poniedziałek, 21 lutego 2022

Agnieszka Jelonek - Trzeba być cicho [recenzja]

 

Wydawnictwo Cyranka

Warszawa 2022


Tak. Musiał nadejść ten moment, gdy moja ukochana Cyranka wyda książkę, która nie porwie. Stało się. Światło dzienne ujrzał tytuł "Trzeba być cicho". 

Agnieszka Jelonek udowodniła, że potrafi "szarpać duszę" czytelnika. Dowiodła tego w tomie "Koniec świata, umyj okna". Tam oddawała pole hasłu, które najprościej określić jako "lękostan". To co sprawdziło się wówczas, niekoniecznie zagrało tym razem. Ileż bowiem można eksploatować źródło, które, jak wszystko ma swój początek, ale ma też swój koniec. Tutaj do końca jeszcze kawałek, jednak widać gołym okiem, że strumień tej historii rzednie, blednie, markotnieje. Mniej jest soczystej, twórczej opowieści, mniej charakterologicznych akcentów i mocnych podkreśleń osobowości bohaterów, więcej cienia, mgły, łagodnego przechodzenia z zielonej szarości w pomarańczową czerwień, jak na okładce.

Czy zabrakło koncepcji, czy spowszedniał temat, czy wyeksploatowanie na poczet "Końca świata", wciąż nie odbudowało kreatywnej formy Autorki? Nie wiem, trudno mi przełknąć literacki zawód, opowieść, która mogłaby nie powstać i wcale nie zrobiłoby to różnicy. Gorzka ta refleksja.

Jelonek sięga na półkę bohaterów około 30-letnich. Pogubionych, poukrywanych w niedomówieniach, rozpamiętujących (czasem chyba nieświadomie) dziecięce traumy i samotności, które ukształtowały ich na dorosłe życie. Nieszczęśliwe, w każdym omawianym przypadku. Luna - bulimiczka, księżcznika z wysokiego zamku, który, zbudowany jeszcze w dzieciństwie, nie daje dostępu nawet mężowi, co noc tęskniącemu za dotykiem, zainteresowaniem czy cieniem spojrzenia wyniosłej, idealnej z pozoru żony. Theo, wspomniany mąż, samotny (porzucił ojczyznę i plany na poczet małżeństwa z fascynującą w początkach związku Luny), szukający ukojenia w narkotykach. Jest też Miśka, pokiereszowana przez życie fryzjerka z duszą na dłoni, wychowująca nastoletniego syna, wciąż źle lokująca uczucia i niepotrafiąca zapanować nad złością wobec jedynego dziecka. Zuza, jej siostra, to ofiara przemocy domowej, która schowana w luksusach zapewnianych przez męża kata, nie potrafi odejść, zdana na ekonomiczną łaskę oprawcy.

Każdego bohatera kąsą nieustający i niesłabnący ból, każde z nich nie potrafi uwolnić się od mrocznego balastu. Gdy pewnego dnia Luna i Theo nieoczekiwanie dziedzicza wiejski domek, postanawiają zamieszkać w nim wraz z Miśką. Zmiana otoczenia nie zawsze idzie w parze ze zmianą nawyków i siłą motywującą do polepszenia własnej przyszłości. Każde z nich unurzane w prywatnym emocjonalnym błocku nie ma sily lub chęci, by się zeń wyrwać. 

Czytelnik męczy się wraz z nimi, wiedząc, że na nic to całe gadanie, że nic dobrego z tego nie będzie. Dorośli nie maja odwagi dorosnąć, pielęgnują w sobie skrzywdzone dzieci, nie widzą innych, skupieni na własnym, najważniejszym JA. 

Tym razem umęczenie lekturą nie niesie ni pocieszenia, ni głębszych przeżyć. Znużenie rozlewa się na całą armię wykorzystanych w książce słów i zdań. Męka.

To wszystko już było w poprzedniej książce, ubranej w dużo lepiej skrojone emocje i słowa. Tam miały one sens i uzasadnienie, tutaj wyglądają jak kara za to, że Autorka postanowiła, że przecież trzeba pisać dalej. 


1 komentarz: