historii sztuki, Karolina Andersson to kobieta sukcesu. Ugruntowany status społeczny, pozycja w środowisku, wyzwania zawodowe, a także niezależność i nonszalancja w postępowaniu tak jest postrzegana przez otoczenie.
Singielka, która zakończyła długotrwały związek, wyważona, może też wyniosła, ale pełna godności i taktu. Spełnienie marzeń niektórych feministek - niezależna, pewna siebie, będąca ponad stereotypami i utartymi kulturowymi wzorcami. 
Sypia z kim chce i gdzie chce, mówi co myśli, budzi szacunek i zainteresowanie studentów swą bezkompromisowością i mocnymi akcentami podczas zajęć (pozbawionymi tabu, rzecz jasna).
Karolina pozuje na silną, niezależną, bardzo współczesną kobietę, która w żadnym razie nie jest kojarzona z licznymi stereotypami przypisanymi płci.
Czasem wydawało mi się, że autorce zależy na tym, by czytelnik całkiem zapomniał o płci i podziałach jej dotyczących. By zobaczył człowieka, który mierzy się z otoczeniem, jego opinią, własnymi wyborami, a nade wszystko samotnością. Czasem wydaje się ona wygodna, czasem bardzo potrzebna, momentami luksusowa, jednak za każdym razem to tylko złudzenie, Karolina jest tego najlepszym przykładem - tęsknota za pewnego rodzaju stabilizacją, równowagą uczuciową, poczuciem spełnienia oraz hm, sensu (choć to może stwierdzenie zbyt na wyrost), jest walką jaką prowadzi ze sobą każdego dnia.
Z jednej strony jej samej imponuje tytuł profesorski jaki widnieje na drzwiach jej gabinetu, z drugiej, jest on jedynym jej osiągnięciem, tylko to ma. 
Nie potrafi skupić się na pracy, odkrywa, że bardziej interesują ją małpy niż historyczno-sztuczne zagadnienia dotyczące modernizmu. Jest znudzona, pełna wątpliwości, goryczy, pytań (o przeszłość, przyszłość, błędy związane z wyborami życiowymi), nie umie też poradzić sobie ze zwykłym zaplanowaniem dnia. 
Z bardzo interesującego materiału na super bohaterkę literacką pozostała smutna, przegrana czterdziestoletnia singielka, której nie chce się pofarbować siwiejących włosów, która nudę, stagnację, pytania rodzące się wciąż w głowie próbuje zalać burgundem, pitym w nieprzyzwoitych ilościach.
Szkoda, bo wyszło jak zwykle. Stereotyp (z tą różnicą, że to ona porzuca i ma odwagę na jednorazowe przygody seksualne) został powielony: ubrany w bardziej atrakcyjną szatę, dający złudną nadzieję (początkowo), jednak finalnie otarł się o banał. Naprawdę szkoda, bo potencjał był.
Przemawiała do mnie też niechęć, jaką od początku budzi bohaterka: jęcząca, marudna, znudzona Sztokholmem, ludźmi, relacjami, która nie umie przyjaźnić się z kobietami. 
Jej zapatrywania naukowe również sprawiały, że była intrygująca: badała niebezpieczne kobiety z przełomu wieków. Awangardowa, mocna, niezależna, nieszablonowa naukowczyni, która rozbudzała nadzieje na równie nowatorskie rozprawienie się ze stereotypem samotnej kobiety. Nie mogę pogodzić się z tym, że w gruncie rzeczy wyszło jak zwykle.
Kolejnym elementem, który dawał nadzieję na innowacyjne potraktowanie tematu był wątek doktoranta, próbującego napisać pracę o zapomnianej modernistycznej malarce i graficzce, współpracującej z niemieckimi twórcami. Gdy trafia do Karoliny ze swoimi rewelacjami coś zaczyna się dziać, pojawia się ferment naukowy, napięcie rośnie, nadzieje też...
Autorka pokazała bohaterkę niejednoznaczną, przewrotną, pewną siebie, która ulega jednak światu, jego wymogom, kryteriom, obwarowaniom. Mierząc się z ramami, w które musi się wpasowywać w pracy, podczas spotkań towarzyskich, stopniowo im ulega.
I, choć sama historia jest interesująca, dobrze się czyta tę książkę, to rozczarowuje z powodu wymienionych wyżej elementów.
Z aspirującej powieści stała się kolejnym babskim czytadłem, choć z nieco wyższej półki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz