piątek, 1 marca 2019

Wojciech Tochman - Pianie kogutów, płacz psów [recenzja]

Wydawnictwo Literackie
Kraków 2019

Najtrafniej o pisarstwie Wojciecha Tochmana wypowiedziała się kilka lat temu Małgorzara Szejnert. Cytat jest konieczny, w zasadzie załatwia całą sprawę i najlepiej oddaje to, co sama chciałabym powiedzieć: "Mówiąc krótko: Tochman nie pisze niepotrzebnych słów". 
Oszczędny, wyważony styl autora jest zarazem pełen dyskrecji i wyczucia, wcale nieczęstych we współczesnych reportażach. 
Zresztą, tematy jakie porusza w swej najnowszej książce obligują do powściągliwości. Już pierwszy reportaż wstrząsa czytelnikiem. Dotyczy on operacji "Zerwać łańcuch", jaką kambodżańska organizacja Transulture Psychological Organisation (TPO) przeprowadza na prowincji, próbując leczyć ludzi chorych psychicznie. Reporter towarzyszy doktor Ang Sody (pierwsza w kraju lekarka psychiatra), która odwiedza ukryte w dżungli wioski diagnozując chorych, dostarczając leki, odwiedzając stałych pacjentów. To, co za każdym razem zastają na miejscu, nie mieści się w naszych przywykłych do komfortu głowach. Ludzie uwięzieni w chlewach, innym razem specjalnych klatkach, gdzie za nogę przytwierdzani są łańcuchem do podłoża, traktowani jako opętani przez duchy różnych proweniencji. Nadzy, brudni (choć nie wszyscy i nie zawsze), często głodni, otoczeni własnymi odchodami, bytują tak od lat (niektórzy kilkunastu!!!). 
Autor poznaje historie rodzin, chorych, próbując dociec, co stoi za uwięzieniem pacjentów doktor Ang Sody. Ta wstrząsająca relacja budzi oburzenie, ale i zdziwienie, że w dzisiejszym świecie, tak skomplikowanie zaawansowanym technicznie, tak liberalnym i otwartym (pozornie) jest miejsce na wszystkie zamierzchłe okrucieństwa - od głodu po izolowanie i więzienie chorych, innych, odstających od reszty.
Czasem choroba ma związek z przeszłością, historią kraju. Jak bumerang wraca Pol Pot i Czerwoni Khmerzy, którzy praktykując przerażającą politykę ludobójstwa we własnym kraju doprowadzili do zniszczeń i rozłamu (także duchowego, solidarnościowego) narodu, który trwa po dziś dzień.
W kolejnych reportażach z tomu, autor pokazuje kambodżańską teraźniejszość. Sama nie wiem, która jej część jest najstraszliwsza: staruszki wypychane przez rodziny na żebry (tak mają zapracować na przysłowiową miskę ryżu), historia starego kina, będącego najmocniejszym dowodem na słabość państwa, czy opowieść księgarza, który mimo kalectwa próbuje utrzymać siebie, rodzinę i godność, sprzedając na ulicy niepopularne książki.
Najbliżej mi do opowieści "Rok wszystkich śmierci" (jest szalenie literacka). Jej bohaterka, Nhep Sary opowiada koleje własnego losu, przez okrutną historię splątane z czasami Pol Pota. Jej narracja pozbawiona afektacji i wzburzenia, pokazuje, jak inna jest to kultura, jak wiele złego musiało się tam wydarzyć, by ludzie z pokorą i spokojem znosili kolejne ciosy (jak dla mnie) nie do udźwignięcia. Jednocześnie jest to w pewnym sensie kambodżańska historia uniwersalna, bo niemal każdy doświadczył tam dotyku totalitaryzmu. 
Reporter towarzyszy swoim bohaterom, zadaje pytania, stoi z boku, użyczając czytelnikowi swojej wrażliwości i niepokoju. To wielka sztuka.
Sam tom skłania zaś do powrotu czy refleksji nad poprzednimi książkami autora o ludobójstwie: "Jakbyś kamień jadła" o konsekwencjach wojny w Bośni i Hercegowinie, czy "Dzisiaj narysujemy śmierć" o ludobójstwie w Rwandzie. Ten tryptyk powinien być lekturą konieczną. Szczególnie teraz, w tych zobojętniałych, bezdusznych, okrutnych czasach.
  A teraz potrzebuję czasu, by dojść do siebie...                           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz